Jeffrey Jacob Abrams „Gwiezdne wojny” 2015

Nasze multikino na szczycie galerii handlowej jest już jak plener gwiezdnych wojen. Jest w tonacji granatowej ze świecącymi stoiskami z popcornem i coca-colą, a na wykafelkowanej posadce widnieje ogromna gwiazda. Ozdoby choinkowe rzucają na nią kolorowe refleksy, migają i ożywiają ogromny holl, w którym milcząco przy trzech kasach widzowie kupują bilety, a w stoiskach z popcornem i żelkami zabierają kubły i kubki z jedzeniem i piciem. Dla zamożniejszych widzów do popcornu dodawane są figurki bohaterów „Gwiezdnych wojen”.
Czekają jeszcze trochę w wygodnych fotelach stawiając zakupy na stolikach by potem, pobrawszy okulary przy wejściu, bezszelestnie wsunąć się do jednej z sal kinowych oświetlonych tylko granatowymi listwami przy schodach i tlącymi się świetlikami u sufitu.
Siedzę już obok starszego mężczyzny, który przyszedł tu z siedmioletnim wnukiem. Właśnie włożył w otwór przy siedzeniu 0,8-litrowy kubek ze słomką wypełniony coca-colą, na kolana położył największego kalibru tekturowy kubeł popcornu. Przede mną ojciec z trójką dziesięciolatków, w tym z dziewczynka. Dziewczynek jest zdecydowanie mniej, na sali widzę najczęściej mężczyzn w każdym wieku. Kobiet starszych oprócz mnie nie ma. W powietrzu unosi się przyjemny zapach prażonej kukurydzy, w wejściu nieustannie pojawiają się nowi widzowie taszczący kubły popcornu.
Po raz pierwszy w życiu oglądam film 3D i trochę się rozczarowuję, myślałam, że efekt będzie jak w teatrze, tutaj jedynie są płaszczyzny poustawiane w różnych odległościach od siebie. Niemniej, kiedy statki kosmiczne wylatują zza ekranu na mnie, instynktownie uchylałam głowę tak, jak to robili widzowie „Wjazdu pociągu na stację w La Ciotat” sto dwadzieścia lat temu.
Nie dla mnie jest tak duża dawka scen wojennych, sceny batalistyczne ciągną się w nieskończoność, od których boli głowa, ale najwidoczniej ten poziom agresji zadawala męską cześć widowni. I tak recenzje filmowe podkreślają postęp w scenariuszu czyniąc dziewczynę główną bohaterką filmu, która na całe szczęście nie jest żadną komiksową seksbombą, ale zwykłą, biedną dziewczyną, która na kawałek kosmicznego chleba zapracowuje zbierając po kosmicznych śmietnikach elektroniczne części i sprzedaje je w punkcie skupu złomu. Jak to zwykle z gatunkiem Sci-Fi, wszystko jakby przeniesione z ze znajomych w prawdziwym życiu realiów, jedynie poprzebierane w szaty zamiast ubrań, maski zamiast twarzy. Kosmiczne stwory, żywcem wyjęte z filmu „Nagi lunch” powstałe z halucynacji narkotykowych, podobne widnieją na obrazach Witkacego, gdzie artysta napisał, jakich narkotyków użył przy ich wywołaniu. Całość przypomina Lizbonę lat wojny, gdzie po restauracjach, spelunkach i kasynach przewijało się mnóstwo agentów wywiadu i kontrwywiadu, a wszyscy słali wiadomości do swoich pracodawców. Tutaj Księżniczka Leia jest generałem sił zbrojnych opozycyjnych Rebeliantów i przedstawicielką Jasnej Mocy, niestety kosmicznej mniejszości, za to złożonej z jakościowo lepszych sojuszników, dzięki czemu toczone bitwy są wygrywane. Nalot sił Ciemnej Mocy, czyli wojsk Wyższego Porządku – pokazanych w swoim ogromie przypominającym faszystowskie parteitagi w Norymberdze -są jak naloty na Warszawę.
Najczulszymi i najprzyjemniejszymi scenami – jak donoszą recenzje, film jest hołdem złożonym „Gwiezdnym Wojnom” sprzed czterdziestu lat – są spotkania z tymi samymi aktorami, którzy wówczas odtwarzali główne postacie filmowe. Bliźniacy: Leila i Luc wchodzą w sześćdziesiąty rok życia, Han Solo jest już po siedemdziesiątce. Optymistyczne jest to, że zagubieni w Kosmosie jak igły w stogu siana odnajdują się wszyscy, łącznie z chodzącym – w tej wersji turlającym się – komputerem tworząc silną drużynę Istot Dobrej Woli bez względu na wiek, płeć, kolor skóry czy gatunek ożywionej istoty. Ta silna grupa pod wezwaniem Dobrej Mocy przechowuje w sobie prastare kody szlachetności, nakazujące wbrew zdrowemu rozsądkowi działać według platońskich nakazów powinności braterstwa, przyjaźni i miłości. O nie się walczy, oddaje niejednokrotnie życie za Drugiego, za idee, za jedność Wszechświata.
To proste przesłanie w huku bomb galaktycznych i kosmicznego chaosu przypomina walki greckich bogów przed uformowaniem się Ziemi. Oni też walczyli o świat piękny i ludzki.
Piękna w filmie niewiele, widz przebywa w kosmicznej czeluści prześwietlonej rzadko bezkresnym piaskiem pustyni czy mrocznym lasem. Końcowa scena buddyjskiej kontemplacji być może wnosi nadzieję na większe rozświetlenie dalszych odcinków sagi, a i w dzisiejszej niestabilności politycznej świata, na ich zaistnienie.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , , , , , | Dodaj komentarz

George Lucas „Gwiezdne wojny” (1977)

Filmy „Star Wars” w PRL-u były trudno dostępne, ale dzięki pojawieniu się w domach magnetowidów docierały do dzieci na kasetach VHS. W domu przybywało tłoczonych w gumie, niedbale zdobionych figurek bohaterów filmu. Leia, Chewbacca, Han Solo, Tusken Raide, Obi-Wan, Tusken Raider różnili się kolorem od filmowych pierwowzorów. Miały ruchome ręce i nogi szybko się urywające i trzeba było za pomocą nagrzanego nad gazem gwoździa je dziurawić i wkładać w kończyny drut.
Syn oryginalne figurki kupił sobie w Los Angeles, gdy miał 30 lat (ja wymarzoną lalkę Barbie w wieku 50 lat…)
Synowie rysowali komiksy, pisali scenariusze do szkolnych przedstawień. Ale szał „Gwiezdnych wojen” zaczął się na dobre dopiero, gdy filmy pokazywać zaczęła Telewizja Polska w czasie świąt.
Kiedy w Stanach stały się kultowymi filmami dla geeków, w Polsce żadnych podziałów nie było, dzieci  chłonęły wszystko, na co dobroczynny czas rozluźnienia politycznych blokad przyzwalał.

Dzisiaj po raz pierwszy w życiu zobaczyłam „Gwiezdne Wojny” z lat siedemdziesiątych, gdzie Księżniczka nosi charakterystyczną dla tego okresu mody suknię maxi z golfem. Wszystkie te ciuchy, stroje, kombinezony, futrzaki, roboty, chodzące komputery, karabiny i świetliste miecze widziałam wcześniej w Science Fiction Museum and Hall of Fame w Seattle. Za szklanymi gablotami pokazywane w muzealnych salach jak relikwie zachwycały jakością materiałów z których były wykonane. Tak, jakby rzeczywiście wróciły z Kosmosu nie doznając żadnej szkody, gdyż wykonane zostały z pierwszorzędnego plastiku.
I podobnie dzisiaj odebrałam film, gdzie filmowe dekoracje i filmowa muzyka były czymś więcej, niż tylko dodatek do rozrywkowej fabuły. Wróciły z czeluści czasu, sprzed prawie czterdziestu lat nienaruszone.
I może dzisiaj zrozumiałam wreszcie, co jest z tą Mocą, która jest zarówno po stronie państw totalitarnych i imperialnych, jak i demokratycznych. Bo „Gwiezdne wojny” są baśnią, a baśnie zawsze zawierają kosmiczne przesłanie o nierozerwalności Dobra ze Złem. Wyzwolona energia która na oczach widzów doprowadza do rozpryśnięcia się ukochanej planety Księżniczki jest tak samo ważna, jak energia grupki desperatów pod wodzą Księżniczki pragnących scalić w Kosmosie to, co jeszcze tam pozostało. Spektakularna walka drużyny Rebeliantów z wojskiem Gwiazdy Śmierci trwa do póty, do póki szala zwycięstwa przechyli się na stronę Dobra, czyli Rebeliantów i Gwiazda Śmierci podzieli los ukochanej planety Księżniczki, czyli rozpryśnie się w drobiazgi. Ale wszyscy wiedzą, że przecież na zewnątrz w kosmicznym pojeździe pozostał niepokonany Zły lord Wader, który w następnych odcinkach podda się resocjalizacji, czyli nic się tak naprawdę nie kończy czyjąś wygraną.
Fani sagi znają jej najdrobniejsze szczegóły, a dialogami potrafią się porozumiewać jak oczywistym kodem. „Star Wars” dla pokolenia moich dzieci były czymś więcej nawet, niż dla całej popkultury wraz z jakże udanymi filmowymi parodiami. Dawały nadzieję, że w każdym drzemie Moc.  Być może w tych czasach była to silniejsza i przyjemniejsza perswazja, niż dawana w obfitszych dawkach przez Kaszpirowskiego ze szklanego ekranu telewizora.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , | Dodaj komentarz

WESOŁYCH ŚWIĄT

BN 2015

Zaszufladkowano do kategorii 2015, dziennik ciała | Dodaj komentarz

100 wierszy polskich stosownej długości (2015)

Biuro Literackie wydało w tym roku antologię wierszy według pomysłu szefa Biura, Artura Burszty. Pomysłem jest pozbawienie wierszy nazwisk autorów (deszyfrowanych w spisie treści na końcu książki) ułożonych tak, że z każdego wiersza wysnuta jest główna idea, temat, bądź znaczące słowo, które podpowiadają następującemu po nim wierszowi, o czym ma być. Jeśli wprowadzający wiersz Bohdana Zadury próbuje zdefiniować zjawisko poezji, następny po nim wiersz Andrzeja Sosnowskiego przechodzi do problemu pisania wierszy, a jeszcze następny Adama Zdrojewskiego skupia się już tylko na czynności pisania, potem sztafeta przechodzi do Marty Podgórnik, która podejmuje temat wzbogacając dyskurs o diagnozę jakości życia w tej profesji, co Tadeusz Różewicz oczywiście dokumentnie wyśmiewa. Sztafeta trwa, wiersze zahaczają o nowe problemy, z którymi borykają się autorzy, tematy poboczne podchwytywane są przez następne wiersze jak sen, tęsknota, niegdysiejsze sukcesy wódczane polskich poetów w USA, sukcesy kinematografii polskiej na niwie serialowej, starzenie się i przekwitanie (o czym mówią tylko młodzi poeci), problem istnienia Boga, śmierci, przezimowania czy przeżycia następnego dnia. Wiele wierszy jest absolutnie niestosownej długości, zamieniają się w ględźbę zupełnie nikomu niepotrzebną i niestety, jak to jest z ględźbą, pozbawioną humoru. Celują w tym Wiedemann, Zadura, Foks i Sosnowski tasiemcowo opisując poetyckie imprezy, najczęściej ubiegłowieczne. Wszyscy, za sprawą doboru utworów Artura Burszty starają się trzymać konwencji postmodernistycznej, zachowują wszelkie poprawności dekonstrukcji, posłusznie stosują kolaż, remiks i wszystkie chwyty dozwolone jedynie w poezji najnowszej. Ponieważ w skład chóru wyśpiewującego 100 wierszy wchodzi 44 poetów zabierających głos dwu i trzykrotnie od lat związanych z Biurem Literackim swoimi publikacjami, a także wspólnymi popijawami, dostajemy też, pewnie niezamierzenie, narzucony czytelnikowi syndrom starego małżeństwa. Polega on na tym, że z upływem czasu i wspólnego świadkowania zdarzeniom wytwarza się kod wewnętrzny, wspólnotowy kod porozumiewania wiadomy tylko małżeństwu. Niestety, poligamiczne małżeństwo poetyckie wielkości szkolnej klasy, które bardzo dobrze czuje się ze sobą i porozumiewa takim kodem, nie zawsze jest atrakcyjne dla kogoś z zewnątrz, a takim kimś jest czytelnik. Być może Artur Burszta chciał stworzyć coś na wzór przedwojennej „Ziemiańskiej”, gdzie na półpiętrze zasiadali przy jednym stoliku skamandryci, a co jeden to geniusz. Burszta ma taki materiał, jaki ma, nie każdemu bozia dała tyle talentu, ile przy takim przedsięwzięciu było trzeba. Toteż, kiedy po latach chłoniemy wszystkie dowcipy Wieniawy i napaści na Tuwima czy Słonimskiego, kiedy z nabożeństwem biografowie zbierają cenne riposty ubiegłowiecznych modernistów, poeci polscy XXI wieku ze stajni Artura Burszty zachowują się jedynie jak uczniowie z „Ferdydurke”: w dalszym ciągu są niedojrzali, nieporadni i płciowo, nawet przez uszy, nieuświadomieni. Ta rozbrajająca zieloność, to radosne dziecięctwo sprytnie omijające prawdziwe problemy dzisiejszego świata sprawia wrażenie celowego wyboru tematów zastępczych publikowanych w antologii wierszy. Być może ból świata w XXI wieku scedowano na innych, ale na kogo?

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , | Dodaj komentarz

SZCZEPAŃSKI

Wyszedł w tym roku czwarty (najprawdopodobniej nie ostatni) tom „Dzienników” zmarłego 12 lat temu Jana Józefa Szczepańskiego.

W recenzjach „Dziennik” Jana Józefa Szczepańskiego stawiany jest obok Gombrowicza, Nałkowskiej i Dąbrowskiej. Trudno zaprzeczyć jego bezwzględnej wartości da badań czasów komunizmu w Polsce Ludowej. Trudno też paradoksalnie i zapewne wbrew intencji autora utrzymać mit człowieka czystego, szlachetnego, niezależnego opozycjonisty mogącego jakoby utrzymać niezależność w zniewolonym kraju. Szczepański bowiem, mimo, że równo pastwi się nad ustrojem, w którym losowo przyszyło mu spędzić całe twórcze życie, nie pozwala sobie na śmieszność i kpinę, co z takim powodzeniem stosował w swoim „Dzienniku” Kisiel. Nie pozwala sobie też na ukrycie faktu, że tak znienawidzony ustrój pozwolił mu bez kolaboracji z nim, bez zapisania się do partii i donoszenia na kolegów uprawiać profesję pisarza w dostatku i bez ograniczeń realizować pasje życiowe.

Szczepański jest w swoich zapiskach pamiętnikarskich śmiertelnie poważny, zaszpuntowany i chyba słusznie tym dowodzi, że wcale nie żyliśmy w „najweselszym baraku demoludów”. Dlatego też lektura dzienników jest ponura, nie rozświetlona wyjątkowo udanym życiem rodzinnym i jego sielsko- bukolicznymi pracami na daczy w Kasince. Na dodatek ponurość ta, ten pozbawiony barw koloryt pisarz przenosi na inne państwa i kontynenty w niespożytej pasji penetracji świata wbrew paszportowym utrudnieniom. Szczepańskiego coś gna po świecie, składa nieustannie podania na różne pobyty w różnorakim charakterze, a one, jako pisarzowi niekonfliktowemu są zazwyczaj udostępniane. Wyjeżdża z kraju Szczepański, a to jako badacz naukowy na Spitsbergen, a to jako krewny Polaków pozostałych na trzech kontynentach poza granicami PRL, a to jako stypendysta, czy po prostu pisarz mogący wzbogacić swoim piórem domniemania rodaków, którzy paszportów nie dostawali. Czytając dzienniki widać, jak cenne są dla pisarza wszelkie bodźce zewnętrzne, jak podróże go kształtują, jak potrafi je twórczo spożytkować. Właściwie podróż w czasie, gdy zwykłym Polakom uniemożliwiono nawet zwiedzanie czeskich Tatr, dla Szczepańskiego wypuszczanego poza granice PRL jest największym napędem twórczym, dokumentuje w „Dziennikach” chwile, kiedy się o nią stara, jest w trakcie i jak ją spożytkowuje. Mimo cenzury i przetrzymywania utworów literackich w niekończących się korektach wydawniczych, książki Szczepańskiego niezmiennie ukazują się jakimś niezłomnym, permanentnym trybem, jakby całe życie pisarza służyło jedynie po to, by skrystalizowało się w słowa i przelało na papier. Trudno jednak pozbawiać Szczepańskiego cech ludzkich, potrzeby sympatii i aplauzu w toku determinujących jego życie prac literackich, o czym, raczej wstydliwie, ale jednak pisze:

(…)W piątek byłem na zebraniu Koła Młodych, gdzie dyskutowano o noweli Czycza. Bardzo ona jest dobra i akuratna w środkach, w szczerości i w bezkompromisowym widzeniu. Byłem zaskoczony reakcją tych młodych, którzy się przeważnie nią gorszyli, nie odróżniając cynizmu obserwowanego od postawy cynicznej. Poznałem tego Czycza i mam wrażenie, że to bardzo nieprzeciętna indywidualność artystyczna.(…)”

(…)Także w Krakowie książka Czycza z listem (bez żadnego związku z nagrodą), nieoczekiwanie osobistym i serdecznym, nawiązującym do jakiejś mojej wypowiedzi w dyskusji o jego prozie kiedyś, na którymś z zebrań Koła Młodych, o której już zapomniałem. Nigdy z tym Czyczem nie rozmawiałem trochę nawet bałbym się jego młodej, gorzkiej ponurości i wyniosłości, płynącej z tak odrębnych doświadczeń a on pisze, że uważa mnie za jedynego pisarza, z którym mógłby i chciałby mówić. To niepokojące i cenniejsze niż wszystkie nagrody.(…).

 W odróżnieniu od Kisiela, Szczepański wyraźnie nie lubi pisać o swoich kolegach po piórze, woli w to miejsce wstawiać w dzienniku obszerne fragmenty opisów ptaszków w Kasince. Zachowuje się jak roztrzepany profesor, który jako prezes w 1980 roku ZLP w latach, gdy co czwarty pisarz był tajny agentem służb bezpieczeństwa okazuje zdziwienie faktem, o którym wszyscy wiedzą, tylko nie on:

„(…)Anula [Mańkowska] w Warszawie też słyszała w dziennikarskim środowisku ostrzeżenia przed Szczypiorskim. Nie mogę uwierzyć w te pogłoski. Jest na pewno postacią intrygującą. Ma nieoczekiwane stosunki. Ale nigdy nie zauważyłem w nim niczego, co by było […]. Możliwe, że jest aktywnym graczem w polityce, ale i tacy przecież działają z czystych pobudek (…)”.

Bolesne są dla Szczepańskiego pobyty na Górnym Śląsku, gdzie po powrocie z Chicago spędził lata szkole chodząc na kursy malarskie na ulicę Kościuszki w Katowicach, zalążku liceum plastycznego. Szczypiorski powracając wspomnieniem na Śląsk zastaje go takim: 

„(…)Dziś przemianowano Katowice na Stalinogród!(…)”

 „(…)Dworzec katowicki niesamowicie brudny. W przejściu koło ustępów nieprzytomny pijak na podłodze, w otoczeniu gapiów. Milicjanci podnoszą go z ziemi, pod ścianą kałuża i pusta flaszka. W poczekalni tłum nędznie ubranych ludzi, stojących cierpliwie, bo nie ma już gdzie usiąść. Udało mi się łatwo przekonać konduktora i wsiadłem do osobowego pociągu. Szare od brudu szyby, drewniane ławki, tłok, wyświechtane czapki o postrzępionych daszkach, nieogolone policzki, waciaki, błoto na podłodze, ktoś w dalszym przedziale trzyma umoralniającą przemowę, że trzeba pracować dla społeczeństwa. Ludzie czytają pisma sportowe, drzemią ze zmęczenia.(…)”

 bardzo często przy okazji wieczorów autorskich i imprez literackich:

(…) Dyrektor katowickiego Domu Książki wymanewrował przedstawiciela Czytelnika z poprzedniej wizyty u Ziętka, chcąc zagarnąć wszystkie laury imprezy. Pełne obłudy i ukrytych szpileczek toasty. Żukrowski obrabiający niezmordowanie wszystkich dygnitarzy, obcałowujący Szewczyka, o którym mówi z największą pogardą. Jeszcze do tego wszystkiego afera z Putramentem. Na kopalni Kleofas przygotowano dla niego przyjęcie na sto osób. Ponieważ nie przyjechał, wyrzucono referentkę od kultury. Cokolwiek w tym kraju zahacza o oficjalność, jest od razu ohydą.
Po południu byłem w Gliwicach w klubie oficerskim. Wracałem razem ze Szczypiorskim, który miał też w Gliwicach prelekcję dla studentów. Piłowali go o sprawę Wańkowicza. (…)”

 „(…)Rano wróciłem z Katowic. Bardzo męczący tydzień. Śląsk jak wielki, czarny labirynt kraj przewrócony do góry dnem. Wszystko, co nieważne, to na wierzchu. Jazdy wieczorne szosami, jak ciemne korytarze między sinymi kreskami jarzeniówek, między błyskami pieców hutniczych i między brzydkimi domami z cegły puszystej od sadzy, jak brudny aksamit.
Osiem spotkań w bibliotekach, szkołach i klubach. Albo młodzież, ociężała i zamknięta w sobie, albo starzy ludzie, słuchający ze smutną uprzejmością, świadomi, że ten daleki świat, o którym mówię, jest już poza ich zasięgiem, albo jak w Szopienicach ponury młodzieżowy proletariat, prokurujący sobie jedyną barwność życia za pomocą niechlujnych fryzur, żałosnych pozorów buntowniczej ekstrawagancji i niezdarnego cynizmu. Ci ostatni wiedzą pewnie w głębi serc, że nie mają szans ujścia najbardziej monotonnej prozie egzystencji i przynajmniej w tych wzgardliwych minach szukają własnej afirmacji. Zdarzało mi się trafić na zainteresowanie (nawet u tych najtrudniejszych), spotykałem się nawet z przejawami optymizmu i nadziei (Co trzeba robić, proszę pana, żeby tam pojechać?), ale ogólne wrażenie tej zrezygnowanej ciężkości. I tak nie dla nas. (…)” 

Wilhelm Szewczyk, prezes Oddziału Związku Literatów Polskich w Katowicach pojawia się w Dziennikach Szczepańskiego wielokrotnie:

„(…)Wróciłem rano. Wczoraj wielkie oficjalne popijanie przed południem z miejscowymi notablami. Przykleił się do mnie pijany Szewczyk. Jest okropny, nasiąknięty wódą i kłamstwem. Powiedział: Dlaczego pan tak na mnie patrzy, jakbym się panu nie podobał?” Korzystając z alibi alkoholowej szczerości, odparłem: Nie podoba mi się, że pan się zajmuje polityką“. A on: Ja inaczej myślę jako polityk, a inaczej jako pisarz”. (…)”

 „(…)Partia odniosła pełny sukces, wprowadzając do Zarządu większość swoich kandydatów (Załuski, Putrament, Kabatc, Szewczyk, Lam, Auderska). Osiągnięto to metodami nacisku, do jakich nie uciekano się nawet w czasach stalinowskich.(…)”

 Nie zostawia też suchej nitki na Wojciechu Żukrowskim obserwując jego zmienne ukierunkowania polityczne:

„(…) Książka Żukrowskiego o wrześniu nie do strawienia. Zupełnie unicestwiony prawdziwy tragizm kampanii. Ż. jak gorliwy uczeń wciąż podnosi dwa palce: panie profesorze, ja wiem, jak to prawidłowo zinterpretować. Nie przepuszcza najbłahszej rozmowie — wszystko ma być ilustracją tezy, w którą nie wierzy osobiście. Jakaś wielka nieuczciwość od początku do końca.

 „(…) Byłem u Szczypiorskiego. Mówił mi, że spośród pisarzy (niepartyjnych) tylko Żukrowski odmówił podpisu na liście w sprawie Dziadów. (…)”

„(…) Ogólne oburzenie na Żukrowskiego, który w „Trybunie Literackiej” popisuje się swoją prawomyślnością i dyskredytuje „nowatorstwo”, co oczywiście znaczy zupełnie co innego.(…)”

 „(…) Jeszcze charakterystyczny incydent z Żukrowskim. Uważa, że go nienawidzę, ponieważ napisałem nieprzychylną recenzję o Lotnej. A nienawidzę go dlatego, że należę do zmowy tygodnikowskiej „kliki”, pragnącej go „zniszczyć”. Ani rusz nie chciał uwierzyć, że w recenzjach reprezentuję wyłącznie moją własną opinię o filmach, i tylko o filmach.(…)”

„(…) Wieczorem popijaliśmy w hotelu. Żukrowski, Promiński, Łopalewski, Gisges. Żukrowski obskakuje mnie jak narzeczonego, namawia do energicznego reklamowania się, basuje. Żenujące. Wiem, że nie ma złudzeń, co do mojej sympatii, ale chce jakby coś zaklajstrować czy wyprostować między nami, a to coś polega po prostu na tym, że widzimy świat i życie w zupełnie odmiennych proporcjach i inne rzeczy są dla każdego z nas ważne. (…)” 

„(…) W W-wie trafiłem w Twórczości” na aferę z listem Żukrowskiego, który napisał do Iwaszkiewicza, czyniąc mu wyrzuty, że swoim nazwiskiem firmuje nowy zarząd, złożony z niedoszlachtowanych Żydów, którzy garną się do swoich byłych oprawców” (chodzi o umowy z zachodnioniemieckimi wydawcami). Zawsze takie jawne odsłonięcie się zdumiewa mnie, jak demonstrowany otwarcie objaw wstydliwej choroby.(…). 

Jan Józef Szczepański to pokolenie 20, pokolenie moich rodziców. Pokolenie wyrosłe w innej moralności i systemie wartości, całkowicie sprzecznym z powojenną rzeczywistością i inną, niż obowiązującą oceną lat okupacji hitlerowskiej i sowietyzacji powojennej Polski. Szczepański jest po conradowsku wierny jest swojej szkolnej postawie romantycznej do końca, nawet jak musi włożyć wallenradowską maskę, by móc rodzinę utrzymać z profesji pisarza w komunistycznym kraju. Na początku dzienników mając 27 lat, pisze:

„(…) 25 VI 1945 Kraków. Ten pamiętnik ma cel odpowiedzialny i trudny. Ma mnie wyleczyć i wychować. Nie będzie dla mnie rozrywką ani przyjemnością. Będzie obowiązkiem, przeważnie przykrym i uciążliwym.
Piszę go dlatego, żeby moim postanowieniom nadać cechy odpowiedzialności, żeby nie mogły się rozleźć, rozpłynąć we mgle bezpłodnej chandry, jak tyle razy poprzednio. Poza tym samo pisanie wymaga aktu woli, który musi mi wejść w codzienny zwyczaj. Będę się starał pisać jasno, zwięźle, porządnie, bez ozdobników, bez zbytecznych efektów słownych, smętnej ironii, paradoksalnych i cynicznych dowcipów, bez niedomówień i mgławicowych domyślników o charakterze metafizycznym, jednym słowem bez wszystkiego tego, co moim zdaniem nadawało dotychczas pisaniu charme intelektualnego pesymizmu, a w gruncie rzeczy było usprawiedliwieniem i ozdobą własnej słabości. (…)” 

Wydane dotychczas „Dzienniki” kończą się na roku 1980. Niedługo potem Związek Literatów Polskich zostaje zwieszony, a Szczypiorski rezygnuje z prezesury.

Trudno dzisiaj czytać nowele Szczepańskiego, gdyż wszelkie kamuflaże, metafory i wszystko, co udało mu się przemycić poza cenzurą, a i te teksty, wydane w samizdatach są też tego pełne – z biegiem lat stają się nieczytelne i niezrozumiałe. W Dziennikach też Szczepański nie pisze tego, co mógłby napisać, a czego chętnie dowiedzielibyśmy się, a baliśmy się zapytać. Ale dzięki i za to.

[fragmenty Jan Józef Szczepański Dziennik (dzienniki) T. I 1945-195, T. II 1957-1963 T. III, T. IV 1973-1980]

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | 2 komentarze

NOBEL

Dzisiaj szwedzka rodzina królewska wraz z laureatami tegorocznej Nagrody Nobla zasiądzie w Sali Błękitnej sztokholmskiego Ratusza przy jednym z 60 stołów pokrytych lnianymi obrusami o łącznej długości 500 metrów, na których znajdzie się 7 tysięcy sztuk porcelany, 5 tysięcy kieliszków i szklanek oraz 10 tysięcy sztućców.
Co będą jeść, jest zawsze tajemnicą, wiadomo, że będą jeść wyśmienicie, że potrawy patriotycznie będą sporządzone z surowców lokalnych Skandynawii.
Jak dowodzą dzisiejsi biografowie Nobla, zaistnienie tak ważnej dla rozwoju ludzkości nagrody świat zawdzięcza – niespełnionej miłości Alfreda Nobla – Berthcie von Suttner. Kiedy ją odbierał na paryskim dworcu w maju 1987 miała 32 lata, poszukiwała posady, była odrzucona przez rodzinę jej narzeczonego hrabiego, jako partia za stara i za biedna. Pracowała przez tydzień w Grand Hotelu w trakcie którego pracodawca, Albert Nobel zdążył się w niej śmiertelnie zakochać. Może przez ten tydzień zdążyli skrystalizować swoje poglądy na świat i zrozumieć swoje w nim powołanie. Bertha, po potajemnym ślubie z hrabią Arturem von Suttner stanie się światowej sławy bojowniczką o pokój, autorką znaczących, chwalonych przez Lwa Tołstoja książek, za co w 1905 roku otrzyma pokojową Nagrodę Nobla. Alfred nigdy się nie ożeni, do końca życia będą jednak utrzymywać ze sobą kontakt listowny.
Liczne depresje Alfreda Nobla były powodowane nigdy nie zabliźnioną raną po utracie młodszego brata Emila, śmiertelnej ofiary eksplozji podczas eksperymentów z nitrogliceryną w fabryce ojca Immanuela Nobela w Heleneborg w Sztokholmie. Jednak, jak doszedł do wniosku z Berthą – jedyną osobą dorównującym mu intelektualnie – że poszukiwania broni, mogącej powstrzymać agresywne państwa w dążeniu do wojny, są jednak dla pokoju świata nieodzowne.
Bertha umiera pięć tygodni przed wybuchem pierwszej wojny światowej. Ustanowienie nagrody nie powstrzymało świata przed wznieceniem kolejnych światowych i lokalnych wojen z użyciem broni, jaka się Noblowi nie śniła. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby hamujących wojnę działań noblowskich nie było…

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , , , , | Jeden komentarz

WIERSZ ZIEMI / Earth Poem

Nie ma w nas łąki. Czkawką odbije się atawizm,
kiedy dotkniemy szczeciny konia. Skurczy się step
i przyjdzie do nas w źrenicy oka pustki bezkres,
ty się zadziwisz, koń będzie sobą, się nie zdziwi,
uśpi świadomość lęk przedwczesny.

Jeśli już łąka się rozgada i będą z wiatrem szeptać trawy,
ważki usiądą, a zapach ziół uskrzydli trzmiele,
sensy się zmienią. Whitmana pieśń pochłonie zieleń,
odmienne wzbudzi czas obawy,
inne odczucia, obce cele.

Rozpadł się świat, a my w pościgu
za cząstką rozproszoną w kosmos,
tracimy jak zwierzęta głos,
by skargi z siebie już nie wydać
i godzić się, co daje los.

Wciąż jesteśmy uwięzieni
w pięknie i dobru. Oniemiali
wiedzą o niezmierzonej dali
jeszcze cieszymy się na ziemi
z nieboskłonów owali.

I nic w nas już nie ma z ludzi jaskiń,
i nie ma w nas śladu kowboja,
koń odszedł, kiedy trawę dojadł,
i tylko łąka po nim pachnie
przeszłą jednością jeźdźca-konia.

Earth Poem by Ewa Bienczycka from Gabriel Bienczycki on Vimeo.

Zaszufladkowano do kategorii 2015, czytam więc jestem, Nie daję ci czytać moich wierszy | Dodaj komentarz

WIERSZE ŚNIEŻNE (5)

Topnieje śnieg jak ludzie ciepli
którzy odchodzą pierwsi w niebyt.
Przeźroczystość deszczowej kropli
mrocznego grudnia nie rozjaśni,
nie wchłonie bieli dnia koloryt.

Puch malowniczy jest na niby,
szarzyzna na dłuższą metę mdli,
bezdomnych nie zachwycą szyby
kwitnące mrozem. Ten, kto przybył
chce ogrzać się w cieple osiedli.

Przeczekać mróz w stagnacji roku
szkoda. Świat cały w karnawale,
chociaż na permanentny pokój
ostrzą już zęby ludzie mroku
by człowiek znów był sam jak palec.

Przeminą niegdysiejsze śniegi,
zostaną po nich ślady w słowach,
choć im daleko do elegii,
wieczny powrót uwierzytelni
i padać będą wciąż od nowa.

Zaszufladkowano do kategorii 2015, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano , , , , , | Dodaj komentarz