WIERSZE ŚNIEŻNE (4)

Śnieg gór jest wieczny. Sen Andrzeja
wciąż w hibernacji w Himalajach.
Andrzejki rok w rok ma w śnieżycach
tam, gdzie nie dotrze już nadzieja,
ciepło moszczona w boskich mitach.

Wiatr hula w miastach i zadymka
rozdmuchuje śnieżny z dachów pył.
Wosk leją w domach, wróżą w bramach,
a każda wróżba, to pomyłka,
choć po to jest, by ktoś w nią wierzył.

Zima kroczy jak panna młoda,
ucieleśniona jest lirycznie,
oswoi żywioł, cukru doda
do tej radości, której prawda
wspólnoty obnaży złudzenie.

Białe jak śnieg się snują włosy
anielskie, boskie, Mikołaja.
Starość maluje farbą. Bosych
nie ma dziewczynek w śnieżnej nocy,
gdzieś się ukryły w innych krajach.

Śpij – powie Brodski – usypianie
umarłych poetów… Dawno śpią.
Zimowy sen nie zbudzi ranem,
niech śpią, nie czeka ich spotkanie
pod zapomnienia śnieżną kołdrą.

Zaszufladkowano do kategorii 2015, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano , , , , , , , | Dodaj komentarz

WIERSZE ŚNIEŻNE (3)

I przyszła nieuchronnie zima
zaklęta w sześciokątny płatek,
bielmo przestrzeni. Jak oczyma
mam ją ogarnąć. Wszerz kraina
w niej ja, widz ślepy i mój smutek.

Poranne mgły, na szosie mleko,
kłują igiełki szybę mrozem.
Czy to już koniec? Czy to wszystko?
Odpowiedzialne tylko oko?
Ogarnąć kres niepodobieństwem.

Paniczność dnia, niepokój nocy
płatków w jej czerni spadłych miękko,
trwa alienacja, wszyscy obcy,
brata się tylko ktoś piszący,
kto dawno zmarł, a żył udręką.

Wiedział o tym szalony Nerval
że lód i śnieg to tylko nicość,
tylko współtwórca świat rozgrzewa,
by na krawędzi bywać niemal,
jednak rozpalać i nasycać.

I przyszedł czas, gdy martwe scala
dla wszystkich ten sam śnieżny pył.
Białe jest bielsze od Nervala,
białe optycznie się oddala,
przybliża się kto poetą był.

Zaszufladkowano do kategorii 2015, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

WIERSZE ŚNIEŻNE (2)

Wtedy, gdy drzewa stoją białe
jednocząc się z kredową ziemią,
a oszronione pozostałe
części pejzażu są tytułem
większej całości, świat ogarną

pozorności zintegrowania.
Przewidział to już Orhan Pamuk
sypiąc w powieści śnieg jak zdania,
zimno jest nie do wytrzymania.
Zima, to czytelniczy nałóg.

I kiedy odwilż śnieg zbezcześci
– odwilże zawsze były płonne –
świętość przejedzie się w powieści
na gołoledzi wiekopomnej,
wcześniej baśniowo ośnieżonej.

Już w trąby dmą, już w las ogary,
trąci jak starość swojska duma,
poluje w lesie na ofiary
braku poczucia czasu. Szary
śnieg bez znaczenia był i umarł.

Zaszufladkowano do kategorii 2015, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano , , , , | Dodaj komentarz

WIERSZE ŚNIEŻNE (1)

Dziś sypnął śnieg jak z worka gipsu,
wiązał się przez dzień blaskiem słońca,
miasto nie miało nań pomysłu.
Wstydliwie w nocy z dachów zniknął,
jak w szkole jesień zimująca.

Wytrysk przedwczesny myli pory,
wyskrobie rankiem samochody,
wiatr wcisnął liście w dróg otwory,
ukrył przed miotłą balast spory
listowia. Muł z dodatkiem wody.

Stagnacja wcale nie jest biała
nawet, gdy barwi szczyty góry.
A tak niedawno jesień grała.
Purpurą była przestrzeń cała
zachodem słońca złocąc mury!

Przetrze się niebo, wiatr przegoni
zwątpienie wszelkie, ściszy morze.
Lecz zawsze winni będą oni
strzelają już, nasz znak Pogoni,
marzy się nierealny orzeł.

Zaszufladkowano do kategorii 2015, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Dziennik sztokholmski (5) c.d.

Wyjeżdżając na powierzchnię ze stacji Östermalms kieruję się jedynie do hali targowej, do ceglanego budynku, ze złotym napisem SALUHALL na niebieskim, jak na fladze szwedzkiej, tle. Przeznaczenie rozpoznaję z daleka, gdyż przypomina mi Halę Targową we Wrocławiu, gdzie zawsze po zajęciach kupowałyśmy sobie coś na kolację. Wielokrotnie też siedziałam tam i rysowałam pastelami olejnymi stoiska z mięsem i rybami, bo były pięknie podświetlone. Pamiętam zapach hali, który może i nie był nie do zniesienia, ale w każdym razie uderzał mocno zaraz po wejściu: mieszanina zepsutych warzyw, moczu, nieświeżych wędlin z chemicznymi wyziewami pierwszego piętra, gdzie sprzedawano pierwsze polskie tkaniny poliestrowe i nylonowe suknie ślubne z plastikowymi dodatkami. Dlatego może, pospiesznie mijając stoiska na powietrzu z kwitnącą kapustą i wrzosami, po wejściu do Saluhall, zaskoczył mnie kompletny brak zapachu. Oszklone gabloty świecą sobą, jedynie nad nimi kule lub metalowe abażury nakierowują klienta na wystawiony towar. Ta wieczorna sceneria hali, tak odległa od stereotypowego wyobrażenia handlujących rybaków i chłopów bardziej przypomina wnętrze luksusowego statku, gdzie w okrągłych barach serwuje się drinki, a wszystko wokół to propozycje, co by tu jeszcze zjeść. Przyjemne wrażenia estetyczne podkreśla idealna czystość, można by się spodziewać pod koniec dnia, że będzie naśmiecone czy nasikane, ale nie ma o tym mowy! Przy barach siedzą sporadycznie klienci na wysokich stołkach, puste przykryte są skórami i czekają na klienta. Krążę wśród słodkości przetykanymi jadalnymi figurkami Muminków, podchodzę do części „słonej”, do nieskończonej ilości serów, owoców, mięs i wędlin. Zatrzymuję się przy stoiskach rybnych, gdzie same głowy ryb tkwiące w śniegu coś mi cały czas mówią. Obok niesłychanie dorodne kraby leżą brzuchami do góry, jakby pokazywały swoją już ostateczną poległość. Zamieniony na jedzenie świat morski dołącza do innych gatunków jedzenia, staje się równorzędny ze stertami chlebowych chrupek i rogalików. Cały wystrój hali dąży do stworzenia klimatu domowego, stoliki w czerwonobiałą kratę ustawione w jednej z jego części przypominają rodzinną kuchnię z wieczorną kolacją w swojskim cieple. Bajkowa różnorodność kształtów i barw towaru ma zastąpić klientowi domowe ognisko.
Wracam do metra, niebo już ciemnieje zupełnie. Pod ziemią wyjątkowo tłoczno, wszyscy wracają do domów i schody wiozące mnie na powierzchnię są szczelnie wypełnione na wszystkich płaszczyznach i kierunkach. Krążę jeszcze wokół Dworca Centralnego, wjeżdżam schodami na rojne i oświetlone ulice. Chcę pochodzić jeszcze szeroką arterią Hamngatan, dawniej trakt portowy, główne miejsce przewozu ryb, w latach sześćdziesiątych oddało tu ducha większość przepięknych kamienic, by poszerzyć ją i położyć tramwajowe szyny. Stoją tu jednak w dalszym ciągu ogromne pałace, banki i domy handlowe, ulica jest ludna i ruchliwa. Dochodzę do trzypoziomowego placu Sergala, rzeźbiarza, który wyrzeźbił większość królów Gustawów na sztokholmskich placach. Na wprost mam ogromne, rozłożyste schody na poziomie wyjścia z metra. 10 metrów poniżej rozciąga się Plac. Plac wygląda jak duża, patchworkowa kołdra precyzyjnie zszyta z beżowych trójkątów. Po niej jak mrówki chodzą rozproszeni ludzie, bo tutaj na placu ani tak intensywnie nie dążą w jednym kierunku, ani nie wracają. Jest to z pewnością idealne miejsce dla wszelkich demonstracji, jednak teraz, o zmierzchu, po pracy i szkole, widać indywidualność tłumu, każdy sobie idzie gdzie chce, zbierają się w grupki, siedzą na schodach, a wszyscy pochłonięci sobie wiadomym losem.
Plac jednym końcem znika pod powierzchnią ziemi rozpadając się na trzy piętra, gdzie prócz ciągle pojawiających się punktów małej gastronomi są i turystyczne biura, sklepy, księgarnie i hale dworcowe, innym końcem rozgałęzia się na wyjścia do przystanków komunikacji miejskiej, są jeszcze ciche kąciki z ścianą zieleni, gdzie można po prostu się wyciszyć. Drugi koniec wychodzi na miasto i tam w o tej porze roku przy nieczynnej eliptycznej fontannie stoi kryształowa, 37 metrowa kolumna w estetyce lat siedemdziesiątych. Jest to miejsce spotkań „fashioncores” i „poppare”, ale nie udaje mi się nikogo rozpoznać z tych grup.
Przeszłam przez Plac i wróciłam do hotelu pod prysznic.
Niedługo potem przychodzi syn i idziemy na miasto na kolację. Idziemy roziskrzonymi ulicami na wschód przez piętnaście minut, mijając pomarańczowe małe dźwigi, którymi robotnicy w limonkowych kombinezonach odblaskowych zawieszają na latarnie i domy bożenarodzeniowe dekoracje. Te nie założone jeszcze leżą na jesiennej ulicy w postaci ogromnych wiklinowych kul. Ulice są wilgotne, a do chodników poprzyklejały się żółte liście.
Restaurang Prinsen przy Mäster Samuelsgatan 4 miał wejście od ulicy i jak przystało na Księcia, rozłożono przed restauracją szkarłatny dywanik. Zadaszenie z kolorowymi żarówkami pozwalało na konsumpcję przy stolikach na zewnątrz gdzie przygotowano dla gości pledy, jednak wszyscy chcieli być w środku, w rzęsiście oświetlonej sali, ale na razie tłoczyli się w malutkim przyciemnionym przedpokoju, gdzie starszawy portier uwijał się jak mógł najszybciej wieszając na wieszaki płaszcze i kurtki. Kelner posadził nas przy osobnym, dwuosobowym stoliku naprzeciwko lustra i przyniósł wodę. Obok siedziała już para, młoda kobieta była pulchna i cały czas jadła. Zamówiłam śledzie i kelner przyniósł je na długiej, wąskiej tacce, gdzie kilkanaście razy maczano śledzia w różnych zaprawach, jednak syn nie pozwolił mi na tym poprzestać. W trakcie oczekiwania na zamówienie kelner donosił pieczywo i masło, dolewał wodę i wino, a ja rozglądałam się po sali. Para obok gdzieś znikła, kelner cały czas przychodził pytając, czy nam czegoś nie potrzeba, potem ja nie mogłam uporać się z kolejnymi porcjami ryb i przystawek, którymi nagle zastawił cały stół na śnieżnobiałym wykrochmalonym obrusie. Wino w dużym kieliszku w tzw. lampce, kelner z białą wykrochmaloną ścierką na ramieniu. Ach!
Obok ostrygi, cienkie plasterki Pata Negra…
Patrzę na duże lustrzane ściany, witraże, filary, intymne, kasetonowe wnęki w ścianie północnej. Para obok już wróciła, kobiecie kelner przyniósł szwedzkie słodkości.
Z żalem jem tę pożegnalną kolację, bo przywiązuję się do nowych miejsc, nawet jak jestem tak krótko i robię wszystko, by obsługujący nas kelner nie dowiedział się o tym i nie wziął mnie za potencjalnego uchodźcę. Na całe szczęście nie zdążyłam się całkiem rozkleić i dobrnęłam szczęśliwie do momentu, kiedy szatniarz usłużnie włożył mi kurtkę na ramiona z taką elegancją, jakby to była etola z białych lisów.
Wyszliśmy w noc już bardzo zmęczeni dzisiejszym dniem kierując się na zachód do Dworca. Niestety już niczego z dzielnicy Norrmalm nie wysmakuję. Z ulicy Mäster Samuelsgatan kierujemy się do Biblioteksgatan, gdzie nie zdążę już poszukać Biblioteki Królewskiej. Skręcamy w lewo w Drottninggatan, gdzie tętni wielkomiejskie życie otwartych kawiarni, restauracji centrów handlowych. Potem w prawo na ulicę Klarabergsgatan z remontowanymi budynkami opatulonymi siatkami, od której rozpoczęłam oglądanie Sztokholmu. Skręcamy w Klarabergsviadukten, potem wchodzimy do Stacji Dworca centralnego, by zobaczyć, skąd odjeżdżają autobusy na lotnisko Skavsta.
koniec

Zaszufladkowano do kategorii 2015, dziennik ciała | Otagowano | Dodaj komentarz

Moje lektury szkolne obowiązkowe: Edmund Niziurski „Sposób na Alcybiadesa”(1964)

Pamiętam, że czytałam z zainteresowaniem mając nadzieję, że książka za darmo udostępni mi sposób na przedmioty, których powodu istnienia nikt w naszej szkole nie rozumiał. Było wiele takich przedmiotów, do których zaliczaliśmy technologię, higienę, biologię, chemię i fizykę, PO (przygotowanie obronne), ale klasykiem był np. tajemniczy przedmiot „organizacja przedsiębiorstw”.
Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że gdzieś świat tętni cudownym życiem lat sześćdziesiątych, a my jesteśmy uwięzieni w strasznej budzie i młodość nam ucieka.
Toteż z wypiekami na twarzy czekałam momentu w lekkiej, złożonej niemal z samych dialogów, krótkiej książeczki, ratunku, a przynajmniej złagodzenia sytuacji, z której nie było wyjścia.
Z początku myślałam, że czytam Makuszyńskiego, z którego naiwnej poetyki dziecięctwa Polski przedwojennej wyzwoliłam się w podstawówce, gdzie nawet zaproszono do naszej szkoły Basię, dziewczynkę grającą tytułową rolę w „Awanturze o Basię”. Nie, Makuszyński ze swoją dobrotliwą wizją soft dzieciństwa zupełnie się nie nadawał do mojego ówczesnego życia. Kiedy przeczytałam „Lalu Koncewicz broda i miłość” Niziurskiego – było to krótkie, też o szkole i miałam nadzieję, że coś mi rozjaśni w percepcji zupełnie absurdalnej tematyki „Sposobu na Alcybiadesa” – znowu byłam zdziwiona, że to nie Makuszyński. Lalu Koncewicz jednak był dobrym wprowadzeniem do „Alcybiadesa”, gdzie chłopcy zwracali się do siebie per kolego, a całe liceum było przedwojenne z dobrze wywatowaną gębą, z której tak naśmiewał się Gombrowicz.
Mój brat szedł jeszcze systemem, gdzie podstawówka była w jednym budynku szkoły tysiąclecia razem z liceum i uczniowie przechodzili z siódmej do ósmej aż do jedenastej, maturalnej. U mnie w Liceum Plastycznym na pomoc „Alcybiadesa” liczyłam w klasie pierwszej porzucając raz na zawsze podstawówkowe dzieciństwo. Ratował nas mój ukochany przedmiot W.O.S., czyli wiedza o sztuce, ale tam niewiele było o starożytnych filozofach i organizacjach państw, skupiano się na prządkach architektonicznych w starożytności. Natomiast prezentowany przez Niziurskiego świat liceum warszawskiego rocznik 1961/1962 nie rezonował absolutnie w znanych mi realiach. Liceum było tylko dla chłopców, a takiego anachronizmu w naszym regionie nie było. Portret starego profesora od historii Misiaka, zwanego Alcybiadesem nakreślił Niziurski łącząc charakter safanduły z wyrafinowanym profesjonalizmem zawodu nauczyciela. Jednak po wojnie taki nauczyciel przecież istnieć nie mógł. Przecież nie mógł trzymać na biurku popiersia Katona, bo obowiązywały w szkołach popiersia zupełnie innych myślicieli. Nikt przecież nie dopuściłby do takiej samowolki, a tym bardziej w stolicy okupowanego przez reżim sowiecki państwa. Trudno było się też rozeznać, czy czwórka piętnastoletnich leni, z których nagle pod wpływem „SPONAA” przeradzają się w pasjonatów nauki nie wytraca więcej czasu i skąpych środków pieniężnych, na materiały dla nauczyciela Misiaka zwanego Alcybiadesem.
Zresztą, w liceum nie mieliśmy nikogo podobnego do Misiaka. Jeden nauczyciel, który zachował przedwojenne maniery i nosił marynarkę w jodełkę uderzył ucznia w twarz i po wydaleniu go ze szkoły dowiedzieliśmy się, że był po obozie koncentracyjnym. Nasz historyk, zwany Goofym nigdy nie doprowadził nas do zakończenia drugiej wojny światowej tłumacząc nieprzerobiony materiał brakiem czasu. Podobno, jak się dowiedziałam na Naszej Klasie, wychowawca klasy o rok wyżej od naszej opowiadał im o Katyniu, ale ponieważ ten sam nauczyciel też nas uczył trudno mi w to uwierzyć. Jak było, tak było, w każdym razie „Sposób na Alcybiadesa” stał się kolejnym sposobem na spędzanie, jak poronionego płodu, czasu uczniów, który wypełniany był właśnie takim przyczynkarstwem, które w „Sposobie na Alcybiadesa podniesione jest do rangi wiedzy. Autor słusznie nie kieruje swoich bohaterów do bibliotek, bo biblioteki publiczne i szkolne były skrzętnie wydrylowane z wartościowych książek, a uniwersyteckie dla licealistów niedostępne. Mała encyklopedia powszechna Państwowego Wydawnictwa Naukowego z 1959 była w księgarniach tylko spod lady. W 1962 roku zaczęły wychodzić tomy 12-tomowej Wielkiej Encyklopedii Powszechnej, krórej tym bardziej nie sposób było kupić i nikt w klasie jej nie miał. Nawoływanie do samokształcenia, do oddolnego organizowania lekcji było też nierealne czysto technicznie. Nauczyciel był zobowiązany prowadzić lekcje według konspektu ustalonego dla wszystkich szkół PRL-u odgórnie, nękany był kontrolą wpisów tematów do dziennika z realnym tokiem nauczania przez Dyrektora, kolegów donosicieli, a także wizytatorzy, którzy mieli obowiązek nachodzić szkoły i uczestniczyć na lekcji.
Familiarna atmosfera ósmej klasy liceum męskiego im. Lindego była możliwa o tyle, że uczniowie właśnie marnowali życie przyswajając zupełnie nikomu niepotrzebną wiedzę ciesząc oko dyrekcji jak i profesora Misiaka.
I zastanawia fenomen tej książki wyróżnionej najbardziej z całej obfitej twórczości młodzieżowej Edmunda Niziurskiego, która doczekała się ekranizacji w III RP. O Niziurskim zawsze pisano, że nie jest dydaktyczny, poczytywano to za najwyższą zaletę. W „Sposobie na Alcybiadesa” jednak solidaryzuje się z opresyjną szkołą, gdzie cała klasa wpada w sidła szkolnej fikcji i zmarnowania przeobrażając się we wzorowych uczniów wypełniających swój obywatelski obowiązek szkolny.
Teraz po latach, kiedy zatarł się kontekst wydumanego slangu licealistów początku lat sześćdziesiątych i stał się zupełnie nieważny, czytam o swoich rówieśnikach towarzyszach niedoli i zastanawiam się, komu zależało na tym, byśmy się tak męczyli, kiedy w tym samym czasie nasi rówieśnicy w innych krajach nie musieli korzystać z żadnych dziwacznych forteli, by móc się po prostu uczyć:

„(…) Obok wspomnianej umiejętności komunikowania się zalicza się do nich zdolności organizacyjne, sprawność techniczną, a także nawyki do pracy w zespole. Pragmatyczni Szwedzi konsekwentnie realizują tę koncepcję. Zredukowano na przykład do minimum naukę historii, usunięto z programów szkolnych problemy ideologiczne i światopoglądowe, wprowadzając za to dzieje szwedzkich wynalazków, obsługę urządzeń i maszyn technicznych, a także umiejętności manualne, takie jak pielęgnacja niemowląt i przyrządzanie posiłków. Dużą wagę przywiązuje się do opanowania racjonalnych zasad zachowania seksualnego i wielu innych praktycznych umiejętności.(…)”
[Jerzy Fonkowicz „Sztokholmskie ABC” 1968]

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , | 25 komentarzy

Dziennik sztokholmski (4) c.d.

Po wyjściu z metra na stacji Medborgarplatsen przeszłam przez park Björns.
Chmary dzieci o różnym kolorze skóry ubranych w odblaskowe, wodoodporne kamizelki w kolorach neonowych mieszały się z ich opiekunami też w takich samych kamizelkach. Wspięłam się schodami w górę do bistra Babylon, skąd pomarańczowy piętrowy domek otwartego przedszkola nawoływał wesołym, kolorowym napisem: Årets tema pa VIA EMILIA Möjligheternas torg. To tam jest centrum zawiadywania taką masą dzieci. W nim są toalety, dziecięce szatnie, pokój zabaw w czasie brzydkiej pogody w nim gry planszowe, stół bilardowy, stół do ping ponga, obok kuchnia. Przed wejściem sznur rowerów z dziecięcymi siodełkami, obok wiata, pod którą zaparkowano kilkanaście dziecięcych wózków. Za budynkiem są betonowe trasy i labirynty dla deskorolek, huśtawki, piaskownice, boisko do koszykówki. Dzieci jeżdżą na rowerach, chodzą na szczudłach.
Jak obserwuję, do przedszkola przyprowadzają i odbierają dzieci głównie mężczyźni. Właśnie dwóch przysiadło przy rozstawionych przed Baylonem stolikach. Ich przygarbione sylwetki pochylające się nad głębokimi wózkami z młodszym rodzeństwem odbijają się w szybach i lustrach.
Patrzę na wyrosły nagle po prawej meczet i kojarzę złoty półksiężyc z tym zobaczonym na horyzoncie z okna mojego hotelu. Stockholms moské niedawno wbudowany, a już wielokrotnie palony i bezczeszczony stał się w krótkim czasie sławny ze swoich antysemickich kazań. Wszelkie oskarżenia o łamanie prawa w Szwecji były udaremniane, gdyż język, którym kazania były wygłaszane okazał się bardziej, według obrońców, wieloznaczny, niż mu zarzucano. Powstał przy gwałtownych protestach po dziewięciu latach starań wspólnoty muzułmańskiej, która zakupiła stuletnią elektrownię Katarina zbudowaną według projektów architekta inspirującego się wojażami po Maroku, gdzie zgodnie z ówczesną modą na eklektyzm, zafundował Sztokholmowi architekturę mauretańsko – islamską. Na dodatek okna z wysokimi łukami zorientowane nawet w Sztokholmie były w kierunku Mekki. Tak więc od otwarcia meczetu, czyli już od 2000 roku księgarnia, jak wszystkie księgarnie przykościelne (także polskie) wszelkich wyznań na całym świecie rozprowadza książki i broszury nazywające Żydów wszelkimi epitetami, z których „ świnia” było najdelikatniejszym.
Łuk portalu wygięty w ośli grzbiet mieścił parę dwuskrzydłowych drzwi, którymi co jakiś czas wchodzą kolorowi mężczyźni, głównie przystojni Murzyni. Widzę, że bocznym wejściem wchodzą też kolorowe kobiety, więc, by zobaczyć meczet od środka, może uda mi się pójść za nimi. Ale nim dobiegłam, drzwi się zatrzasnęły,  by je otworzyć trzeba znać szyfr. I dobrze, bo przecież nie mam chustki.
Schodami wspinam się dalej, z ulicy Klevgränd wchodzę na schody i przedostaję się na obszerny dziedziniec budynku ze złotym napisem „HÖGRE ALLMÄNT LÄROVERK”. Chmary przedszkolaków, o tej porze dnia i przy tej temperaturze (podobno Szwedzi rozpoznają temperaturę w mieście po ilości przechodniów na ulicach) są wszędzie. Tutaj jest kilka grup, których opiekunowie, co jakiś czas wołają swoich podopiecznych nakazując im biegać wokół skweru. Gonią się, obrzucają się liśćmi, a ja próbuję trochę odpocząć przy jednym z licznych drewnianych stołów, gdzie mogę rozłożyć mapę. Oglądam jeszcze stojące na kolumnie popiersie Carla von Friesena, zasłużonego dla Szwecji polityka i dyrektora tej szkoły i wracam do swojego stołu. Siedzę i patrzę na ten postawiony na granitowym urwisku budynek, na jego trzykondygnacyjną fasadę z czerwonej cegły, chyba to jakiś znowu florencki neogotyk, wygląda jak pałac idealnie symetryczny, w środku zegar zwieńczony tympanonem. Środek z jaśniejszej cegły, obłożonej jasnoczerwonymi kształtkami.
Kończy mi się kranówka, chce mi się też sikać, ale mimo, że od 1961 roku jest szkołą koedukacyjną, nie zdołam zmieszać się z wychodzącymi i wchodzącymi co chwilę do gmachu uczennicami. Jednak zdesperowana wstaję i ryzykuję. Wchodzę za dwiema dziewczynami. W dużym holu, skąd rozgałęziają się dwa potężne skrzydła, a na wprost jest wejście do auli na planie półkola – widać, że szkoła zaprojektowana jest od razu, jako szkoła bez żadnych adaptacji historycznego budynku – siedzi młodzież wyklejając dekoracje, po części poprzebierana dziwacznie. Widać nacisk na edukację estetyczną, czyli sztuki plastyczne, muzykę, taniec i teatr, ale trudno mi się zorientować, czy trafiłam na lekcję, czy na przerwę, gdyż twórczość artystyczna jest permanentna. Jednak gnana potrzebą intuicyjnie kieruję się w dół słusznie przewidując, że są tam szatnie. W szatniach dziewczyny i chłopcy też są poprzebierani, nie ma tu żadnych podziałów na płeć, wszyscy kręcą się koło pootwieranych szafek, między którymi są drzwiczki do toalet. Są jednak zamknięte. Wreszcie dopadam jakąś na końcu korytarza, z której wychodzi czarnoskóry chłopak. Okazuje się, że toalety mają nie więcej niż pół metra, stąd być może jest ich tak dużo i służą, jak wszystkie toalety we wszystkich krajach na całym świecie wszystkim uczniom do palenia papierosów i dlatego są ciągle zamknięte. Napełniam butelkę wodą i wracam, widzę, że nikogo tu nie interesuję, jednak nie mam już odwagi chodzić po cały gmachu.
Widok dużych, przestronnych korytarzy przecinających budynek jest wspaniały. Na początku dwudziestego wieku na dwóch piętrach było 21 sal lekcyjnych, na najwyższym piętrze pracownie chemiczne, fizyczne, bogato wyposażone laboratoria. Modele przestrzenne, silniki gazowe, prądnica elektryczna dla eksperymentów i laser do generowania obrazów, pomoce wizualne, koło barw. Na najwyższym piętrze muzeum historii naturalnej z wieloma eksponatami. Okrągła aula na 1000 słuchaczy. Szkoła ma do dzisiaj jedne z pierwszych w Szwecji późnoromantycznych organów pneumatycznych. Jest tu idealna akustyka, do tego okna kierują światło do wnętrza ze wszystkich stron. Wykorzystano najświeższe wynalazki względem ogrzewania, w piwnicy zainstalowano siedem gorących kotłów na dwa grzejniki. Ciepłe powietrze kaloryferów szło pionowymi rurami w górę budynku. Lampy gazowe dodatkowo ogrzewały pomieszczenia. W 1915 roku w szkole instalują pierwsze toalety wodne, co, jak odnotowują szkole kroniki, poprawiło nie tylko zapach szkoły, ale i ogólny nastój.
Znalazłam trzech noblistów absolwentów tej szkoły: Manne Siegbahn laureat Nagrody Nobla z fizyki w 1924, jego syn, Kai M. Siegbahn, też laureat nagrody Nobla z fizyki w 1981, który tu nie chodził, ale poprzez ojca wpływy szkoły pewnie były. I Gunnar Myrdal dostał nobla z ekonomii w 1974. Najwięcej wyszło z tej szkoły sławnych aktorów, piosenkarzy i muzyków.
Jest tu w pobliżu dom Lisbeth Salander, która kupiła po hakerskim włamaniu się do konta bankowego przeciwnika politycznego jej ukochanego dziennikarza Blomkvista. Pięknie wygląda na Google Maps, biały, odróżniający się od ceglanej zabudowy, na planie kwadratu, piękny pałacyk z turkusowym dachem i rozbudowaną, oszkloną mansardą. Właśnie to poddasze, 21 pokoi zabytkowego, dziewiętnastowiecznego budynku wypełniła milionerka Salander zakupionym w IKEI, wyposażeniem domu (obliczonego przecież na najbiedniejszą, studencką kieszeń):

„(…)Pojechała do Ikei w centrum handlowym Kungens Kurva i spędziła tam trzy godziny, przeglądając cały asortyment i notując numery towarów, których potrzebowała. Podejmowała szybkie decyzje. Kupiła dwie sofy model Karlanda z piaskowym obiciem, pięć foteli Poäng o sprężystej ramie, dwa okrągłe stoliki do kawy z lakierowanej brzozy, ławę Svansbo i kilka nietypowych stolików z serii Lack. W dziale z półkami na książki i systemami przechowywania zamówiła dwa komplety Ivar i dwa regały Bonde, stolik pod telewizor i regał z drzwiczkami, model Magiker. Do tego dołożyła trzydrzwiową garderobę Pax Nexus i dwie małe komody Malm.
Dłuższą chwilę poświęciła na wybór łóżka, wreszcie zdecydowała się na ramę Hemnes z materacem i dodatkami. Na wszelki wypadek kupiła też łóżko Lillehammer do pokoju gościnnego. Nie liczyła na to, że kiedykolwiek będzie miała gości, ponieważ jednak posiadała pokój gościnny, mogła go równie dobrze umeblować.
Łazienka w jej nowym mieszkaniu była już w pełni wyposażona w szafki, półki na ręczniki i pozostawioną przez poprzedniego właściciela pralkę. Lisbeth kupiła tylko tani kosz na brudną bieliznę.
Potrzebowała jednak mebli do kuchni. Po chwili wahania zdecydowała się na stół Rosfors z masywnego buku ze szklanym blatem oraz cztery kolorowe krzesła.
Musiała mieć też meble do gabinetu. Ze zdumieniem oglądała nieprawdopodobne „zestawy do pracy”, z przemyślnymi szafkami na komputery i klawiatury. Wreszcie potrząsnęła głową i zamówiła zwyczajne biurko Galant w okleinie bukowej z narożnym blatem i zaokrąglonymi krawędziami oraz dużą szafką. Nie spieszyła się z wyborem krzesła – na którym prawdopodobnie będzie przesiadywać godzinami – i zdecydowała się na jedno z najdroższych, model Verksam. Na końcu obeszła sklep i wybrała pokaźną liczbę kompletów-pościeli, ręczników, kołder, koców, poduszek, zestawów sztućców, porcelany kuchennej, patelni oraz deskę do krojenia, trzy duże dywany, wiele praktycznych lamp i sporą ilość wyposażenia biurowego w postaci segregatorów, kosza na śmieci, pudeł do przechowywania itp.(…)”.

Nie tracę czasu na szukanie po uliczkach domu, i tak nikt mnie tam nie wpuści bym mogła zobaczyć z okien wyspę Djurgrden, do której już nie pojadę, bo nie dociera tam metro i nie zobaczę skansenu i statku dynastii Wazów.
Zatem schodkami Kvarngatan wraz z bawiącymi się tutaj dziećmi schodzę na ulicę Högbergsgatan po przekroczeniu której wchodzę do malutkiego parku położonego na skarpie tak, że też trzeba schodzić schodami na poszczególne tarasy, gdzie w jednym siedzą czterej czarnoskórzy chłopcy w kapturach. Park ze swoim patronem Johanem Helmichem Romanem, barokowym kompozytorem i skrzypkiem ma niewiele wspólnego, stoi tu smętna instalacja muzyczna z końca dwudziestego wieku i być może w sezonie tętni tu życie. Teraz, będąc przestrzenią zagospodarowaną parkiem po likwidacji biegnącej tu w ubiegłym stuleciu linii kolejowej i terenów Dworca Południowego jest milcząco i pusto.
Nagle wyłania się przepiękny, w klasycystycznym stylu domek z cegły pionowo obramowany kremowymi listwami, z pięknym frontonem z „oczkiem”, czyli owalnym okienkiem na poddaszu, wybudowany jeszcze w połowie dziewiętnastego wieku. Był mieszkaniem pracowników kolei, miał trzy apartamenty po dwa pokoje z kuchnią, z oddzielnymi wejściami i przedpokojami. Szyld TEGELHUSET wycięty w blasze wskazuje na będącą tu teraz restaurację.
Tu już się kończy zabytkowa część miasta, wchodzę nagle do supernowoczesnej dzielnicy zupełnie zaskoczona i nieprzygotowana, przede mną sześciopiętrowy, na planie wycinka koła, tzw. mały łuk. Jest to zapowiedź wspaniałej architektury wyrosłej tu w ciągu ostatnich trzydziestu lat. Powstał tu sztokholmski Południowy Manhattan w stylu postmodernistycznym, dzielnica mieszkaniowa nowych 3000 mieszkań i ponad 600 domów projektowana między innymi przez biuro architektoniczne marcowego uchodźcy z Polski, Michała Borowskiego.
Wszystkie o jednospadkowych dachach, niewysokie, 11- 14 kondygnacyjne, złożone zazwyczaj z pięciu pokoi, gdzie obszerne balkony stanowią dodatkowy pokój. Miałby być tu ściany zieleni, pionowe ogrody z wychodzących pnączy z balkonów, było to jednak zbyt kosztowne. Na razie będą się świecić bogato na Boże Narodzenie. Otynkowane fasady są w tonacji pastelowej, żółto-szaro-zielone.
Przechodzę między budynkami, gdzie różne poziomy łączą zawsze rozłożyste, jak z filmu „Pancernik Potiomkin”, schody, jednak mające szerokie, wygodne zjazdy na wózki dziecięce i inwalidzkie. Właściwie wszystko w tej zdominowanej jasną karnacją budynków tchnie neutralną, mimo to ciepłą, uspokajającą przestrzenią.
Wchodzę na czworokątny plac, skąd widać po bokach w całej okazałości różnorakie budowle wzniesione ostatnimi czasy. Tu się najczęściej demonstruje, tu została zamordowana 12 lat temu, minister spraw zagranicznych Anna Lindh przez serbskiego terrorystę. Była młodsza ode mnie.
Zjeżdżam schodami ruchomymi do podziemi zwabiona wesołym napisem COOP w kolorze ostrej, trawiastej zieleni. Okazuje się, że jest to podziemny hipermarket z zaciemnianym barem wabiącym kolorowymi lampkami. Wystrój w kolorze ostrej zieleni utrzymuje się aż do mojego wyjazdu schodami w inną część osiedla. Jestem nagle u stóg Wieży Południowej (Söder torn) i patrzę w górę. Zwęża się, by wydawała się jeszcze wyższa. Ma 86 metrów nad ziemią, na parterze jest basen, siłownia i spa. Jest na planie ośmiokąta, na każdym piętrze po pięć apartamentów. Elewacje pokryte są płytkami z czerwonego granitu. Na 23 i 24 piętrach są trzy dwupoziomowe apartamenty, na 25 piętrze sala bankietowa oszklona z widokiem na miasto. U stóp Wieży, do której można dostać się tylko znając szyfr do ogrodzenia rozpoznaję rzeźbę Niki de Saint Phalle. Jest to fontanna, trzy cycate boginie leżą na kobaltowym talerzyku, a z ich obfitych piersi tryska woda. Uświadomiłam sobie, że nie zobaczę jej wesołych rzeźb w Muzeum Moderna, bo już nie zdążę, gdyż metro na wyspę gdzie jest to muzeum, nie dochodzi. A czy jest tam teraz, specjalnie dla Muzeum w Sztokholmie instalacja z 1966 “Hon” wykonana wraz z jej mężem Jeanem Tinguely gigantyczna kobieta z papier-mâché, leżąca na plecach, do której wnętrza wchodzili zwiedzający miedzy nogami przez krocze, wewnątrz było kino, bar, akwarium, tego i tak nie wiem. Szczegółowo to, pamiętam, opisywał „Projekt” na czarno-białych fotografiach, jak byłam na studiach ciesząc się, że chociaż ten „Projekt” udało mi się kupić. I potem, po dyplomie, jak zobaczyłam rzeźbę Niki de Saint Phalle w Centrum Pompidou niemal się nie rozpłakałam ze szczęścia, a teraz tu, za darmo, na wyciągnięcie dłoni!
Obok Wieży stoi duży „Łuk”, Bofills båge. Postmodernistyczny “Łuk” jest w klasycystycznym stylu budowli reżimowych, przypominałby faszystowską Halę Ludową we Wrocławiu, gdyby nie lekkie materiały do budowy, bardziej ironiczne proporcje i rytm ślepych okien powodujących lekkość budynku. Dom posiada dziewięć pięter, piwnicę i strych
Przechodzę parkiem, mieszczącym się wewnątrz „Łuku”. Wokół, wzdłuż łuku rosną żółte drzewa jesienne, spoza których piaskowa fasada niewiele się od nich odróżnia. W lecie tu leżą mieszkańcy na trawnikach, tak widać na Google Map. Teraz przy nieczynnej fontannie para arabska smętnie siedzi na ławeczce.
Przecinam park ulicą Bangardsgangen, by dostać się na Swedenborgsgatan, gdzie jest zaprojektowana przez zespół Michała Borowskiego stacja kolejowa. Już front od ulicy jest okazały. Sklepiony szklaną kopułą i przeszklony też od frontu z okalającą przeźroczysty zegar brązową wstęga w kształcie podkowy. Oglądam jedynie stoiska sklepów na parterze patrząc w górę na wysokie sklepienie szklane o niebieskim zabarwieniu.
Kręcę się jeszcze po dzielnicy, oglądam szklane zadaszenie wjazdu do podziemnych parkingów i nie mam pojęcia, dlaczego Szwedzi narzekają na tę postmodernistyczną dzielnicę, której podobno nowoczesność gwałtownie się zestarzała i ceny domów poszły w dół.
W końcu wsiadam do metra i jadę, by zobaczyć słynną restaurację Kvarnen gdzie bohater trylogii Stiega Larssona przebywał, a co Wojciech Orliński w swojej książce „Sztokholm Stiega Larssona” poleca, jako rzecz najważniejszą do zobaczenia. Wysiadam na Mariatorget i szukam Tjarhovsgatan 4, knajpę, gdzie Salander przebywała bez ryzyka śledzenia jej przez opiekunów i kuratorów i gdzie poznaje Mimmi:

„(…)Dziewczyny spotykały się w każdy wtorek w Kvarnen(…)”

jak i Blomkvista.

„(…) przy drzwiach lokalu Kvarnen, gdzie Mikael wraz z Eriką, Christerem i resztą zatrudnionych w Millennium” zamierzał spędzić wieczór świętej Łucji i na koszt firmy upić się do nieprzytomności.(…)”

Budynek zbudowany na początku dwudziestego wieku na miejscu młyna, potem tawerny, w stylu secesji podobnych kamienic i piwiarni projektowanych przez tego samego sztokholmskiego architekta ma trzy kondygnacje i charakterystyczne trzy okna na parterze, gdzie mieści się legendarna restauracja.
Wysokie sufity i okna łukowe, które obecnie charakteryzują to miejsce, były tam od początku. Wnętrze hali takie, jakie oglądam teraz, z białymi kulami lamp w pęczkach po trzy lub więcej, z drewnianą politurowaną boazerią, w takim samym kolorze politury proste, klasyczne krzesła przy stołach, podłoga w czerwono białą kratkę z terakoty to elementy późniejsze, ale też stare. Tak wyglądała sto lat temu większość restauracji w Sztokholmie, ale tylko ta się zachowała nie zmieniona.
W latach dziewięćdziesiątych Kvarnen stał się znany jako miejsce dyskusji politycznych, przede wszystkim, jako miejsce spotkań lewicowych, ale w rzeczywistości ludzie ze wszystkich partii politycznych z wyjątkiem umiarkowanych pojawiali się tutaj. I być może dlatego Larsson tak ją umiłował.
Przechodzę na Götgatan, gdzie jest tłoczno i miedzy jadącymi rowerami i przechodzącymi na drugą stronę ulicy tasiemcowymi kolumnami przedszkolaków próbuję zobaczyć wnętrze tych nie kończących się sklepików. Odwiedzam pachnący, podobny do IKEI, który wewnątrz rozgałęzia się i na piwnicę sklep z wystrojem dla domu w korzenioplastykę, suszki i już bożonarodzeniowe drewniane gwiazdy. W sklepiku obok kupuję za pozostałe po zakupie biletu metra 10 koron paciorki do nanizania w kształcie moich ulubionych żelek z lukrecją.
Wychodząc zawsze patrzę w dół lub w górę ulicy. Jeśli na końcu majaczy biały bąbel Globe, to znaczy, że mam iść w przeciwną stronę, na północ.
Powoli niebo staje się coraz bardziej granatowe, kopuła Globe coraz wyraźniejsza, postanawiam więc znowu trochę pojechać metrem.
Wysiadam na stacji Mariatorget właściwie tylko po to, by zobaczyć, gdzie Salander kupowała narkotyki.

 „(…)Na niekorzyść Salander przemawiał również fakt, że pracownicy socjalni widzieli ją wielokrotnie w towarzystwie różnych mężczyzn w okolicy placu Mariatorget,(…)”

Chadzał tędy kilkakrotnie w książce Blomkvist:

„(…)Odstawił filiżankę, wziął torbę z komputerem i popędził w stronę Gótgatan. Przeciął Mariatorget i skręcał akurat w St Paulsgatan, kiedy zadzwoniła jego komórka. Odebrał w biegu.
– Blomkvist(…).”

O tym parku tak mówi inspektor Bublanski:

„(…)Jeśli na Mariatorget ktoś znajdzie zadźganego nożem siedemnastolatka, trzeba sprawdzić, jaki gang skinów albo młodocianych chuliganów rozrabiał godzinę wcześniej w okolicy dworca Sódra. Trzeba przesłuchać przyjaciół, znajomych, świadków, a wkrótce znajdą się podejrzani.(…)”

Idę więc cała w strachu, mijam stragany u wejścia parku pełne jesiennych wrzosów w kolorze purpury, lila i całkiem białych, suszonych hortensji, kolorowych ostów i żywych jesiennych róż.
Ale park, jest pusty, narkomanów jak na lekarstwo, przy nieczynnej fontannie z brązowymi secesyjnymi figurami boga Thora walczącego młotkiem z Jötunnem i na rogach fontanny jeszcze dwa węże morskie czekają na zabicie, siedzi jak zwykle smętnie dwójka Azjatów. Podchodzę do popiersia Emanuela Swedenborga właściwie tylko po to, by się jakoś przypomnieć Miłoszowi, że ja też tę metafizykę swego czasu próbowałam przeryć.
Zostaje mi jeszcze dom Mikaela Blomkvista, wspinam się na piechotę po uliczkach wybrukowanych na gigantycznej granitowej skarpie Sztokholmu.

 „(…)Pomyślał o ewentualnej sprzedaży swojej mansardy, co byłoby dość bolesnym rozwiązaniem. Pod koniec radosnych lat osiemdziesiątych, kiedy miał dobrą posadę i stosunkowo wysokie dochody, zaczął rozglądać się za porządnym mieszkaniem własnościowym. Odrzucał kolejne propozycje pośredników, aż w końcu natknął się na sześćdziesiąt pięć metrów kwadratowych poddasza przy Bellmansgatan. Poprzedni właściciel zaczął przerabiać je na mieszkanie, ale kiedy nagle otrzymał propozycję pracy w firmie internetowej za granicą, sprzedał je tanio jako lokal do renowacji.
Nowy właściciel dokończył dzieło, nie przejmując się szczególnie pierwotnymi szkicami architekta wnętrz. Wydał sporo pieniędzy na urządzenie kuchni i łazienki, nie przykładając wagi do reszty Nie położył parkietu i nie wzniósł ścian działowych, rezygnując z planowanych dwóch pokoi. Ale wycyklinował deski podłogowe, pobielił wapnem oryginalne, chropowate ściany i zasłonił największe niedoróbki kilkoma akwarelami Emanuela Bernstone’a. W ten sposób powstało przestronne, otwarte mieszkanie z sypialnią za regałem i z niewielką kuchnią oddzieloną barem od pokoju, który spełniał funkcję zarówno salonu, jak i jadalni. Poddasze miało dwa okna mansardowe i jedno w szczycie, z widokiem na dziesiątki kalenic biegnących ku Riddarholmen i Starówce. Przez wąską szczelinę między kamienicami Mikael widział wodę przy Slussen i Ratusz. Dzisiaj nie byłoby go stać na podobne mieszkanie i dlatego nie chciał się go pozbywać.(…)”

Obserwuje je policjantka, Monika Figuerola:

„(…) Tuż przed nią, na stromiźnie opadającej ku Pryssgrand, stał dom o adresie Bellmansgatan 1. Widziała jego fasadę z boku, więc nie mogła obserwować bramy wejściowej, ale gdy tylko ktoś wychodził na ulicę, musiała go zauważyć. Nie miała wątpliwości, że to właśnie ten adres przyciągnął w te strony Martenssona. Była to brama Mikaela Blomkvista.
 Monika Figuerola stwierdziła, że okolice Bellmansgatan są dla obserwatora koszmarem. Jedynym miejscem, z którego można było obserwować bramę w obniżeniu Bellmansgatan, była promenada i kładka w górnej części Bellmansgatan przy windzie Mariahissen i Domu Laurina. Nie było tu gdzie zaparkować samochodu, a obserwator stał odsłonięty jak jaskółka na drucie telefonicznym. Ten zakątek przy skrzyżowaniu Bellmansgatan i Tavastgatan, na którym parkowała, był w zasadzie jedynym miejscem, skąd mogła obserwować okolicę, siedząc w samochodzie. (…)”

Gdy docieram na Bellmansgatan 1 i dochodzę do wniosku, że było warto, ta neogotycka kamienica z kładkami do najwyższego piętra jest faktycznie bajeczna, dziwaczna i zaskakująca. Podobno jakaś zamieszała tu rodzina nosi nazwisko Blomkvist, ale nie miałam pojęcia o istnieniu trylogii Larssona, sam Larsson nigdy tu nie mieszkał. Jednak okolica odtworzona jest z fotograficzną dokładnością i na jej przykładzie można podpatrzeć warsztat pisarza.
Nazwa ulicy ze schyłku dziewiętnastego wieku pochodzi od nazwiska poety Carla Michaela Bellmana, który urodził się w nieistniejącej kamienicy na rogu Bellmansgatan i Hornsgatan. Jest tutaj mnóstwo kamieniczek, których architekci prześcigali się w projektowaniu wieżyczek, wykuszów i wszelkich ozdób. Zresztą, cała okolica ulicy Bastugatan gdzie stoją nadbrzeżne zamki widoczne z okna mojego hotelu to taki sztokholmski Montmartre umiłowany przez artystów. Domy uniknęły wyburzeń dzięki protestom mieszkańców, ale i tak wyburzono i rozebrano nieodwracalnie wiele cennych budowli, np. w 1944 zabytkową łaźnię, od której ulica Bastugatan wzięła nazwę.
Podniebny żeliwny chodnik kończy czarna wieża Mariahissen i czerwone, ceglane jak do jakiegoś warownego zamku wejście do niefunkcjonującej już windy. Pozostał jedynie złoty napis: MARIA HISSEN. Nie mogę sobie wyobrazić, jak ta winda funkcjonowała, szczególnie, że drugi jej koniec był na wybrzeżu, przy pionowej, 28 metrowej ścianie skalnej z szarego granitu pod adresem Södermälarstrand 21, przy nadbrzeżu.
Winda Maria wykuta jest w litej skale, ale osadzona w budynku, w przeciwieństwie do wind Katarzyny i Zofii. Przy napędzie parowym korzystało z niej dziennie trzy tysiące ludzi.
Winda nie porusza się w szybie na zewnątrz, ale w domu z mieszkaniami, biurami i magazynami, kawiarniami. W górnej części domu była restauracja du Sud, gdzie przesiadywał August Strindberg z gronem równie sławnych artystów, których nazwiska nic mi nie mówią.
Schodzę w dół, na rogu Pryssgränd i Bellmansgatan oglądam jeszcze wejście do mieszkania Blomkvista i patrzę w górę, gdzie z żabiej perspektywy widać wieże pałacu Laurinska huset i elewację z czerwonej cegły w stylu holenderskiego renesansu z narożnymi wieżami, w których pomieszkują sztokholmscy artyści. Uliczki mają i 22% spadku, cały czas schodzę w dół, niejednokrotnie schodami z poręczami.
Jestem już na nadbrzeżu Södermälarstrand, gdzie dawniej były przycumowane statki handlowe. Dzisiaj to deptak i ścieżka rowerowa, miejsce kawiarnianych stolików i wejść do hoteli. Tu bardziej na zachód są fabryki Heleneborg gdzie Alfred Nobel robił eksperymenty z nitrogliceryną skutkiem czego zginął jego brat.
Skręcam na Most Centralny (Centralbron), którego budowa kosztowała tyle powojennych wyburzeń zabytkowych, historycznych domów. Na dodatek cały czas dudni, gdyż co dwie minuty przejeżdża tędy metro swój odcinek nadziemny. Patrzę jeszcze nostalgicznie za siebie, żegnam wspaniały cały zachodni brzeg wyspy Söderström, gdzie pałace, wystające wieżyczki dachu kamienicy z mieszkaniem Blomkvista przepięknie wypiętrzają się na brzegu zwieńczone renesansowymi kopułami i gotyckimi wieżyczkami.
Wchodzę do stacji metra Gamla Stan i mimo, że już poważnie się ściemnia, postanawiam jechać do Östermalm, by chociaż położyć stopę na nowym lądzie. Na pięknych stacjach metra zdobionych postmodernistycznymi obrazami – tu natrafiam na motywy muzyczne – ozdobione są też posadzki, stąpam w oczekiwaniu na mój pociąg po dużych pacyfach. c.d.n.[Stieg Larsson „Seria Millenium” fragmenty w przekładzie Pauliny Rosińskiej]

Zaszufladkowano do kategorii 2015, dziennik ciała | Otagowano , | Dodaj komentarz

Jebać

Wiedziałam kiedyś, że ten czasownik oznacza relacje seksualne i pochodzi z języka rosyjskiego. Jeszcze w liceum dowiedziałam się, że „ czteronożne jebadełko” oznacza w swojej wulgarnej wersji łóżko, a „jeb twaja mać” to najgorsza obraza dla obrażanego, gdyż wiadomo, we wszystkich językach świata obrazić cudzą matkę jest największym afrontem jaki kula ziemska zna.
W zakupionym w latach dziewięćdziesiątych w księgarni, kiedy już można było drukować oficjalnie takie brzydkie rzeczy, w „Słowniku wyrazów brzydkich” stoi jak wół, że jebać oznacza spółkować.
Jednak na literackim portalu Liternet ze zdumieniem czytam:

Szel _12 listopada 2015, 22:33:03 jebie mnie Bieńczycka czy z przyjemnoscia czytasz swoje teksty czy nie
mi sie rzygac na nie chce !

Ponieważ poetka Szel pisze bardzo złą polszczyzną i jeśli ma maturę, powinna być jej natychmiast odebrana, a nawet promocja do trzeciej klasy szkoły powszechnej udaremniona, trudno było mi się zorientować z jej publicznej wypowiedzi, czy rzyga na moje, czy na swoje wiersze, i czy chce je jebać. Niestety, odwiedziny na blogu Pani Krystyny niczego nie wyjaśniły.

Kiedy w pochodach narodowców w Warszawie czytam hasło „ Jebać Islam maczetami” to już wiem, że jebać jest słowem o wiele groźniejszym, niż myślałam.
I dzisiaj faktycznie, w Paryżu w zamachu terrorystycznym – jak to mawiał Krzysztof Rowerzysta z którym zbieraliśmy kasztany jadalne we Włoszech – 120 zabitych „poszło się jebać”.

Zaszufladkowano do kategorii 2015, dziennik ciała | Otagowano , , , , | 45 komentarzy