WIERSZE ŚNIEŻNE (6)

Trzepać dywany w sypkim śniegu
to jak pieczątki stawiać brudne,
popołudniowe biele niebyt
wchłania panującego ciągu
przestrzeni i czasu współrzędne.

I kiedy słońce się pochyli
róż się przesieje badylami,
to brud jest swojski. Ale jeśli
to miraż – sen i nieczystości
będą śnieżycą zasypani.

Pamięci nie ma śnieg w sezonie
mielą się warstwy w mrozie, słocie,
gdy na landszafcie zorza płonie
zastyga w trwaniu. Przyjdzie koniec
jedynie spojrzeń z prostych uciech.

Zimową porą świat się bieli
zakrywa wstyd łagodząc kształty
w trwaniuśmy ku nim przybieżeli
bezładem czasu. Uśmiechnięty
księżyc jest w bieli. Księżyc w chwili.

Zaszufladkowano do kategorii Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

TOURNIER

Kilka dni temu zmarł 91-letni Michel Tournier, jeden z największych francuskich pisarzy drugiej połowy XX wieku, którego utwory wpłynęły na całe pokolenie Francuzów i Europejczyków.
Tournier łączył wielkie mity utrwalone w kulturze świata zachodniego, wywodzące się z mitologii greckiej, biblijnej, jak i germańskie i celtyckie ryty umieszczając je w znaczących momentach dla historii świata.
Znam tylko powieść „Króla Olch” Michela Tourniera genialnie sfilmowanego przez Volkera Schlöndorffa dwadzieścia lat temu z Johnem Malkovichem, odtwórcą tytułowej roli.
Jest tam pokazane przeistoczenie Abla, sieroty, wychowanka brutalnej, francuskiej klasztornej szkoły z naiwnego i w swojej prostocie dobrego człowieka w wilkołaka i diabła, demonicznego Króla Olch. Transformacja następuje kiedy tylko zaistnieją odpowiednie warunki – wojna rozpętana przez nazistów. Pisarz rewelacyjnie nakreśla ewolucję niedojrzałej osobowości, od sierocego dzieciństwa poprzez proces w sądzie francuskim oskarżającym go o pedofilię, do roli lokaja faszystowskich bonzów (Hermanna Goeringa). W mrocznej, baśniowej scenerii zamków i lasów Abel robi dzieciom „dobrze” nie jako pedofil, a jako ich orędownik i obrońca, tak samo przewrotnie, jak jedne państwa anektują inne dla ich „dobra”. Abel porywa dzieci z domostw okolicznych wiosek, by wcielić je do ośrodka treningowego Hitlerjugend, skąd wyszkolone starsze roczniki jadą na front, czyli na pewną zgubę. Kiedy przychodzą Rosjanie, mali rycerze podobni do późniejszych żołnierzy brygad Czerwonych Khmerów są już tak fanatyczni, sekciarsko zindokrynowani, mają tak  doskonale wyprane mózgi, działają jak roboty, co ich pozbawia instynktu samozachowawczego, że tym samym skazani na nieuchronną zagładę.
Jest to podobna do wagnerowskiej („Zmierzch Bogów”) opowieść, jednak nie pozbawiona szyderstwa i ironii. Przedstawia mit jako uwiedzenie, z którego nie da się wyjść. Abel z dzieckiem na ramionach niczym święty Krzysztof z Dzieciątkiem topią się w bagnie, mimo religijnego zapewnienia o swojej boskiej, ocalającej mocy.
Alegoria “Króla Olch” pyta przewrotnie o dobro i zło. Dobro Abla jest w swej konsekwencji żałosne i przerażające, nawet imię głównego bohatera jest jakimś szyderstwem. Koszmar Abla próbującego naprawić zło mógłby być śmieszny, tyle tylko, że jest prawdziwy. Święty Krzysztof jako nieudany Zbawiciel niewiniątek jest kosmiczny w swoim posłannictwie, jest niesamowity w swojej niewinności, gdyż nie ma wątpliwości i nie odczuwa strachu w swojej niemoralnej postawie.

Michel Tournier w wywiadach, których sporo udzielił po zakończeniu twórczego etapu swojego życia mówił, że wzorem dla niego od zawsze był Flaubert. Krytycy odnajdują w jego twórczości wpływy Güntera Grassa, François’a Rabelais’ego, Miguela de Cervantesa i Louisa-Ferdinand Céline’a.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , , , , , , , , | Dodaj komentarz

Anna Odell “Zjazd absolwentów” 2013

Szwedzka artystka umieszcza sztukę w pospolitych momentach życia (kto nie chodził do szkoły…) czym jej ani nie uwzniośla, ani jej nie stwarza. Sztuka staje się tu jedynie kluczem otwierającym zatrzaśnięte raz na zawsze zamki ludzkiej pamięci. O tym, że ich się nie da otworzyć nawet pozornie, traktuje ten film będący z założenia porażką narratorki-reżyserki, która robi go dla siebie, przetrawia dzięki dostępnym jej środkom, czyli narracji filmowej.
Wbrew karkołomnym założeniom, powstał film fascynujący, ze wszech miar prawdziwy prawdą artystycznego kunsztu i przesycony wrażliwością społeczną autorki.
Film jest niezwykle prosty. O szkolnych czasach napomyka tylko najazd na wnętrze budynku szkolnego, po którego korytarzu przesuwa się milcząco kamera. Wzdłuż są wejścia do klas jak do więziennych cel. Sterylny korytarz nie budzi grozy, jest bezduszny w swej neutralności.
Pierwsza cześć filmu to zlot absolwentów po dwudziestu latach, ale zlot sfingowany z udziałem aktorów. Ta swoista psychodrama, rozgrywająca się w trakcie zlotu, zakończona rękoczynem czyli wyrzuceniem koleżanki Anny (reżyserki, gdyż ona odgrywa tę postać) jest skonfrontowana w drugiej części filmu z uczniami „prawdziwymi”, czyli postaciami z lat szkolnych bohaterki, tych, których odgrywali aktorzy w jej filmie.
Konfrontacja sztuki z realnym życiem wcale – jak można by przypuszczać – nie powoduje zwycięstwa żadnej opcji. Po prostu, domniemany zlot absolwentów, wymysł artystki-reżyserki w swojej wymowie nie różni się niczym od spotkań z „prawdziwymi” koleżankami i kolegami klasy. Są, po dwudziestu latach tacy sami wobec niej, kiedy po obejrzeniu filmu została w nich złamana obłuda społecznego konwenansu, wzajemnych powierzchownych grzeczności i resentyment wspomnień szkolnych lat. Są wrodzy, podli i źli.
Kara, na jaką los skazał bohaterkę filmu Annę nie jest w filmie dość opisana, ale możemy się domyślać, że był to kilkunastoletni ciąg być może nawet subtelnych, niezauważalnych środków przemocy; codziennych upokorzeń, rozmawianie ponad nią, obojętność, odbieranie pewności siebie poprzez wykluczanie, nie wybieranie, nie akceptowanie. Nie wiadomo, w jakim stopniu Anna była kozłem ofiarnym, na ile wmówiono jej winę za takie koleżeństwo, na ile była karana jedynie za banalną „inność”. Nie mamy tu opisów jak z „Niepokojów wychowanka Törlessa” Roberta Musila, czy „Władcy much” Williama Goldinga. Autorka filmu nie ma ambicji nakręcenia horroru w stylu „Carrie” Stephena Kinga. A jednak dzięki artystycznym środkom widz współodczuwa z bohaterką-artystką koszmar, przez jaki przeszła chodząc do szkoły z pozornie niewinnymi dziećmi.
Zastanawia, że tylko Anna nie mieści się w szkolnej normie, że na niej kumulowała się szkolna nikczemność doznana nie od strony grona nauczycielskiego, ale właśnie od jej kolegów.
W drugiej części filmu Annie udaje się spotkać z jednym z bojkotujących ją w latach szkolnych kolegów, a ten nie tylko nie czuje się winny, ale wręcz jest dumny ze swojej postawy sprzed lat. Można domniemywać, że w klasie Anny były jednostki władcze, opętane rywalizacją, pozbawione skrupułów, manipulanci gardzący uczciwością, indywidua, których krwiożercze cechy w dorosłości zostały nagrodzone prestiżem społecznym i karierą zawodową, a on był jednym z nich. Pogarda z jaką zwraca się jej były kolega do niej jako do jednostki niżej stojącej w hierarchii społecznej, do niezaradnej i psychicznie okaleczonej, jest w dalszym ciągu tak samo mocna, jak w szkole sprzed lat.

Anna nie zapomniała upokorzeń, bo nie sposób zapomnieć i nie zapomnieli jej koledzy, mimo, że nie przyznają się do tego teraz bagatelizując czyny, które wyrządzili będąc w szczenięcych, niewinnych latach. To, że w agresorach nie ma wyrzutów sumienia, świadczy jedynie o tym, że nimi byli, gdyż u prawdziwych kanalii ludzkich nie ma mowy o chrześcijańskim pojęciu winy i kary. Klasa nie wyraża skruchy, gdyż byli w niej nieprzemakalni agresorzy i milczący świadkowie dziecięcych zbrodni. Anna w drugiej części filmu daje im szansę, są władni przywrócić jej godność, jednak tego nie robią.
Nie wiadomo, na ile Annę upokarzano dla przyjemności. Z pierwszej części wynika, że upokarzanie Anny mogło stanowić wyborną zabawę klasową, gdyż cała klasa wspomina czasy szkolne jako najszczęśliwszy okres w swoim życiu. Następuje, zarówno w pierwszej, jak i w drugiej części, powolny, z początku niepewny, potem oswojony proces oskarżania Anny o to, że sama tego chciała, że miała zły charakter, że psuła im zabawę swoim histerycznym zachowaniem. Można przypuszczać, że traktowano ją jako trening przed dorosłym życiem, w którym trzeba dominować, podstępnie manipulować, wyeliminować stojącą na drodze „konkurencję” wzmacniać się grupą, czyli klasą. Charakterystyczna jest – co pięknie, metaforycznie pokazano sceną na dachu szkoły – w obu częściach filmu odmowa komunikacji. Najprawdopodobniej nikt w szkole z kolegów o jej problemach nie chciał rozmawiać, teraźniejsi oprawcy tym bardziej. Osaczona, nie mająca żadnej informacji z jakich powodów była atakowana, bez możliwości obrony i znalezienia rozwiązania, bez możliwości dialogu, czuła się podwójnie winna: że się nie broni i że winę zwalają na nią. Nie mając pojęcia, o co im chodziło, miała do czynienia z całym wachlarzem niechęci, które trudno uchwycić wprost, jak spojrzenia, niepatrzenia, odzywki lekcyjne, nie odpowiadanie na pytania, przywitania, złośliwe uwagi, kpiny, zdumienia, zdziwienia, aluzje do ubioru, wyglądu, szyderstwa. Nie omieszkano rozprowadzać, pewnie w formie żartu, nieprawdziwych plotek, wszelkie bolesne przygnębienia Anny powodowały jedynie wzmożone ataki i wmawianie jej, że jest, wiadomo, wariatką, osobą niezrównoważoną. Izolacja w grupie, zerwanie wskutek pomówień wszelkich więzi z grupą, sianie strachu jeśli ktoś się będzie przyjaźnił z Anną też padnie ofiarą fałszywych doniesień i oszczerstw. Nie była zapraszana, tajono przed nią wszelkie pozaszkolne spotkania, starano się izolować od zadań lekcyjnych lub skazując ją na zadania niewykonalne.
Z drugiej części filmu widać, że istniał w klasie wspólny front przeciwko Annie, skaperowano jednostki niezdecydowane i uległe które w normalnych warunkach by zachowały się przyzwoicie. Nie wiadomo, kto był prowodyrem, być może, że nie wiedziała o tym także Anna. Rozmawiała po latach z kolegą nikczemnym, jednak mógł być tylko jednym z wykonawców perwersyjnego ucznia, czerpiącego ze stworzonej sytuacji przyjemność, traktujący człowieka jak zabawkę. Strach i terror po latach przetrwał jedynie w zgodnym milczeniu klasowym, gdzie nikt nie odważył się powiedzieć Annie jak było. Tchórzostwo otoczenia i skazanie Anny na niszczące ją osamotnienie pozostawiło w niej trwałe, destrukcyjne rany.

Teraz, po latach, uczniowie z jej klasy zdają się tacy sami jak wtedy: są bezrefleksyjnymi, zadowolonymi z siebie, nobliwymi obywatelami. I całe szczęście, że powstał film, który opowiada nam o pewnej klasie w pewnej szkole, film, który ma moc sprawczą odreagowania lat straconych, lat nieukojonych, dającym artystce to, czego żaden śmiertelnik jej nie da – stworzy ją na nowo w filmie, nietykalną, wyzwoloną i władającą materią filmu według własnego artystycznego uznania.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Andrzej (4)

Rok 1963 rozpoczął się dla Andrzeja pomyślnie, mimo, że gazety i telewizja były pełne katastrofalnych wieści. Śnieżny styczeń, kiedy temperatura spadała poniżej 20 stopni, a mróz rozsadzał rury na Koszutce i pękły przewody kanalizacyjno- wodne, a w domu było piekielnie zimno, nie zniechęcił Andrzeja do cieszenia się zimą. Lodowisko na Diablinie skute było grubą warstwą lodu, z odśnieżaniem nigdy nie było problemu, gdyż dzieci było tak dużo, że śnieg z nocy natychmiast zostawał zajeżdżony łyżwami.Co i rusz donoszono o klęsce żywiołowej. Z powodu zimna ugrzęzło 69 pociągów w zaspach, a nie ogrzewaną pocztę na Koszutce zamknięto i dwudziestu pracowników zwolniono do domu.W połowie stycznia otwarto długo oczekiwaną kawiarnię na Koszutce zajmującą niemal połowę najniższej kondygnacji zasiedlonego w ubiegłym roku galeriowca. Na oczach mieszkańców wzniesiono supernowoczesny galeriowiec na placu Grunwaldzkim. Ośmiopiętrowy budynek z windą miał zewnętrzne „galeryjki” jak loggie w pałacu, z których wchodziło się do mieszkań. Wybudowany na planie asymetrycznej litery „T” miał duże pokoje i z każdego pokoju można było wyjść na zewnętrzny korytarz. Kawiarnia nazwana „Santos”, którą młodzież Koszutki pieszczotliwie zdrobniła, została polubiona entuzjastycznie, gdyż oprócz maleńkiej, bez stolików cukierni „Diany” nie było na osiedlu innych miejsc spotkań. Z całym impetem, jakby nadrabiając stracone lata, dzień w dzień przesiadywały tam starsze roczniki podstawówek i całe niemal liceum ogólnokształcące im. Kawalca. Do „Santka” trzeba było chodzić obowiązkowo, był to prestiż lokalny i duma. Andrzej, kończący w bieżącym roku podstawówkę i przechodzący do ósmej klasy liceum ogólnokształcącego z większością kolegów ze swojej klasy, zaczął tam przesiadywać bez względu na to czy Krystyna wie o tym, czy nie. Ewie po powrocie opowiadał o czym mówi się w „Santku”, lecz ją to jedynie irytowało, bo nie mogła sobie wyobrazić nic bardziej nudnego, niż przesiadywanie w kawiarni. Tam, w ogromnej sali postawiono nowoczesne stoliki o trójkątnym blacie na trzech nogach i głębokie fotele wyplatane żyłką, wszystko takie same, jakie im wykonał ojciec, ale jakże inne! Andrzej nie mógł się nazachwycać tym nowoczesnym, eleganckim wnętrzem z pianinem jak i całym galeriowcem zaprojektowanym ściśle według postulatów Le Corbusiera.
Andrzej i tak odczuwał niższość względem kolegów, z którymi chodził do szkoły, nie tylko dlatego, że był najmniejszy w klasie. Wielu uczniów miało w domu telefony, co było nie lada prestiżem. W Katowicach na 1000 mieszkańców tylko 15 miało telefony, a jednak koledzy Andrzeja mieścili się w tej piętnastce. Mieli też o wiele lepsze ciuchy, a nawet przybory do pisania. Krystyna wysyłała Andrzeja do Supersamu, gdzie było stoisko do napełniania długopisów. Brał wtedy wszystkie puste długopisy, jakie były w domu i szedł je napełniać za 7 zł od sztuki. Niestety, ponownie napełniane długopisy, z powodu złej jakości tuszu, zazwyczaj ciekły, paskudząc nieodwracalnie wszystko dookoła, wtedy wkład do długopisu był do wyrzucenia. Wielu uczniów ubierało się w komisach, gdzie też można było kupić radio i adapter. Ale komisowe ceny – również w tych na Pocztowej i na 3 Maja były astronomiczne. Ale wielu kolegów Andrzeja – jak jego przyjaciel Maciek w Chinach – miało rodziców zarabiających w dewizach i kupowali nawet pastę do zębów w sklepach Pekao przy Klary Zetkin. Andrzej mógł tylko pomarzyć, przechadzając się wczesną wiosną po ulicach Katowic o luksusowych przedmiotach. Seledynowy wieżowiec, zwany Domem Sportowca był już na ukończeniu, elewacja była z zielonkawych płytek zwanych marblitem, a „Zenit” błyszczał płytkami terakotowymi frontowej ściany w kremowym kolorze i poprzetykanej czarnymi prostokątami. Ale idąc dalej zauważył, że większość sklepów ma tabliczki „Remanent” lub „Remont”. Niektóre były wręcz zabite deskami inne brudne, puste i nieczynne bez żadnego napisu. Sklepy przy ul. 1 Maja nr 18 i 19, przy ul. Pocztowej nr 12 i Kościuszki 10, przy ul. Andrzeja 1 i Powstańców 4. ul. Warszawskiej 58 stały puste i niczyje. Przy ul. Młyńskiej obok Prezydium Andrzej naliczył aż trzy nieczynne lokale: dawnego sklepu “Plisopol” oraz pomieszczenia po bibliotece i czytelni miejskiej.

Nastał maj i cały Rynek pokrył się biało-czerwonymi flagami, balonami i saturatorami. Andrzej z transparentów dowiedział się, że toczy nieugiętą walkę o wyzwolenie spod ucisku kapitału, a także solidaryzuje się z ludami walczącymi przeciw kolonializmowi. Śle życzenia braciom z Kraju Rad i ceni sobie przyjaźni z ojczyzną wielkiego Lenina. Podziwia towarzyszy budujących pod przewodem partii ustrój pełnej społecznej sprawiedliwości — komunizm.Szczególne słowa skierował na Śląsk towarzysz Gomułka:

„…Budujemy socjalistyczną Polskę siłami klasy robotniczej, wysiłkiem wszystkich ludzi pracy, wysiłkiem całego narodu. Śląsk ma w tym wysiłku całego narodu udział szczególny. Jest on główną kuźnią polskiego przemysłu, największym skupiskiem wykwalifikowanych robotników, inżynierów i techników… Śląsk dopiero w Polsce Ludowej uzyskał należne mu miejsce i pełne warunki rozwoju jako nowoczesny okręg przemysłowy… Dzisiaj, dzięki władzy ludowej, dzięki niemu, że lud pracujący ujął losy Polski we własne ręce, Śląsk kwitnie całą pełnią życia”.

Po pochodzie wszyscy spotkali się w „Santku”, gdyż obecność sprawdzano przed i po, dlatego postanowili już do końca dnia trzymać się razem.
W czerwcu ruszył pierwszy Krajowy Festiwal Piosenki Polskiej w Opolu, który był transmitowany przez telewizję, dzięki czemu tematyka „santkowych” rozmów bardzo się wzbogaciła. Ale i tak omawianie kreskówek czy piosenek przy herbacie bez cukru i cytryny, żeby było taniej,  było jałowe i nie przynosiło nic więcej, oprócz wspólnotowego grzania się marzeniami bez pieniędzy.
A tymczasem Wojewódzka Rada Narodowa podjęła akcję zakrojoną na szeroką skalę pełnego wykorzystania surowców wtórnych, jednak jedynie w czynie społecznym. W szkołach krzewiono idee odzyskiwania surowców i oszczędnego gospodarowania nimi. Przytaczano liczne przykłady wzięte z życia. I tak Andrzej wysłuchiwał jako objawienie jak to Zakłady Przemysłu Terenowego w Chorzowie uruchomiły produkcję deficytowego proszku do szorowania, używając jako surowca zmielonej stłuczki szklanej. Zgranulowaną stłuczkę używać też będzie Spółdzielnia Pracy “Bakelit” jako wypełniacza. Gruzu użyje się do wyrobu guzików. Mielony kamień podaje się jako paszę co pozwoli zaoszczędzić 4000 ton ziemniaków rocznie. Do paszy dodawane też będą przemielono skorupki jaj. Ale są trudności z organizacją punktów skupu. Skup makulatury prowadzić mają kioski „Karolinki” i „Totolotka”. Tam też mają powstać punkty skupu tworzyw sztucznych, metali kolorowych oraz szmat.
Klienci „Santka” mieli też nadzieję, że zamiast herbaty będą mogli zamawiać w lecie tańszą od herbaty wodę sodową. Ale okazało się ,że są z nią astronomiczne problemy. Obliczono, że mieszkańcy Katowic wypijają przeciętnie 12 litrów napojów chłodzących w ciągu roku, i choć mogliby znacznie więcej, jednak możliwości produkcyjne są ograniczone. To wszystko ma się rychło zmienić. Trybuna Robotnicza z 1963 zapowiada podwojenie liczby saturatorów – choć do tej pory nikt na Koszutce żadnego saturatora nie widział- to ma się pojawić 300 nowych radzieckich saturatorów wózkowych i bufetowych. Zwiększy się także liczbę syfonów. „Arged” rozprowadził w ubiegłym roku 67 tysięcy sztuk, teraz ma dostarczyć ich ponad 100 tysięcy. Jednak główną przyczyną niedostatku wód sodowych jest niedostateczna ilość kwasu węglowego.
Andrzej wzorowo ukończył podstawówkę i po wakacjach przeszedł wraz z większością klasy do ogólniaka, lewego skrzydła pawilonówki. Tutaj dopiero, na korytarzach, można było się przekonać z jakimi uczniami będzie chodził. Część dzieci tzw. czerwonej burżuazji przybywała do szkoły nowoczesnymi, zachodnimi samochodami. Ta bananowa młodzież paliła ostentacyjnie papierosy na korytarzach, a bardziej rozwydrzeni podporządkowywali sobie grono nauczycielskie i uczniów.
Andrzej jednak był zachwycony. Codziennie po szkole wpadał na obiad i szedł do „Santka”, by dopiero nocą, przy włączonym Radiu Luxembourg się uczyć. Z radością też przyjął wiadomość o rychłym wyjeździe ojca na Kubę. Gdy Rudek wyleciał samolotem, natychmiast przeprowadził się do jego gabinetu, pozostawiając duży pokój matce, babci i siostrze.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | 2 komentarze

Moje szkolne lektury obowiązkowe: Leon Kruczkowski „Niemcy” 1949

Teraz można łatwo odbierać dramat „Niemcy” jako dramat wręcz szekspirowski, o walce moralnych postaw w mrokach historycznej zarazy niekoniecznie wiedząc, że to o Niemcy chodzi. Ot takie obrazki z życia elit w totalitaryzmie. Napisany przez komunistycznego aparatczyka jest w dalszym ciągu niezwykle świeży i doskonały w swojej prostocie. Aż trudno uwierzyć, że napisał go sam Leon Kruczkowski, o którego synu, Adamie – Leon Kruczkowski już od kilku lat nie żył – podobnie jak ojciec, zasiadający na ministerialnych stołkach Polski Ludowej, świadek epoki, Stefan Kisielewski pisał:

„(…)Nie był to geniusz (Leon Kruczkowski) i też realizował jedynie sowiecki schemat, ale chociaż inteligentnie wyglądał i czasem powiedział coś własnymi słowami. Za to Kruczkowski (syn) na pewno niczym takim się nie splami, a po twarzy jego widać, że nie grozi mu posiadanie własnych poglądów czy też jakaś tam inteligencja. Twarz obła, gładka, łysa — tępawym uporem trochę przypomina ojca, ale tamten miał jednak jakieś talenta.(…)”
[Stefan Kisielewski „Abecadło Kisiela”]

Podejrzewano nawet, że dramat „Niemcy” Kruczkowski ukradł Zegadłowiczowi, jednak cała twórczość Leona Kruczkowskiego jest spójna. I na dodatek trudno doszukać się w niej antyniemieckości w takim wymiarze jak tego oczekiwała komunistyczna propaganda. Jako twórca dialogów w „Krzyżakach”, Leon Kruczkowski stał się wręcz sztandarowym pisarzem państwowym, za pomocą którego umacniano granice na Odrze i Nysie. Cała epoka Gomułki, najbardziej świadomego zagrożeń politycznych wynikłych z przesunięcia granicy – gdyż przed namaszczeniem go na głowę państwa od zakończenia wojny stał na czele Ministerstwa Ziem Odzyskanych – jak nikt znał związane z tym problemy. Nakazy dla edukacji szkolnej były wykonywane gorliwie i nadgorliwie. Akademie szkolne całej dekady lat sześćdziesiątych w czasie, kiedy RFN nie uznawała granic wytyczonych w Jałcie, miały na celu wpoić uczniowi nienawiść do Niemca. Uczniowi klasy podstawowej jakim ja wtedy byłam, trudno było się połapać dlaczego wyznaczenie granicy między Niemcami złymi i dobrymi za pomocą Muru Berlińskiego uczyni ze złych Niemców Niemców dobrych, którzy na dodatek chcą być Niemcami złymi i do złych Niemców, czyli do RFN się przedostać. Mimo, że Leon Kruczkowski nie precyzuje, kim jest Peters – zbieg z obozu koncentracyjnego, który jest osią dramatu, przy reżyserskich modyfikacjach niejednokrotnie sugerowano, że był on komunistą, czyli Niemcem dobrym.
Wszystko czym nas wtedy futrowano, „Krzyżakami” obowiązkowo oglądanymi w kinie i obchodzeniu w szkołach rocznicy bitwy pod Grunwaldem, zwycięstwa sprzed kilkuset lat, kumulowało się i krystalizowało w totalną niechęć do Niemców. Telewizja nie szczędziła filmów wojennych, wszechobecne kino radzieckie nie pozostawiało na nich suchej nitki traktując ich jako zwierzynę łowną. Przeznaczone dla młodzieży seriale, jak „Czterej pancerni” i „Stawka większa niż życie”, wszelakie kryminały szpiegowsko-milicyjne, książeczki wagonowe tzw. „Tygrysy”, z całej tej twórczości sączył się nienawistny jad wobec Niemca jako takiego, który rzuci się na nas i pożre jeśli przestaniemy go nienawidzić.

Jak teraz to pamiętam, czułam się, jakbym miała sama przystawiony pistolet do głowy i jak nie odpowiem w duchu rządzącej komunistycznej partii, jeśli sama pozwolę sobie na samodzielne myślenie, to nie zdam matury.
Na dodatek jeszcze w tych latach wybuchł wielki skandal spowodowany listem biskupów polskich skierowanych do biskupów niemieckich z “przebaczeniem i prośbą o wybaczenie”. Przebaczać nie było wolno, nawet w liście wewnętrznym adresowanym z jednej parafii do drugiej, gdyż list nie miał prawa przedrzeć się bez cenzury przez Mur Berliński, nawet, jak był przekazywany drogą powietrzną, czyli na kazaniach wśród wiernych kościoła katolickiego i miał całkiem przyziemny, administracyjny cel stworzenia nowych parafii na Ziemiach Odzyskanych. Histeria spowodowana nieszczęsnym listem potępionym nawet w „Dzienniku” przez gorąco kochającego prymasa Wyszyńskiego Jerzego Zawieyskiego oraz wszystkich posłów koła „Znak” trwała bezsensownie, mnożąc dalsze milenijne kompromitacje. Kolczastość relacji polsko-niemieckiej była pielęgnowana, hołubiona, strzeżona jako najintymniejsza i najwartościowsza tkanka narodu polskiego.
I co ja teraz na stare lata wyczytuję z “Niemców”? Ot, bardzo dobrze napisany dramat z uniwersalnym przesłaniem, gdzie Niemcami może być każde państwo. Np. jak u Szekspira, Dania.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , , , | 12 komentarzy

Lata sześćdziesiąte. Wanda (3)

Zima w Przemyślu ciągnęła się jednostajnie od kilku miesięcy, przeszła na rok 1963 i nie odpuszczała. Piec kaflowy Wandy stawiany przez pracowników budowlanych Franka nigdy nie był remontowany i grzał bardzo słabo. Na dodatek Rebenowa pojechała na całą zimę do Nowej Zelandii i od dołu nikt mieszkania nie grzał. Podobnie ojciec Kiki – jedyny lokator na piętrze, z którego mieszkaniem pokój Wandy dzielił jedną ścianę – zapijał się i nie palił w piecu, a Kika z matką z mieszkania uciekły.
Emil przynosił codziennie Wandzie węgiel w ocynkowanym wiadrze, który musiała oszczędzać bez względu na to, co zadecydowali towarzysze z KC. Wysokie pokoje były nienasycone, a w kuchni wiało jak w psiarni. Wieczorem, kiedy z Leśką i Emilem zasiadali do telewizora i oglądali Cyrankiewicza jak tłumaczy podwyżkę cen na energię elektryczną, węgiel i gaz, pastwili się nad nim bezsilnie.
– A to szubrawiec – mówiła Leśka, która swoją emeryturę wypracowała w urzędach na kolei, kiedy jeszcze lokomotywy jeździły tylko na węgiel. – Mówi, że rząd na tym nie zarabia, a nawet traci! Kto w takim razie zyskuje? Potem włączali radio, by usłyszeć komentarz Wolnej Europy i dowiedzieć się, czy podwyżki nie są powodowane jakimiś innymi względami. Następnie szli szybko do swoich pokoi i łóżek, gdzie mogli się ogrzać przedwojennymi pierzynami. Wanda czytała całą noc, by nazajutrz stos książek zanieść do biblioteki i zabrać następne. Miały obwódki od nocników odciśnięte na szarym papierze okładek i bibliotekarka ani ich nie zmieniała, ani się nimi nie brzydziła, toteż Wanda też przestała się tym przejmować.
– Nakrywają urynały – wyjaśniała bibliotekarka Wandyczowa dając do zrozumienia, że ona nie jest taka delikatna. Opowiadała Wandzie, że jak dawniej szli z mężem do pracy i zostawiali zamkniętą w domu trójkę dzieci, to jak wracali, gówno było wszędzie, cały dom był wymazany. Ale co było robić – Wandyczowa rozkładała ręce – nie było ich z kim zostawić.
Niedługo po podwyżce energii Wolna Europa nadała komunikat o strajku pielęgniarek. O tym, że nastroje po ostatnich podwyżkach są buntownicze, wiedziało się z ulicy. Ludzie pieklili się w sklepowych kolejkach, gdzie i tak niewiele można było kupić. Brakowało jajek, masła i śmietany, a nawet mąki i soli. Emil regularnie przynosił z jeszcze działającej od przedwojnia piekarni Kasjana gorące bajgle zwane przez Wandę bajgeły, ale po resztę zakupów znikał na całe dnie. Jednak Wandzie w okolicy Wielkanocy udało się kupić konserwy z wieprzową mielonką z napisem gulasz. Wysłała je Krzysi w pudle kartonowym wraz z „Przekrojem”, który zawsze dla niej miała odłożony zaprzyjaźniona kioskarka. Zresztą, jako właścicielka kamienicy miała w zaułku Tuwima fory i nie musiała dawać łapówek, ani kupować do „Przekroju” „Kraju Rad”, czy „Żołnierza wolności”. Taka sprzedaż wiązana była nagminnie praktykowana, ale kioskarka nigdy nie ośmieliła się Wandzie czegoś podobnego zaproponować. Potem napisała do wnuczki Ewy pocztówkę, by Krysia zaraz te konserwy zużyła, bo są pogięte, a w jednej zauważyła dziurkę. Ewa jedyna z całej rodziny odpisywała regularnie.
Wiosną wiał zimny wiatr, pogoda zmieniała się błyskawicznie, od słońca, po deszcz. Wolna Europa z całą natarczywością mówiła o jakiś rakietach atomowych, co już było nie do wytrzymania po nastrojach z Berlina i doniesieniach o Murze Berlińskim. Podobno samoloty amerykańskie wykryły broń atomową na Kubie, tuż pod nosem USA wymierzone we Florydę. Od jakiegoś czasu obserwowano dziwne budowle nagle powstające na wyspie oraz konwoje statków wiozących podobno bydło z ZSRR i kombajny do ścinania trzciny cukrowej. Potem podano widomość że szpieg radziecki, Oleg Pienkowski został stracony za zdradę ojczyzny. Jednak te mrożące krew w żyłach wiadomości nie przysłoniły spraw religii, którymi najbardziej interesowała się Leśka. W maju wyglądała w telewizji jakiejś wzmianki o ważnej wizycie w Polsce austriackiego kardynała Franza Königa, anonsowanej w prenumerowanym przez Leśkę „Za i Przeciw”, ale ponieważ przyjechał 1 maja, zagłuszyły ją transmisje z pochodów. W zamian nieustannie spiker obiecywał poprawę w zaopatrzeniu:
… W dziele porządkowania produkcji w zakładach drobnej wytwórczości dokonany został pierwszy zasadniczy krok. Powodzenie zaś tych wysiłków uzależnione jest od energii czynników miejscowych w realizowaniu zamierzeń, od sprawności, kontroli, a także, w dużym stopniu, od dobrych chęci dla zrozumienia przez nadrzędne czynniki administracyjne właściwej roli drobnej wytwórczości. A rola jej, to przede wszystkim zaopatrywanie…
…miejscowego rynku w artykuły bezpośredniego spożycia, uzupełnianie przemysłu kluczowego. Egzekutywa KM czuwać będzie nad wykonaniem tego postulatu…

Szczególnie przed telewizorem psioczyła Leśka, gdyż dokładnie czytała „Za i Przeciw”, gdzie sprawy kościoła katolickiego omawiane były drobiazgowo dając wrażenie, że wszyscy w Polsce nimi żyją. Podobno towarzysze z KC zabronili uczyć dzieci religii zakonnicom. Jednak i w telewizji zaczęły pojawiać się nieśmiało newsy o poważnej chorobie papieża Jana XXIII, którego Leśka z całego serca kochała i podziwiała. I kiedy zmarł w czerwcu, „Za i Przeciw” opublikowało niewyraźne zdjęcie maleńkich zwłok papieża leżącego na katafalku w bazylice, odzianych w złotopurpurowy ornat i złotą trójkątną czapkę biskupią na głowie w otoczeniu kardynałów, Leśka się rozpłakała.
Wanda, żyjąca po nocach sprawami bohaterów swoich powieści, nie miała tak emocjonalnego stosunku do światowych dramatów kościoła katolickiego. Na dodatek dowiedziała się radosnej nowiny, że jej zięć Rudek, w Katowicach stara się o wyjazd na Kubę do Fidela Castro, którego przecież Jan XXIII wyklął i ekskomunikował i że może ta jego śmierć nie jest taka straszna. Wanda wolała swoje pasje religijne realizować w kościele Reformatów, niż na arenie światowej, do którego lubiła chodzić, gdzie znała się ze wszystkimi franciszkanami. Franek przed wojną chodził tylko do katedry i chodziła z nim, ale teraz jej było tu bliżej i przyjemniej być razem ze swoją parafią.
Zaczęła przygotowywać się do przyjazdu na letnie wakacje swojej wnuczki Mirki z Wrocławia. Leszek pewnie trochę pobędzie, nim pojedzie na wczasy z Renią nad morze. Witka pewnie wyślą na kolonie. Dziwne to – myślała – że nie zabierają swoich dzieci na wczasy, ale bardzo cieszyła się, że będzie miała dziesięcioletnią Mirkę przy sobie dwa miesiące, na którą na dodatek cieszyła się Leśka, gdyż Mirka ją uwielbiała. Mirka była niezwykle urodziwą dziewczynką, ludzie oglądali się na ulicach, a pewnie teraz jest jeszcze piękniejsza. Przygotowania zakłócała ciągle wpadająca Ginalska mieszkająca nad Wandą. Przynosiła ciągle dowcipy o Tiereszkowej latającej właśnie w kosmosie. Były najczęściej wulgarne, ale śmiały się z nich z Leśką i częstowały Lenę Ginalską spirytusem zmieszanym z sokiem malinowym. Lena Ginalska wiedziała na pewno, że tam w kosmosie lata wiele trupów radzieckich, nie tylko zwierząt, ale informują jedynie jak już ktoś wylądował.
Latem żyli tylko wrocławskimi gośćmi. Emil wynosił na ogród przedwojenny stolik z parasolem, gdzie grali w karty z Leszkiem w brydża, mając nareszcie czwartego, a Mirka śpiewała i tańczyła. Kiedy Leszek wyjechał, zaraz wybuchła epidemia ospy we Wrocławiu i już nie mogli na wczasy skutkiem blokady miasta z Wrocławia wyjechać. Wanda była szczęśliwa, że chociaż Mirka jest tutaj bezpieczna. Nasłuchiwali codziennie wieści z Wrocławia, ale najwięcej o epidemii, tajonej przez władze miasta mówiła Wolna Europa. Wszyscy poszli się zaszczepić, rana na ręce Mirki długo nie goiła się i nie mogła kąpać się w Sanie, a upały w sierpniu były nie do wytrzymania.
Kiedy Mirka wyjechała, a epidemia została zażegnana, wrócili do oglądania telewizora i słuchania radia. Gomułka na dożynkach znowu przemawiał panicznie, okazało się, że była susza i że nie zebrano tyle zboża ile trzeba, wobec czego trzeba podnieść ceny mleka, zapałek i alkoholu. Zaraz Wolna Europa podała, że utrzymanie jednej dywizji wojska polskiego wynosi 7 miliardów złotych, a manewry wojskowe 100 mln. zł.
We wrześniu Emil w poszukiwaniu lepszych sklepów z zaopatrzeniem trafił na Zasanie, skąd wstrząśnięty wrócił nic nie kupiwszy, po prostu uciekał szybko do domu. Pobiegli do okien: Emil w sypialni, Leśka w środkowym salonie, a Wanda w swoim pokoju, ale nic się nie zobaczyli. Wolna Europa zaraz w nocy podała cały przebieg wydarzeń. Chodziło o likwidację średniej szkoły muzycznej dla organistów na Zasaniu prowadzonej przez klasztor salezjanów, którą założyli pół wieku temu. W obronie tej zasłużonej szkoły, gdzie kształcono organistów na całą Polskę występował poseł Znaku Stefan Kisielewski, ale nic to nie dało. Ponieważ salezjanie nie zgodzili się szkoły zamknąć, oddziały milicji przemyskiej i sprowadzone z Rzeszowa otoczyły budynek. Kiedy ksiądz dyrektor nie chciał kluczy oddać, wyłamali zamki, jednak nie wszystkie. Salezjanie zadekowali się w dzwonnicy, do których nie dało się wyłamać dzięki archaicznym, solidnym zamkom. Zaczęli bić w dzwony zwołując tym do pomocy wiernych. Wierni sformowali procesję ze śpiewami, a milicjanci i esbecy wybijali tymczasem szyby i wkroczyli do budynku. Uczniowie zaczęli śpiewać religijne pieśni, ale także słychać było gwizdy i wrogie okrzyki. Sprowadzono odziały ZOMO, które brutalnie zaczęły rozpędzać tłum. Przywiezieni murarze zaczynają zamurowywać wejście do szkoły. Zostają obrzuceni kamieniami. Rozpoczyna się msza na dziedzińcu szkoły. Wierni jednak próbują przedostać się do szkoły, zaczyna się bójka, z pobliskich okien zrzucane są doniczki. MO i ZOMO rzucają granaty z gazem łzawiącym i szczują psami. Ludność Przemyśla rozpoczyna budować barykady na Grunwaldzkiej na Zasaniu i u wejścia na most. Wieczorem sytuacja została przez milicję opanowana.
Wanda jest zupełnie tym zgnębiona, ale dostała radosną pocztówkę od Ewy, że podróż na Kubę Rudka jest realna i ma jej zięć niedługo wyjechać. Ewa bardzo liczy na jej przyjazd do Katowic. Szybko więc pracuje nad księgami administracji kamienicy. Znowu połowa lokatorów nie zapłaciła czynszu i nie wie, jak ma się rozliczyć z urzędem miasta, gdyż lokatorów – przez niego przydzielonych – wyrzucać nie wolno. Nie może jechać szybko, obiecuje Ewie, że przyjedzie na Boże Narodzenie. Jak się okazało, Rudek wylatywał z kilkoma nieudanymi próbami, kiedy znalazł się w powietrzu nastał już listopad. Wanda uciszyła się, że nie będzie musiała palić w piecu, a zapowiadali ciężką zimę.
Tymczasem w telewizji podali wiadomość o zastrzeleniu Kennedy’ego i wszyscy w pokoju zamarli. Śliczna Jackie Kennedy, którą dwa lata temu Leśka z Wandą porównywały z seduchą Chruszczowową na spotkaniu prezydentów we Wiedniu wyglądała olśniewająco w małej czarnej, jednak było im rozdzierająco żal, nie tylko, że nie ma już młodego prezydenta USA, ale tragedii prezydenckiej rodziny.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Rudek (5)

Tę środę 20 listopada 1963, kiedy Rudek przywitał się z całą wylewnością z Pydymowskim stojącym przed bungalowem nazywanym tu casa, trudno było zapamiętać, bo wszystko toczyło się błyskawicznie. Pydymowski przenosił się już do większego, domu spodziewając się rychłego przyjazdu żony z córką Jagą. Zwolnił się wcześniej z pracy i czekał na Rudka, by pożyczyć mu sto peso na zagospodarowanie i poinstruować go co i jak.
Rudek wprowadził swoje walizy do obszernego holu. Stały tu dwa miękkie czerwone fotele, takie same, jakie Rudek wykonał w Polsce, stolik jamniczek i wersalka. Szeregowe, kwadratowe okna połączone ze sobą, miały rozsuwane poziome listewki z mlecznego szkła, do tego jeszcze powieszono firanki poruszające się na wietrze. Domek był surowy w swojej prostocie i nie ocieplony żadnym szczegółem mogącym zatrzymać na nim oko, ale to co było i tak zachwyciło Rudka.
Za radą Pydymowskiego nie rozpakowawszy się poszedł do poleconego domku gdzie urzędowała administracja osiedla. Tam wśród uśmiechów, z rewolucyjnym pozdrowieniem dostał moskitierę, duży wentylator i kartki na żywność. Idąc ulicą do sklepu, jedynego na osiedlu dużego samoobsługowego magazynu owiewał go gorący wiatr wiejący od morza. Szum widniejącej z ulicy granatowej tafli Atlantyku był tak natarczywy, że w pierwszej chwili myślał, że te odgłosy pochodzą z jakiegoś mechanicznego urządzenia. Po chwili jednak się przyzwyczaił.
Geometryczna siatka ulic osiedla Alamar zbudowanego tuż przed Rewolucją nie pozwoliła Rudkowi pobłądzić. Niskie, parterowe domki ciągnące się wzdłuż ulic kryte płaskimi lub półkolistymi, modernistycznymi dachami nigdy nie zasłaniały nowoczesnej bryły sklepu górującego nad nimi wysokością i harmonijkowym dachem. Sześciokątne, licujące z fasadą płyty wmontowane w każdy uskok dachu pomalowane były na czerwono.
Wewnątrz stały wózki sklepowe. Rudek po raz pierwszy w życiu zobaczył takie wózki i patrząc na kupujących, niepewnie zabrał jeden. Sklep był wprawdzie samoobsługowy, ale po środku, w piramidach stały tylko towary, których nie kupowało się na kartki. Rudek zabrał więc śnieżnobiały papier toaletowy i chleb tostowy w celofanie, oraz napoje, które stały tutaj w skrzyniach i kupujący zabierali nie poszczególne butelki, ale całe skrzynie. Jednak Rudek nie miał pojęcia co kupić, gdyż cała jedna strona sklepu była wypełniona tylko napojami pamiętającymi czasy, kiedy bez kilkudziesięciu gatunków refresco ten kraj nie mógł istnieć. Wybrał więc pustą skrzynię po napojach i wkładał w nią butelki, każdego gatunku po jednej. Zabrał wody sodowe i mineralne, napoje, coki i czytał: Aguas de amaro insuperables, refrescos la tuteral, agua mineral, fuente Blanca, Guanabaco, pińa lanio, gaseosa lanio, gaseosa jalutaris la mejor, San Miguel aguas minerales, San Miguel de los bańos manantiales, San Miguel de los bańos Mantazas – Cuba. Dorzucił kilka butelek canada dry i coca-coli, piwa cerveza hatuey, pilsener, ironbeer, cerveza cristal Beer, extracto de malta, la cotorra, habana club ańejo 7 ańos, puszki z sokiem jugo de mango i mango juice a product of Cuba, banana cordial trocadero rum distillery i dorzucił butelkę bacardi santiago de cuba en Cuba oraz szampana champan sport delicioso.
Potem wrzucił jeszcze to, czego nie mógł zrozumieć: exclusive agents, gran vińa sol, abbar & zainy, saudi arabia canned by ech, heinz tomato ketchup catsup, fruta bomba o papaya, chirimoya, anon, tamaryndo, la Guayana, tome gaseosa, pi juan simple la mejor, maltina especial, Torres, milmanda, fransola, sauvignon blanc.
By na pewno mieć co zjeść na kolację, kupił na kartki puszkę swinina tuszienaja, którą znał z wojny i trójkątną puszkę polskiej szynki dostępną w Polsce tylko w dolarowych sklepach PKO. Przy stoisku z warzywami i owocami kupił zielone pomidory i zielone pomarańcze. Banany były też tylko zielone i nie nadawały się do jedzenia. Dopiero, jak objaśnił sprzedawca, dojdą za dwa tygodnie.
Wózkiem pojechał z powrotem do casa 20. Uroczyste kolacje Polacy na Alamarze urządzali tylko z okazji przyjazdu rodzin, niemniej w zwyczaju było przywitać się z sąsiadami. Do casa 19 zamieszkałego przez dwóch warszawiaków umówili się, że pójdą jutro. Na razie Rudek chłonął wszystkie informacje związane z jutrzejszym wyjazdem do pracy, które Pydymowski mu chętnie udzielał. Oszołomiony wysłuchiwał niepokojących wieści od Pydymowskiego, których Wolna Europa nie podawała. Po zażegnaniu kryzysu rakietowego przestała się wyspą interesować. A tymczasem po blokadzie ekonomicznej USA nastąpiła blokada wszystkich, oprócz Meksyku państw amerykańskich, które Stany Zjednoczone zmusiły do zerwania stosunków z Kubą. Ci Kubańczycy, którzy w porę nie wyjechali, mogli to teraz zrobić tylko za gigantyczne pieniądze via Madryt drogą powietrzną do USA.
Do problemów z jakimi borykała się Kuba dołączył miesiąc temu cyklon „Flora” niszcząc prowincję Oriente, gdzie zginęło półtora tysiąca ludzi. Castro kierował akcją ratowniczą z użyciem żołnierzy i samolotów, w wyniku której uratowano 50 tysięcy ludzi, ale wylała rzeka Rio Cauto pochłaniając domy i wiele tysięcy sztuk bydła. Braki aprowizacyjne zostały chwilowo złagodzone dzięki wymianie jeńców z dawnej armii batistowskiej uczestniczącej w inwazji w Zatoce Świń oraz pojmanych żołnierzy brygady desantowej, na odżywki dla niemowląt, konserwy i lekarstwa. Jednak w restauracjach przestano podawać mięso i nawet kartki żywnościowe, o wiele skromniejsze niż te, które dostają zagraniczni specjaliści mieszkający na Alamarze, nie mają pokrycia, a w sklepach ustawiają się długie kolejki, i wszystko znika błyskawicznie z półek. Na dodatek cały czas stoją, widoczne z wybrzeża statki amerykańskie z wycelowanymi armatami w Kubę.
Wyszli się przejść. Była już noc i niebo rozgwieździło się bardziej niż w najpogodniejszą noc w Polsce. Cały nieboskłon zdawał się uginać po swoim ciężarem i Rudkowi zrobiło się nieswojo. Był zmęczony tygodniową podróżą i polską wódką, którą poczęstował Pydymowskiego. Na osiedlu w domkach paliły się światła, ale ze względu na komary nikt nie siedział na werandach, chociaż nikt też nie spał, słychać było tętniące w nich życie, różnojęzyczne rozmowy, śmiechy i muzykę. Zeszli ulicą wysadzaną niskimi, rozłożystymi palmami w dół do morza, minęli sklep najdalej wysunięty, po którym rozciągały się już tylko chaszcze z kaktusów, i przymorskich krzewów z wątłymi drzewkami. Całe wybrzeże było otoczone drutem kolczastym, wzdłuż którego gęsto rozmieszczono tabliczki z napisem “ZONA MILITAR”, ale jak wyjaśnił Pydymowski, nikt się tym nie przejmuje. Weszli na koralowe skały wybrzeża tak blisko, że fale dosięgały ich butów. Na horyzoncie błyszczały światełka okrętów.

Rano autobus zwany guagua objeżdżał całe osiedle zbierając co pół godziny wszystkich chcących przedostać się do Hawany tunelem. Właściwie nie było przystanków, guaguę zatrzymywano podniesieniem ręki, wystarczyło też w dowolnym miejscu trasy powiedzieć kierowcy – zawsze w białej koszuli: „Por favor, aqui!” a kierowca posłusznie się zatrzymywał. Wprawdzie Pydymowski miał kontrakt z Ministerstwem Transportu, a Rudek z Ministerstwem Budownictwa, ale obaj wysiedli w pobliżu Placu Rewolucji.
Ministerio de la Construcción (MICONS), mieszczącego się w wysokim gmachu, na którym właśnie brygada robotników na rusztowaniach montowała kilkudziesięciometrowy plakat z płótna mający stanowić tło dla zbliżającego się tutaj przemówienia Fidela Castro. Rudka zaprowadzono do dyrektora Instituto de Proyectos inżyniera Luisa Pérez Cida, który okazał się 35 letnim Kubańczykiem z wielkimi, jak się okazało osiągnięciami zawodowymi. Ingeniero civil cubano Luis Pérez Cid był autorem arcydzieła inżynierii kubańskiej, mianowicie mostu w Bacunayagua zbudowanego tuż przed Rewolucją, co w czasie rozmowy pokazał Rudkowi na wiszących w gabinecie fotografiach. Cały kilkudziesięcioosobowy zespół projektantów, z którymi Rudek miał pracować był załogą młodą, roześmianą i nic nie wskazywało na to, o czym wspominał wczoraj Pydymowski: nadciągającym kryzysie i nędzy. Wprawdzie większość bieżących problemów skupiała się na naprawianiu szkód budowlanych cyklonu Flora, jednak dyrektor skierował Rudka do prac nad budową tunelu w Alto Sorgo w prowincji Oriente, sześćset kilometrów od Hawany. Nikt jednak, łącznie z dyrektorem, nie wracał do swoich zajęć. Wszyscy wypytywali Rudka – gdyż był tu jedynym zatrudnionym Polakiem – o kraj, w którym już pewnie jest komunizm, a oni, Kubańczycy, dopiero byli na drodze do socjalizmu. Kobiety natychmiast przystąpiły do składania zamówień na kosmetyki których w Hawanie było brak, jak i grzebieni oraz okularów słonecznych. Rudek skwapliwie obiecał, że żona przyśle z pewnością kredki do ust, z którymi w Polsce nie ma żadnego problemu. Tak, kiwały głowami kubańskie panie, inżynier i kreślarki wiedząc, że Polska jest o wiele dalej na drodze do komunizmu. Tymczasem Rudek łakomie patrzył na profesjonalne amerykańskie deski kreślarskie, o których nie śniło się nie tylko teściowi Rudka, Franciszkowi Górskiemu, ale których nie było w żadnym polskim biurze projektów. Na dodatek pracownia była wyposażona w najwyższej jakości amerykański papier, kalki, gumki do mazania, ołówki, tusze, grafiony, przyborniki, linijki i krzywiki. Rudek nieśmiało wyciągnął swój suwak, ale resztę przywiezionych przyborów z Polski ukrył w teczce.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , , , , , , , , , | Dodaj komentarz

Grzegorz Jankowski, Tymon Tymański „Polskie gówno” 2014

Film przypomniał mi „A Hard Day’s Night” Richarda Lestera, może dlatego, że moja młodość związana jest z epoką rocka lat sześćdziesiątych, kiedy świat mógł być naiwny i bazować na prostych uczuciach wyrażanych przez Beatlesów, których terminowanie w hamburskich burdelach, ich wymioty po narkotykach i pijaństwach zdawały się naturalne i niewinne. Tu, w Polsce XXI wiecznej twórcy filmu tracą lekkość artysty na rzecz płaczu dziecka mającego do szkoły pod górkę.
Wiadomo, że od zarania artysta jest cały czas taki sam, ma dawać swoją twórczość publiczności, a publiczność ją przyjąć. Beatlesom szczęśliwie się przytrafiło, ich nikt powołaniem do wojska nie straszył, dojrzewali muzycznie w złotych latach rewolucji seksualnej i boomu muzyki rockowej, mogli sobie otumanieni marihuaną swobodnie fruwać po tęczowym nieboskłonie, opiewać niezrozumienie nastolatków, a ich filmy o muzykach jadących w trasę z menadżerem są pogodne, witalne i pełne optymizmu.
Pokolenie Tymańskiego tak dobrze nie miało, ich bunt nie miał nic z rozwydrzenia proletariackiej młodzieży świata Zachodu. I dlatego film jest taki, jaki jest: chaotyczny, chropawy, ponury, pozbawiony komizmu i dowcipu.
Degradacja utalentowanych członków filmowego zespołu muzycznego „Tranzystory”, którzy dawno przestali grać i śpiewać nastąpiła grubo przed rozpoczęciem się filmowej opowieści. Widz spotyka ich już spsiałych, oddających się nieciekawym zajęciom zarobkowym, będących bezrobotnymi lub zaharowanymi głowami wielodzietnych rodzin. Scalenie zespołu, mającego za swój jedyny kapitał – gorącą punkową muzykę, a za zbroję skórzane ramoneski – następuje w momencie, kiedy pojawia się chętny do ich promowania menadżer. W istocie jest urzędnikiem skarbówki, który szantażem zmusza zadłużonego muzyka Jerzego Bydgoszcza do reaktywowania zespołu i „zrobienia” z nim trasy po Polsce.
Zespół, wbrew całemu światu, w którym przyszło mu tworzyć jest świetny, na scenie wypruwa z siebie żyły, wszystkie życiodajne soki przemienia na doskonałą muzykę rockową. Cóż z tego, kiedy wszędzie, gdzie się pojawia, gdzie jak w baśni pokonując przeciwności Złego Losu dociera zdezelowanym vanem do publiki, trafia na zaczarowany świat Króla Midasa pokaranego tym razem nie złotem, a gównem.

Ten gorzki film będący przypowieścią o niemożności nie tyle tworzenia, co bycia, boli przede wszystkim swoim minorowym głosem zmarnowania. Właściwie bohaterowie filmu mają pozornie wszystko, czego muzyk rokowy w swojej powierzchownej wiedzy o nim ma posiadać: talent, występy, kobiety, narkotyki, alkohol. Ta egzystencjalna pułapka nie do końca jest przez film zdiagnozowana, a liczne warianty życiowej tandety zakodowane są w stereotypach wiedzy o złym świecie komercji pozbawionym profesjonalizmu i jakości trudnego przecież tak naprawdę show biznesu. Przykładowy geniusz Leszka Możdżera tendencyjnie pomniejszony jest do psiej służby u właściciela telewizyjnej stacji Polwsadu.

Całe szczęście film nie operuje dosłownością, raczej skupia się na zaprezentowaniu całej menażerii związanej z show biznesem postaci, którzy są tacy sami na prowincji, jak i w stolicy: amatorscy, groteskowi, przerysowani w swojej roli, a jednak niepokojąco autentyczni. Cierpki smak ożywionych ekranowych kreatur polega na ich złej grze aktorskiej, począwszy od gry generała Jaruzelskiego z przekrzywiony orłem w tle, poprzez autoironicznego Skibę, sparodiowane sylwetki Kazika, Kory, czy konferansjerkę Końja. Wszyscy tam są amatorami z krwi i kości, nawet profesjonaliści zamienieni są w artystyczne gówno. Ta metamorfoza tytułowa zawsze tak samo działa, zawsze w tę samą stronę, czyli w kierunku degradacji. Kiedy Fellini przemierzał Włochy notując adresy ciekawych artystycznie naturszczyków, by zrobić z nich gwiazdy filmowe i wtopić ich jako materię artystyczną w swoje arcydzieła, twórcy „Polskiego gówna” mogą bez zastanowienia zatrudnić w filmie każdego, gdyż każdy tam zamienia się czarodziejsko zawsze w to samo.
Tkliwość rozpoczynającej film piosenki zapowiadającej coś na kształt musicalu jest o tyle złudna, że stanowi bardzo trafny kontrapunkt dla następujących szybko po niej rzygowin, ruchów frykcyjnych i językowych obleśności, zarówno mowy, jak i ust. Wyraz kurwa z pewnością pobił rekord użycia spośród wszystkich filmów wszechczasów. Ale to tylko drobiazgi. Bo bohaterem tytułowym jest gówno, dobrze scharakteryzowane, nazwane i sportretowane. Prawda czasu, prawda ekranu. Po prostu: prawda.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , , , | 5 komentarzy