NOBEL

Dzisiaj szwedzka rodzina królewska wraz z laureatami tegorocznej Nagrody Nobla zasiądzie w Sali Błękitnej sztokholmskiego Ratusza przy jednym z 60 stołów pokrytych lnianymi obrusami o łącznej długości 500 metrów, na których znajdzie się 7 tysięcy sztuk porcelany, 5 tysięcy kieliszków i szklanek oraz 10 tysięcy sztućców.
Co będą jeść, jest zawsze tajemnicą, wiadomo, że będą jeść wyśmienicie, że potrawy patriotycznie będą sporządzone z surowców lokalnych Skandynawii.
Jak dowodzą dzisiejsi biografowie Nobla, zaistnienie tak ważnej dla rozwoju ludzkości nagrody świat zawdzięcza – niespełnionej miłości Alfreda Nobla – Berthcie von Suttner. Kiedy ją odbierał na paryskim dworcu w maju 1987 miała 32 lata, poszukiwała posady, była odrzucona przez rodzinę jej narzeczonego hrabiego, jako partia za stara i za biedna. Pracowała przez tydzień w Grand Hotelu w trakcie którego pracodawca, Albert Nobel zdążył się w niej śmiertelnie zakochać. Może przez ten tydzień zdążyli skrystalizować swoje poglądy na świat i zrozumieć swoje w nim powołanie. Bertha, po potajemnym ślubie z hrabią Arturem von Suttner stanie się światowej sławy bojowniczką o pokój, autorką znaczących, chwalonych przez Lwa Tołstoja książek, za co w 1905 roku otrzyma pokojową Nagrodę Nobla. Alfred nigdy się nie ożeni, do końca życia będą jednak utrzymywać ze sobą kontakt listowny.
Liczne depresje Alfreda Nobla były powodowane nigdy nie zabliźnioną raną po utracie młodszego brata Emila, śmiertelnej ofiary eksplozji podczas eksperymentów z nitrogliceryną w fabryce ojca Immanuela Nobela w Heleneborg w Sztokholmie. Jednak, jak doszedł do wniosku z Berthą – jedyną osobą dorównującym mu intelektualnie – że poszukiwania broni, mogącej powstrzymać agresywne państwa w dążeniu do wojny, są jednak dla pokoju świata nieodzowne.
Bertha umiera pięć tygodni przed wybuchem pierwszej wojny światowej. Ustanowienie nagrody nie powstrzymało świata przed wznieceniem kolejnych światowych i lokalnych wojen z użyciem broni, jaka się Noblowi nie śniła. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby hamujących wojnę działań noblowskich nie było…

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii dziennik duszy i oznaczony tagami , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Jedna odpowiedź do NOBEL

  1. Ewa pisze:

    Swietłana Aleksijewicz: “O przegranej bitwie”

    Nie stoję na tej mównicy sama… Otaczają mnie głosy, setki głosów, które są zawsze ze mną. Od czasów dzieciństwa mieszkałam na wsi. My, dzieci, lubiłyśmy się bawić na ulicy, ale wieczorami, jakby przyciągane magnesem, gromadziłyśmy się wokół ławek, na których przed domami, albo, mówiąc po naszemu – chałupami, zbierały się zmęczone baby. Żadna z nich nie miała męża, ojca, braci, nie pamiętam mężczyzn po wojnie w naszej wsi – podczas II wojny światowej co czwarty Białorusin zginął walcząc na froncie albo w partyzantce. Nasz dziecięcy świat po wojnie był światem kobiet. Najlepiej zapamiętałam to, że kobiety nie mówiły o śmierci, ale o miłości. Opowiadały, jak ostatniego dnia żegnały się z ukochanymi, jak czekały na nich i jak nadal na nich czekają. Lata już minęły, a one czekały: “Niechby nawet wrócił bez rąk, bez nóg, ja go sama na rękach będę nosiła”. Bez rąk… bez nóg… Chyba od dziecka wiedziałam, co to jest miłość…
    To tylko parę smutnych melodii z chóru, który słyszę…

    Głos pierwszy:

    “Na co ci ta wiedza? To takie smutne. Męża poznałam na wojnie. Byłam czołgistką. Doszłam do Berlina. Pamiętam, jak przed Reichstagiem staliśmy we dwoje – wtedy jeszcze nie był moim mężem – i on nagle mówi: Weźmy ślub. Kocham cię. A mnie po tych jego słowach porwała taka złość – całą wojnę przeszliśmy w brudzie, w kurzu, we krwi, dokoła nic tylko przekleństwa. Odpowiedziałam: Najpierw zrób ze mnie kobietę – przynieś mi kwiaty, mów miłe słowa, a ja pójdę do cywila i uszyję sobie sukienkę. Miałam nawet ochotę walnąć go z tej złości. On to wszystko zrozumiał, jeden policzek miał poparzony, cały w bliznach, a ja zobaczyłam łzy płynące po tych bliznach. Dobrze, wyjdę za ciebie. Tak powiedziałam… Sama nie wierzyłam, że to powiedziałam… Dookoła sadza, porozbijane cegły, krótko mówiąc – wojna…”.

    Głos drugi:

    “Mieszkaliśmy koło Czarnobylskiej Elektrowni Atomowej. Byłam cukiernikiem, robiłam rogaliki. A mąż był strażakiem. Dopiero co się pobraliśmy i nawet do sklepu chodziliśmy, trzymając się za ręce. Tego dnia, kiedy wybuchł reaktor, mąż miał akurat dyżur w sekcji pożarniczej. Na wezwanie pojechali we własnych koszulach, w domowych ubraniach, w elektrowni jądrowej był wybuch, a im nie wydano żadnej odzieży ochronnej. Tak żyliśmy… Wie pani… Całą noc gasili pożar i dostali dawki promieniowania, po których nie można przeżyć. Rano od razu zawieźli ich do Moskwy. Ostra choroba popromienna… Żyje się najwyżej kilka tygodni… Mąż był silny, wysportowany, więc umarł ostatni. Kiedy przyjechałam, powiedzieli mi, że leży w specjalnym boksie, nikogo się tam nie wpuszcza. Ale ja go kocham – prosiłam. Tam ich obsługują żołnierze. Dokąd chcesz iść? – Kocham go. Przekonywali mnie: To już nie jest twój ukochany, to obiekt podlegający dezaktywacji. Rozumiesz?. A ja powtarzałam tylko jedno: kocham, kocham… W nocy wchodziłam do niego po drabinie przeciwpożarowej… Albo prosiłam portierów, przekupywałam, żeby mnie wpuścili… Nie zostawiłam go, byłam z nim do końca… Po jego śmierci… Po kilku miesiącach urodziłam dziewczynkę, która żyła tylko kilka dni. Ona… Myśmy na nią tak czekali, a ja ją zabiłam… Uratowała mnie, całe uderzenie jądrowe wzięła na siebie. Taka malutka. Kruszynka… Ale ja kochałam ich oboje. Czy można zabić kogoś miłością? Dlaczego są obok siebie – miłość i śmierć? Zawsze razem. Kto mi wytłumaczy? Chodzę wokół grobu na kolanach…”.

    Głos trzeci:

    “Kiedy pierwszy raz zabiłem Niemca… miałem dziesięć lat, partyzanci brali mnie już ze sobą na zadania. Ten Niemiec leżał ranny… Powiedzieli, żebym zabrał mu pistolet, podbiegłem do Niemca, a ten chwycił za pistolet i próbuje wycelować w moją twarz. Ale nie zdążył, ja strzeliłem pierwszy…

    Nie przestraszyłem się, że go zabiłem… I podczas wojny o nim nie wspominałem. Dookoła było mnóstwo zabitych, żyliśmy pośród zabitych. Zdziwiłem się, kiedy po wielu latach przyśnił mi się ten Niemiec. Tego się nie spodziewałem… A sen ciągle się powtarzał… Albo że lecę, a on mnie trzyma. Wstaję… lecę… lecę… On mnie dogania, a ja upadam razem z nim. Wpadam do jakiegoś dołu. Albo że chcę wstać… podnieść się…… A on nie pozwala… Przez niego nie mogę wzlecieć…

    Ciągle ten sam sen… Prześladował mnie dziesiątki lat…

    Nie umiem swojemu synowi opowiedzieć o tym śnie. Kiedy syn był mały – nie potrafiłem, czytałem mu bajki. Kiedy jest dorosły – też nie potrafię…”.

    ***
    Flaubert mówił o sobie, że jest człowiekiem piórem, ja mogę o sobie powiedzieć, że jestem człowiekiem uchem. Kiedy idę ulicą i docierają do mnie jakieś słowa, zdania, okrzyki, zawsze myślę: ileż powieści ginie bez śladu w otchłani czasu! W ciemnościach. Istnieje część ludzkiego życia – ta mówiona, której nie udaje się nam zawłaszczyć dla literatury. Jeszcze jej nie doceniliśmy, nie zadziwiła nas, nie zachwyciła. Mnie jednak oczarowała i uczyniła swoją niewolnicą. Kocham to, jak człowiek mówi… Kocham samotny ludzki głos. To moja wielka miłość, wielka pasja.

    Moja droga do tej mównicy trwała niemal czterdzieści lat – od człowieka do człowieka, od jednego głosu do drugiego. Nie mogę powiedzieć, że zawsze starczało mi sił na tę drogę – wielokrotnie byłam wstrząśnięta i przerażona człowiekiem, odczuwałam zachwyt i wstręt, chciałam zapomnieć to, co usłyszałam, wrócić do tych czasów, kiedy jeszcze trwałam w niewiedzy. Płakać z radości, że zobaczyłam człowieka w jego pięknie – tego też wiele razy pragnęłam.

    Żyłam w kraju, gdzie od dziecka uczono nas umierać. Uczono śmierci. Mówiono nam, że człowiek istnieje po to, żeby oddać siebie, złożyć w ofierze, żeby spłonąć. Uczono kochać człowieka z karabinem. Gdybym wyrosła w innym kraju, nie umiałabym przejść takiej drogi. Zło jest bezlitosne, trzeba być na nie uodpornionym. My jednak wyrośliśmy wśród katów i ofiar. Chociaż nasi rodzice żyli w strachu i nie wszystko nam mówili – najczęściej zresztą nie mówili nic – to sama atmosfera życia była tym zatruta. Zło nieustannie nas podpatrywało.

    Napisałam pięć książek, ale mam wrażenie, że to jedna książka. Książka, która opowiada historię pewnej utopii…

    Warłam Szałamow pisał: “Byłem uczestnikiem potężnej przegranej bitwy o realną odnowę ludzkości”. Odtwarzam historię tej bitwy, jej zwycięstw i jej klęski. Jak zamierzano zbudować Królestwo Niebieskie na ziemi. Raj! Miasto słońca! A skończyło się morzem krwi, milionami zniszczonych istnień ludzkich. Był jednak czas, kiedy żadna idea polityczna wieku XX nie równała się z komunizmem (i z rewolucją październikową, jako jej symbolem), żadna inna tak nie pociągała, nie kusiła zachodnich intelektualistów i ludzi na całym świecie. Raymond Aron nazwał rewolucję rosyjską “opium dla intelektualistów”. Idea komunizmu ma co najmniej dwa tysiące lat. Znajdziemy ją u Platona – w nauce o idealnym państwie, u Arystofanesa – w marzeniach o czasach, kiedy “wszystko będzie wspólne”… U Thomasa More’a i Tommasa Campanelli… Później – u Saint-Simona, Fouriera i Owena. W duszy rosyjskiej tkwi coś takiego, co kazało podjąć próbę wprowadzenia w życie owych marzeń.

    Dwadzieścia lat temu przekleństwami i łzami żegnaliśmy “czerwone” imperium. Dzisiaj już na niedawną historię możemy popatrzeć spokojnie, jak na eksperyment. To ważne, ponieważ spory o socjalizm nie ustają do dzisiaj. Wyrosło nowe pokolenie, które ma już inny obraz świata, ale niemało młodych ludzi znowu czyta dziś Marksa i Lenina. W miastach rosyjskich otwiera się muzea Stalina, stawia mu pomniki.

    Nie ma “czerwonego” imperium, ale pozostał “czerwony” człowiek. Nadal żyje.

    ***

    Mój ojciec, który niedawno umarł, był do końca wierzącym komunistą. Przechowywał legitymację partyjną. Nie jestem w stanie wypowiedzieć słowasowok (szufelka, a od czasów pierestrojki – pogardliwe określenie zwolennika ustroju radzieckiego.), musiałabym bowiem nazwać tak własnego ojca, krewnych, znajomych. Przyjaciół. Wszyscy oni są stamtąd – z socjalizmu. Wśród nich jest wielu idealistów. Romantyków. Dzisiaj nazywa się ich inaczej – romantykami niewolnictwa. Niewolnikami utopii. Myślę, że wszyscy mogliby przeżyć inne życie, ale przeżyli radzieckie. Dlaczego? Długo szukałam odpowiedzi na to pytanie, zjeździłam olbrzymi kraj, który do niedawna nazywał się ZSRR, nagrałam tysiące taśm. To był socjalizm i po prostu nasze życie. Z cząstek, z okruchów układałam historię “domowego”, “wewnętrznego” socjalizmu. To, jak żył w duszy człowieka. Przyciągała mnie ta mała przestrzeń – człowiek… jeden człowiek. W rzeczywistości wszystko odbywa się w nim.

    Zaraz po wojnie Theodor Adorno był wstrząśnięty – “Pisać wiersze po Auschwitz to barbarzyństwo”. Mój nauczyciel Aleś Adamowicz, którego nazwisko chciałabym dziś z wdzięcznością wymienić, również uważał, że świętokradztwem jest pisanie prozy o koszmarach XX wieku. Tutaj nie wolno wymyślać. Prawdę trzeba podawać taką, jaka jest. Potrzebna jest “nadliteratura”. Mówić powinien świadek. Można też wspomnieć Nietzschego, który mówił, że żaden artysta nie zniesie rzeczywistości. Nie udźwignie jej.
    Zawsze mnie dręczyło, że prawda nie mieści się w jednym sercu, w jednym umyśle. Że jest jakaś rozdrobniona, jest jej wiele, jest rozmaita, rozsypana po świecie. U Dostojewskiego znajdziemy myśl, że ludzkość wie o sobie więcej, o wiele więcej, niż zdążyła utrwalić w literaturze. Co robię? Zbieram codzienność uczuć, myśli, słów. Zbieram życie swojego czasu. Interesuje mnie historia duszy. To, co pomija wielka historia, to czym zazwyczaj gardzi. Zajmuję się przeoczoną historią. Niejednokrotnie słyszałam, że to nie jest literatura, że to dokument. A czym jest dzisiaj literatura? Kto odpowie na to pytanie? Żyjemy szybciej niż kiedyś. Treść rozrywa formę. Łamie ją i zmienia. Wszystko występuje ze swoich brzegów – i muzyka, i malarstwo, więc i w dokumencie słowo wyrywa się poza jego granice. Nie ma granicy między faktem a zmyśleniem, jedno przechodzi w drugie. Nawet świadek nie jest bezstronny. Opowiadając, człowiek tworzy, walczy z czasem, jak rzeźbiarz z marmurem. Jest aktorem i twórcą.

    Interesuje mnie mały człowiek. Powiedziałabym: mały wielki człowiek, ponieważ cierpienia go powiększają. On sam w moich książkach opowiada swoją małą historię, a razem ze swoją – także dużą historię. To, co działo się i dzieje z nami, jeszcze nie zostało zrozumiane, trzeba to wypowiedzieć. Na początek przynajmniej wypowiedzieć. Boimy się tego, nie umiemy na razie poradzić sobie z własną przeszłością. W “Biesach” Dostojewskiego Szatow, zanim rozpocznie dyskusję, mówi do Stawrogina: “Jesteśmy dwiema istotami, które spotkały się w nieskończoności… po raz ostatni w świecie. Niech pan zostawi swój ton i przybierze ton ludzki! Niech pan choć raz przemówi ludzkim głosem”.

    Mniej więcej tak zaczynają się u mnie rozmowy z bohaterami. Oczywiście, człowiek mówi ze swojego czasu, nie może mówić znikąd! Ale trudno przebić się do ludzkiej duszy, bo jest zaśmiecona przesądami wieku, jego upodobaniami i oszustwami. Telewizją i gazetami.

    Chciałabym wziąć kilka stron ze swoich dzienników, żeby pokazać, jak poruszał się czas… Jak umierała idea… Jak szłam jej śladami…

    Lata 1980-1985

    Piszę książkę o wojnie… Dlaczego o wojnie? Dlatego że jesteśmy ludźmi wojny – albo na niej walczyliśmy, albo się do niej szykowaliśmy. Jeśli się przyjrzeć, to wszyscy myślimy po wojennemu. W domu, na ulicy. Dlatego tak niewiele kosztuje u nas życie człowieka. Wszystko jak na wojnie.

    Zaczynałam od wątpliwości. Cóż, jeszcze jedna książka o wojnie… Po co?

    W jednej z dziennikarskich wypraw spotkałam się z kobietą, która na wojnie była sanitariuszką. Opowiadała: szliśmy zimą przez jezioro Ładoga, nieprzyjaciel zauważył ruch i rozpoczął ostrzał. Konie, ludzie – wszystko ginęło pod lodem. To było w nocy, a ona sama złapała, jak jej się wydawało, rannego i płynęła z nim do brzegu. “Ciągnę go mokrego, gołego, bo myślałam, że zgubił ubranie – opowiadała. – A na brzegu okazało się, że przywlokłam olbrzymią ranną rybę, bieługę. Wtedy zaczęłam kląć na czym świat stoi – ludzie cierpią, ale za co cierpią zwierzęta, ptaki, ryby? Podczas innej wyprawy usłyszałam opowieść sanitariuszki szwadronu kawalerii o tym, jak podczas bitwy wciągnęła do leja po bombie rannego Niemca, ale że to Niemiec, stwierdziła dopiero w tym leju; Niemiec miał przestrzeloną nogę, płynęła z niej krew. Ale to przecież wróg! Co robić? Tam, na górze, giną nasi chłopcy! Ale opatrzyła tego Niemca i czołgała się dalej. Przywlokła żołnierza rosyjskiego, był nieprzytomny, ale kiedy wróciła mu świadomość, chciał zabić Niemca, a ten wtedy również oprzytomniał, złapał za automat i chciał zastrzelić Rosjanina. “To jednego waliłam w gębę – wspominała – to drugiego. Nogi mieliśmy całe we krwi. Krew się pomieszała”.

    To była wojna, której nie znałam. Wojna kobieca. Nie o bohaterach. Nie o tym, jak jedni ludzie po bohatersku zabijali innych ludzi. Zapamiętałam lament kobiety: “Idę po bitwie przez pole. A oni leżą… Wszyscy młodzi, tacy ładni. Leżą i patrzą w niebo. Szkoda i jednych, i drugich”. Właśnie to “i jednych, i drugich” podpowiedziało mi, o czym będzie moja książka. O tym, że wojna jest morderstwem. Tak to się w pamięci kobiet utrwaliło. Dopiero co ktoś się uśmiechał, palił papierosa – i już go nie ma. To kobiety najchętniej mówią o znikaniu, o tym jak szybko na wojnie wszystko zmienia się w nic. I człowiek, i czas człowieka. Owszem, sami prosili się na wojnę, mając po 17-18 lat, ale nie chcieli zabijać. Gotowi jednak byli umrzeć. Umrzeć za Ojczyznę. Z historii nie sposób wyrzucić słów – także za Stalina.

    Przez dwa lata książki nie wydawano, nie wydano jej do czasów pierestrojki. Czasów Gorbaczowa. “Po pani książce nikt nie będzie chciał walczyć – pouczał mnie cenzor. – Pani wojna jest straszna. Dlaczego u pani nie ma bohaterów?”. Nie szukałam bohaterów. Pisałam historię poprzez opowieść jej świadka i uczestnika, takiego, którego nikt nie zauważył. Nigdy go nie wypytywał. Nie wiemy, co myślą ludzie, zwyczajni ludzie o wielkich ideach. Zaraz po wojnie człowiek opowiedziałby jedną wojnę, po dziesięcioleciach – inną, oczywiście, coś się w nim zmienia, bo we wspomnienia układa całe swoje życie. Całego siebie. To, jak żył przez te lata, co czytał, co widział, kogo spotykał. W co wierzy. A wreszcie – czy jest szczęśliwy, czy nie. Dokumenty to żywe istoty, zmieniają się razem z nami…

    Jestem jednak całkowicie przekonana, że takich dziewcząt jak te wojenne z 1941 roku, już nigdy nie będzie. To był najwznioślejszy czas “czerwonej” idei, przewyższający nawet rewolucję i Lenina. Ich Zwycięstwo do dzisiaj przesłania GUŁag. Bezgranicznie kocham te dziewczęta. Tyle że nie dało się z nimi rozmawiać o Stalinie, o tym, jak po wojnie pociągi wiozły na Syberię zwycięzców, tych co śmielszych. Reszta wróciła i milczała. Kiedyś usłyszałam: “Wolni byliśmy tylko podczas wojny. Na pierwszej linii”. Naszym najważniejszym kapitałem jest cierpienie. Nie nafta, nie gaz, ale cierpienie. To jedyna rzecz, którą wydobywa się u nas bez przerwy. Nieustannie szukam odpowiedzi: dlaczego nasze cierpienia nie przekładają się na wolność? Czyżby były nadaremne? Rację miał Czaadajew: Rosja jest krajem bez pamięci, przestrzenią totalnej amnezji, dziewiczą świadomością dla krytyki i refleksji.

    Wielkie książki poniewierają się u naszych stóp…

    Rok 1989

    Jestem w Kabulu. Nie chciałam już pisać o wojnie. Ale jestem, i to na prawdziwej. Z “Prawdy”: “Pomagamy bratniemu narodowi afgańskiemu budować socjalizm”. Wszędzie są ludzie wojny, rzeczy wojny. Czas wojny.

    Wczoraj nie zabrano mnie na pole walki: “Niech panienka zostanie w hotelu. Potem jeszcze będę musiał za panią odpowiadać”. Siedzę w hotelu i myślę, że jest coś niemoralnego w przyglądaniu się cudzemu męstwu i ryzyku. Jestem tutaj już drugi tydzień i nie mogę pozbyć się uczucia, że wojna jest wytworem męskiej natury, dla mnie czymś niepojętym. Ale codzienność wojny jest wspaniała. Odkryłam, że broń jest piękna: pistolety maszynowe, miny, czołgi. Człowiek długo myślał nad tym, jak zabić innego człowieka. Odwieczny spór między prawdą a pięknem. Pokazano mi nową włoską minę, a moja “kobieca” reakcja: “Jest piękna. Dlaczego jest piękna?”. Po wojskowemu wytłumaczono mi, że jeśli na taka minę najedzie się albo stąpnie o tak… pod takim kątem… to z człowieka zostanie pół wiadra mięsa. O rzeczach nienormalnych mówi się tu jak o czymś normalnym, czymś samo przez się zrozumiałym. No bo wojna… Nikt nie wariuje, widząc, że na ziemi leży człowiek zabity nie przez żywioł, nie przez wyrok losu, ale przez innego człowieka.

    Widziałam załadunek “Czarnego tulipana” (samolot, który wywozi do ojczyzny cynkowe trumny z zabitymi). Nieboszczyków często ubiera się w stare wojskowe mundury jeszcze z lat czterdziestych, w bufiaste spodnie, a niekiedy nawet tych mundurów brakuje. Żołnierze poszeptują między sobą: “Do lodówki przywieźli nowych zabitych. Czuć jakby nieświeżym dziczym mięsem”. Będę o tym pisała. Boję się, że mi w domu nie uwierzą. W naszych gazetach piszą o alejach przyjaźni, które sadzą żołnierze radzieccy.

    Rozmawiam z chłopakami, wielu przyjechało na ochotnika. Napraszali się tutaj. Zauważyłam, że większość pochodzi z rodzin inteligenckich – synowie nauczycieli, lekarzy, bibliotekarzy, krótko mówiąc, ludzi książek. Szczerze pragnęli pomóc narodowi afgańskiemu w budowie socjalizmu. Teraz śmieją się z samych siebie. Pokazali mi miejsce na lotnisku, gdzie leżały setki cynkowych trumien i tajemniczo lśniły w słońcu. Oficer, który mi towarzyszył, nie wytrzymał: “Może i moja trumna jest tutaj… Włożą mnie do niej… I za co tutaj walczę?”. Od razu przestraszył się swoich słów: “Niech pani tego nie notuje”.

    W nocy śnili mi się zabici i wszyscy mieli zdumione twarze: jakże to – jestem zabity? Czyżby mnie zabili?

    Razem z pielęgniarkami pojechałam do szpitala dla afgańskich cywilów, zawiozłyśmy dzieciom prezenty. Zabawki dla dzieci, cukierki, ciastka. Ja wiozłam dwadzieścia pięć pluszowych misiów. Przyjeżdżamy do szpitala, to był długi barak, a z całej pościeli wszyscy mieli tylko koce. Podeszła do mnie młoda Afganka z dzieckiem na ręku i chciała coś powiedzieć, przez dziesięć lat wszyscy się tu nauczyli trochę po rosyjsku. Dałam chłopczykowi zabawkę, a on chwycił ją zębami. “Dlaczego zębami?” – zdziwiłam się. Afganka ściągnęła kocyk z dziecka, a wtedy zobaczyłam, że nie miało rąk. “To twoi Ruscy bombardowali”. Zrobiło mi się słabo, ktoś mnie podtrzymał…

    Widziałam, jak nasze grady robią z kiszłaków, afgańskich wiosek, zaorane pole. Byłam na cmentarzu afgańskim, długim jak kiszłak. Gdzieś pośrodku krzyczała stara Afganka. Przypomniało mi się, jak na wsi pod Mińskiem wnoszono do domu cynkową trumnę i jak wyła matka. To nie był krzyk ludzki ani zwierzęcy… To przypominało krzyk, który słyszałam na kabulskim cmentarzu…

    Przyznaję, że nie od razu stałam się wolna. Byłam szczera ze swoimi bohaterami, a oni mi ufali. Każdy z nas miał swoją drogę do wolności. Przed przyjazdem do Afganistanu wierzyłam w socjalizm o ludzkim obliczu. Wróciłam stamtąd wolna od wszelkich iluzji. “Wybacz, tato – powiedziałam przy powitaniu. – Wychowałeś mnie w wierze w ideały komunizmu, ale wystarczy raz zobaczyć, jak niedawni radzieccy uczniowie, których ty i mama uczycie (oboje byli wiejskimi nauczycielami), na obcej ziemi zabijają nieznanych sobie ludzi, żeby wszystkie twoje słowa obróciły się w proch. Jesteśmy zabójcami, tato, rozumiesz!?”. Ojciec zaczął płakać.

    Z Afganistanu wracało wielu wolnych ludzi. Ale znam też inny przykład. Pewien chłopak krzyczał do mnie, tam, w Afganistanie: “Co ty, kobieta, możesz wiedzieć o wojnie? Czyż ludzie na wojnie tak umierają jak w książkach albo na filmach? Tam umierają pięknie, a wczoraj zabili mojego przyjaciela, kula trafiła go w głowę. Biegł jeszcze dziesięć metrów i chwytał własny mózg…”. A po siedmiu latach ten sam chłopak – powodzi mu się, jest biznesmenem i lubi opowiadać o Afganistanie – zadzwonił do mnie i mówi: “Po co piszesz te książki? Są zbyt straszne”. To już był inny człowiek, nie tamten, którego spotkałam; otoczonego śmiercią, kogoś, kto nie chciał umierać, mając dwadzieścia lat…

    Pytałam siebie, jaką książkę o wojnie chciałabym napisać. Chciałabym napisać o człowieku, który nie strzela, nie może strzelić do innego, któremu sama myśl o wojnie sprawia cierpienie. Gdzie znaleźć takiego? Nie spotkałam go.

    Lata 1990-1997

    Literatura rosyjska jest ciekawa dzięki temu, że tylko ona może opowiedzieć o wyjątkowym eksperymencie, jakiemu niegdyś poddany został olbrzymi kraj. Często mnie pytają: dlaczego pani cały czas pisze o sprawach tragicznych? Dlatego że tak żyjemy. Chociaż teraz mieszkamy w różnych krajach, ale wszędzie żyje “czerwony człowiek”. Z tamtego życia, z tamtymi wspomnieniami.

    Długo nie chciałam pisać o Czarnobylu. Nie wiedziałam, jak o tym napisać, jakiego użyć narzędzia i z której podejść strony. Nazwa mojego małego, zagubionego w Europie kraju, o którym świat przedtem nic prawie nie słyszał, zabrzmiała we wszystkich językach, a my, Białorusini, staliśmy się narodem czarnobylskim. Pierwsi dotknęliśmy nieznanego. Stało się jasne, że poza wyzwaniami komunistycznymi, narodowościowymi i nowymi religijnymi czekają nas wyzwania jeszcze większe i jeszcze bardziej totalne, ale na razie jeszcze zakryte dla naszych oczu. Po Czarnobylu coś już zostało odsłonięte…

    W pamięci pozostało mi, jak stary taksówkarz zaklął rozpaczliwie, kiedy gołąb uderzył o przednią szybę: “Codziennie rozbijają mi się dwa albo trzy ptaki. A w gazetach piszą, że sytuacja jest pod kontrolą”.

    W parkach miejskich grabiono liście i wywożono za miasto, tam je zakopywano. Zrywano ziemię z zakażonych połaci i też zakopywano – chowano ziemię w ziemi. Grzebano drwa, trawę. Wszyscy mieli trochę szalone twarze. Stary pasiecznik opowiadał: “Wyszedłem rano do ogrodu, czegoś mi brakuje, jakiegoś znajomego dźwięku. Nie ma pszczół … Nie słychać ani jednej pszczoły! Ani jednej! Co to? Co to znaczy? Na drugi dzień też nie wyleciały, na trzeci – to samo… Potem powiedziano nam, że była awaria w elektrowni atomowej, a ta jest tuż obok. Ale długo nic nie wiedzieliśmy. Pszczoły wiedziały, a my nie”. Informacja o Czarnobylu składała się wyłącznie z wojennych słów: wybuch, bohaterowie, żołnierze, ewakuacja… W samej elektrowni pracowało KGB. Szukali szpiegów i dywersantów, krążyły słuchy, że awaria jest zaplanowaną akcją zachodnich służb specjalnych, wymierzoną w obóz socjalistyczny. W kierunku Czarnobyla jechał sprzęt wojskowy, jechali żołnierze. System działał jak zazwyczaj, po wojskowemu, ale żołnierz z nowiutkim automatem w tym nowym świecie był postacią tragiczną. Wszystko, co mógł zrobić, to wchłonąć dużą dawkę promieniowania i umrzeć po powrocie do domu.

    Widziałam, jak człowiek przedczarnobylski zmieniał się w człowieka czarnobylskiego.

    Promieniowania nie można było zobaczyć, dotknąć, powąchać… Otaczał nas taki znajomy i zarazem nieznany świat. Kiedy pojechałam do strefy skażenia, szybko mi wytłumaczono: nie wolno zrywać kwiatów, nie wolno siadać na trawie ani też pić wody ze studni… Śmierć czaiła się wszędzie, ale to już była jakaś inna śmierć. Nosiła nowe maski. Miała nieznaną postać. Starych ludzi, którzy przeżyli wojnę, znowu wywożono. Patrzyli na niebo: “Słońce świeci… Nie ma ani dymu, ani gazu. Nikt nie strzela. Czyż to jest wojna? A tu trzeba uciekać”.

    Rano wszyscy chciwie brali do rąk gazety i rozczarowani zaraz odkładali – nie znaleziono szpiegów. Nie pisano o wrogach ludu. Świat bez szpiegów i wrogów ludu też był czymś nieznanym. Zaczynało się coś nowego. Po Afganistanie teraz Czarnobyl robił z nas wolnych ludzi.

    Dla mnie świat się rozszerzył. W strefie nie czułam się ani Białorusinką, ani Ukrainką, tylko przedstawicielem gatunku, który może być wytępiony. Połączyły się dwie katastrofy: społeczna – socjalistyczna Atlantyda szła pod wodę, oraz kosmiczna – Czarnobyl. Upadek imperium przejmował wszystkich – ludzie martwili się dniem powszednim, codziennym życiem, za co kupić, jak przeżyć? W co wierzyć? Pod jakimi stanąć sztandarami? Czy może nauczyć się żyć bez wielkiej idei? Tego ostatniego nikt nie umiał, bo jeszcze nigdyśmy tak nie żyli. Przed “czerwonym” człowiekiem stanęły setki pytań, przeżywał je samotnie. Nigdy nie był tak samotny jak w pierwszych dniach wolności. Wokół siebie miałam wstrząśniętych ludzi. Słuchałam ich…

    Zamykam swój dziennik…

    Co stało się z nami, kiedy upadło imperium? Przedtem świat się dzielił: kaci i ofiary – to był GUŁag, bracia i siostry – to wojna, a elektorat to technologie, świat współczesny. Przedtem nasz świat dzielił się na tych, którzy siedzieli, i tych, którzy ich zamykali, dzisiaj dzieli się na słowianofilów i okcydentalistów, na zdrajców narodu i patriotów. A ponadto na tych, którzy mogą kupić, i tych, którzy kupić nie mogą. To ostatnie i powiedziałabym, że najdotkliwsze doświadczenie po socjalizmie, bo do niedawna wszyscy byli równi. “Czerwony” człowiek nie zdołał wejść do tego królestwa wolności, o którym marzył w swojej kuchni. Rosję podzielono bez niego, a on został z niczym. Poniżony i okradziony. Agresywny i niebezpieczny.

    Oto co słyszałam, kiedy jeździłam po Rosji…

    – Modernizacja jest u nas możliwa tylko z pomocą szaraszek (w gwarze obozowej instytut naukowy lub biuro konstrukcyjne, w którym pracują więźniowie) i rozstrzeliwań.

    – Człowiek rosyjski nie bardzo nawet chce być bogaty, wręcz się tego boi. Czego pragnie? Zawsze jednego: żeby inny się nie wzbogacił. Nie był bogatszy od niego.

    – Uczciwego człowieka się u nas nie znajdzie, są tylko święci.

    – Nie doczekamy się niechłostanych pokoleń. Człowiek w Rosji nie rozumie wolności, musi mieć Kozaka z nahajem.

    – Dwa najważniejsze słowa rosyjskie: wojna i więzienie. Ukradł, pohulał, wpadł… Wyszedł z pudła i znowu go wsadzili…

    – Życie w Rosji powinno być złe, nędzne, wtedy dusza się uwzniośla, uświadamia sobie, że nie należy do tego świata… Im więcej brudu i krwi, tym więcej ma dla siebie przestrzeni …

    – Na nową rewolucję nie ma ani sił, ani dosyć szaleństwa. Nie ma odwagi. Człowiek rosyjski potrzebuje takiej idei, żeby mróz szedł po skórze…

    – Tak właśnie żyjemy – miotając się między burdelem a barakiem. Komunizm nie umarł, trup jest nadal żywy.

    Śmiem twierdzić, że zmarnowaliśmy swoją szansę, tę, którą mieliśmy w latach dziewięćdziesiątych. Na pytanie: jaki powinien być kraj: silny czy też godny, taki, w którym ludziom dobrze się żyje, wybraliśmy pierwszą odpowiedź – silny. Teraz znowu mamy czas siły. Rosjanie walczą z Ukraińcami. Z braćmi. Mój ojciec był Białorusinem, matka – Ukrainką. I takich jest wielu. Samoloty rosyjskie bombardują Syrię…

    Czasy nadziei zastąpione zostały czasami strachu. Czas zawrócił. Mamy czasy second hand.

    Teraz już nie jestem pewna, czy do końca napisałam historię “czerwonego” człowieka.

    Mam trzy domy – moją białoruską krainę, ojczyznę ojca, w której przeżyłam całe życie, Ukrainę, ojczyznę mojej mamy, gdzie się urodziłam, i wielką kulturę rosyjską, bez której siebie samej nie mogę sobie wyobrazić. Wszystkie są mi drogie. Tyle że w naszych czasach trudno mówić o miłości.
    [przełożył Jerzy Czech]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *