ECO

Dzisiaj zmarł 84 letni Umberto Eco, filozof, semiotyk i ekspert w dziedzinie narosłych wiekami problemów komunikacji międzyludzkiej, wielki orędownik świata wirtualnego. Mówił, że pisząc zagląda na Wikipedię po kilkadziesiąt razy.
Był, cokolwiek to słowo znaczy, człowiekiem wolnym. Wierzył, że kultura uratuje świat i swoją gigantyczną pracą intelektualną i całym swoim twórczym życiem zaświadczał tej idei, badał i szerzył kulturę od zarania dziejów naszej cywilizacji po czasy współczesne.

Nie lubiłam „Imienia róży” i jak dowiedziałam się z w wywiadu z pisarzem, Umberto Eco też jej nie lubił. Nawet doskonale zekranizowana powieść nie przekonała mnie do jej tasiemcowej fabuły, w której właściwie chodziło o inicjację seksualną chłopca, a pisarz potrzebował do tego, zdawałoby się, banalnego zdarzenia, uruchomić Kosmos, Historię Świata i Kościół. Jednak najprawdopodobniej, utwór ten stanowił w drodze twórczej pisarza jakieś istotne przejście do wspaniałej eseistyki, pełnej lekkości, erudycyjnej inteligencji, postnowoczesnej ironii, żonglerki cytatami ze światowej sztuki, obrazami i słowem.
Zachwyt wszystkimi późniejszymi książkami, które sukcesywnie były w Polsce spolszczane od lat osiemdziesiątych (pierwsze fragmenty „Imienia Róży” czytałam w „Literaturze na Świecie”) powodował, że przeczytałam wszystko, co udało mi się z bibliotek wypożyczyć.
Eco zachwyca, gdyż w trakcie czytania ma się świadomość obcowania z Drugim, z kimś, kto współgra z czytelnikiem, nie na zasadzie dialogu i rozmowy, ale z kimś ponad, kto otwiera światy alternatywne, zaprasza do nich i czytelnik ufnie w nie wchodzi. Zawsze czytając książki Eco czułam się trochę znarkotyzowana, ale nie jego osobowością, bo jej tam według mnie nie ma – jest natomiast przez niego zbudowany specyficzny model świata, nęcący i bardzo pociągający. Nie wchodzimy „do lasu fikcji” – wchodzimy raczej do bardzo dobrze skonstruowanego Nowego Świata, świata Umberto Eco.
Mimo, że Wikipedia dzieli utwory Eco na gatunki, dla mnie wszystko zawsze było wszystkim i cudownie mieszało się ze sobą. Każda powieść z akcją, fabułą i zarysowanymi bohaterami miała coś z eseju i swobody filozoficznych rozważań, co powodowało wielką, czytelniczą przyjemność.

Eco gdzieś napisał, że stara się wiernie trzymać faktów. Nawet na okoliczność pisania o sobie zaprzyjaźniony astronom przysłał mu mapę nieba, jakie było w dniu jego urodzin. I może właśnie tu tkwi zagadka prawdy zawartej w fikcjach literackich Eco. Im prawda jest prawdziwsza, tym prawdziwsza też jest fikcja.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , , , | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Andrzej (5)

Stopy Andrzeja rosły wolno i na hokejówkach z ubiegłego roku mógł z powodzeniem jeździć, dając do szewca nowe zimowe buty, który w obcasach wmontował specjalne blaszki z dziurą, w którą wkładało się trzpień łyżew. Z początkiem zimy budowano w czynach społecznych w całych Katowicach ślizgawki dla dzieci. Zamieniano na nie parki miejskie i boiska przyszkolne. Pomagały dzieci ze szkoły, rodzice i nauczyciele. I tak na „Diablinie” wylano, jak co roku wężem strażackim wodę i urządzono lodowisko o wymiarach 70 x 80 m, z czego wykrojono profesjonalne boisko do hokeja. Andrzej przez całe ferie zimowe chodził grać w hokeja. Kije hokejowe robiono ze zwykłego kija, do którego przywiązywano sznurkiem wąską deskę, a krążkiem było pudełko od pasty do butów. Zaraz po niedzieli, z końcem stycznia, chuligani zdemolowali ślizgawkę na Koszutce, połamali ławki i na lód wysypali sól. MO zaczęło prowadzić śledztwo i wtedy Andrzej pozostał przy telewizorze, gdyż zaczęły się IX Zimowe Igrzyska Olimpijskie w Innsbrucku. Olimpiadę poprzedziło huczne, pełne kwiatów i tłumów, transmitowane przez telewizję pożegnanie na katowickim dworcu polskiej ekipy 21 biegaczek, biegaczy i dwuboistów. Po raz pierwszy w historii olimpiady Austriacy rozszerzyli imprezę na wiele miejscowości alpejskich. W Innsbrucku rozgrywano tylko konkurencje łyżwiarskie i konkurs skoków na dużej skoczni. Pozostałe odbywały się w Axamer Lizum, Igls i Seefeld, a wioskę olimpijską wybudowano z dala od Innsbrucka. Pogoda wyjątkowo nie dopisała i śnieg wożono z odległych miejsc wszelkimi możliwymi środkami transportu. Andrzej chłonął te wiadomości z wielkim zainteresowaniem, ale najbardziej czekał na narciarstwo alpejskie, slalom, gdyż większość jego kolegów z klasy jeździła z rodzicami co tydzień na narty do Szczyrku i on też o tym marzył. Otwarcie igrzysk było wspaniałym widowiskiem, oglądali je wszyscy w domu z Andrzejem, który oglądał wszystko z nosem przy telewizorze i musieli go odganiać.
Sportowcy z 37 krajów defilowali na Stadionie Zimowym u stóp olimpijskiej skoczni. Mimo zimnej wojny, ekipy NRD i NRF zostały połączone. Zdawało się, że olimpiada znosi polityczne podziały, że jednoczy ludzi całego świata. Wykluczono z Olimpiady z powodu apartheidu sportowców Republiki Południowej Afryki, ale doszła Mongolia i Korea Północna. Każda ekipa maszerowała w porządku alfabetycznym z kroczącym na czele przedstawicielem Grecji. Szli w jednakowych, przepięknych strojach, radzieccy sportowcy w kurtkach z bobrowego futra. Zapalono znicz olimpijski, pierwszy raz został on przyniesiony z greckiej Olimpii, który płonął 12 dni.
Od 29 stycznia 1964 roku do 9 lutego telewizja pokazywała najciekawsze konkurencje, obszerne relacje polskich sprawozdawców i filmowe przeglądy dnia. Mimo, że Andrzej niecierpliwie oczekiwał na zjazdy slalomowe, to chłonął wszystko i nawet zakochał się gorąco w Veikko Kankkonenie, fińskim skoczku. Przeżywał też pechowy upadek w finale skoków Józefa Przybyły, żegnanemu tak owacyjnie na katowickim dworcu. Ze zgrozą oglądał Kazimierza Skrzypeckiego, Polaka mieszkającego w Wielkiej Brytanii i reprezentanta angielskiej ekipy saneczkarzy. Wypadł z toru i w szpitalu zmarł.
Ceremonia zamknięcia odbyła się 9 lutego, Polacy niestety nie zdobyli żadnego medalu.
Andrzej, poszukując w gazecie godzin transmisji olimpijskich natrafił na artykuł o amerykańskim pornograficznym magazynie „Playboy”, który go zaintrygował. Gazeta informowała, że jej właścicielem jest „chicagowski nuworysz” Hugh Heffner. Jak redaktor określił magazyn: „przyciąga jak magnes naiwnych”. To jeszcze bardziej zainteresowało Andrzeja.
„Wabi kobiecą nagością, gra na najniższych instynktach ludzkich” – czytał dalej. „Wydaje się to czymś nowym, na wysokim poziomie kulturalnym, czymś modnym, bez czego człowiek posiadający kulturalne ambicje żyć nie może” . Jak napisano o redaktorze magazynu, Heffnerze „reprezentuje sfery towarzyskie, w których obracał się właściciele kabaretów w Dallas i morderca Lee Oswald”. Potężne imperium Heffnera opiera się na sprzedaży swojego pornograficznego magazynu, który każdego miesiąca rozchodzi się dwumilionowym nakładzie, co według gazety świadczy jedynie o upadku moralnym USA. Jest wydawany na pięknym, lśniącym papierze. Drukują tam swoje opowiadania Truman Capote, Jack Kerouac, John Updike czy Joseph Heller i to dzięki ich obecności szerokie masy odbiorców mają poczucie, że obcują z czymś bardziej wyrafinowanym niż tylko pornograficzną szmirą. Na dodatek co miesiąc w środku magazynu, na dwie szpalty drukowana jest barwna fotografia kobiety w stroju „Ewy”. Z artykułu wynikało, że kobietę traktuje się tam jak zwierzę awanturnicze, która nic prócz swych nienasyconych żądz nie widzi, a wierność małżeńską traktuje jako psychiczną aberrację. Redaktor nazwał to zjawisko kiczowatym egzystencjalizmem opartym na raportach Kinsey’a o życiu seksualnym Ameryki i wątpliwych odkryciach Havelocka Ellisa o wynaturzeniach płciowych. Oczywiście, redaktorzy „Playboya” są zwolennikami kapitalizmu. „Playboy” jest zatem groźbą dla przyszłości – podsumował redaktor artykuł.
W innym artykule Andrzej przeczytał o powieść pt. „The Prize” amerykańskiego pisarza, Irvinga Wallace’a, która mimo, że jest wulgarna i obrzydliwa, stała się w 1963 bestsellerem amerykańskim.
Wykpiwa ona Fundację Nagrody Nobla, przyznających nagrody jako sklerotyków i zramolałych starców, a laureatów jako pijaków, ordynarnych rozpustników i idiotów nie mających pojęcia o dzisiejszych problemach politycznych świata. Świadczy to jedynie o niewybrednych gustach literackich Amerykanów. Krytycy, chwalący tę pożałowania godną książkę zrobią wszystko dla dolarów. Złasiła się też Hollywoodzka „Metro Goldwyn i zaraz nakręciła na jej podstawie film! Niedawno odbyła się na Brodwayu premiera filmu „The Prize” z udziałem Paula Newmana i Elke Sommer. Autor artykułu nie pozostawiał złudzeń co do jakości i poziomu moralnego filmu, który ociera się także o pornografię, pokazując sceny z mitingu nudystów. Reporter zakończył konkluzją, że w takim kraju jak Stany Zjednoczone – bez tradycji i wysokiej kultury, gdzie rządzi tylko kult pieniądza – mogą sobie tamtejsi twórcy pozwolić z zazdrości jedynie na szczucie i bluźnierstwa w swoich wątpliwych wytworach artystycznych.
Przeczytawszy, Andrzej niczego z tego artykułu nie zrozumiał i nie mógł pojąć, skąd ten zjadliwy atak dziennikarza, który ewidentnie nie czytał powieści, ani też nie widział filmu.

Andrzej marzył o magnetofonie i poszukiwał wiadomości w jaki sposób dałoby się go zdobyć. Mógłby wtedy przegrywać przeboje z radia Luxemburg i je sobie w ciągu dnia puszczać, a tak musiał czekać na nie do późnej nocy i nie zawsze je usłyszeć. Prywatny przemysł płyt pocztówkowych tłoczył z opóźnieniem nowości z ostatnich list przebojów, a jego koledzy w „Santku” o nich dyskutowali i nie zawsze był na czasie. Jak czytał, magnetofon „Tonetta” zastąpi „Melodię”, której i tak nie dawało się kupić. Ma mieć mniejsze rozmiary, lżejszą wagę, ale ma kosztować 4 tysiące złotych!
Tymczasem Krystyna zaczęła jeździć do Warszawy aby załatwić paszporty dla siebie i dzieci, oraz Międzynarodowe Książeczki Zdrowia. Andrzej z siostrą dostali zwolnienie ze szkoły na czas badań lekarskich. Jeździli teraz na drugi koniec miasta, do Wojewódzkiego Inspektoratu Sanitarnego w Katowicach. Tam badania były niezwykle drobiazgowe i trwały kilka dni. Andrzej bardzo bał się elektrokardiogramu i z emocji kołatało mu serce. Wykryto poważną wadę wzroku i dziwiono się, że lekarz szkolny nie zalecił krótkowidzowi okularów. Wykonano wszelkie szczepienia obowiązujące w krajach tropikalnych i w rezultacie wydano żółtą, Międzynarodową Książeczkę Zdrowia, taką samą, jaką Andrzej dostał przy szczepieniach przeciwko ospie ubiegłego roku. Pozostało jeszcze zwolnić Andrzeja na sześć miesięcy z końca pierwszej klasy ogólniaka, i z początku drugiej, co nie było trudne. Dyrektor, jako bardzo dobremu uczniowi, nie robił żadnych trudności. Po powrocie z końcem października Andrzej miał przejść wewnętrzny egzamin promocyjny do następnej klasy.
Andrzej bardzo się cieszył, że jedzie na Kubę, chociaż żal mu było codziennych spotkań w „Santku”. Nie udzielała mu się gorączka przygotowań matki i siostry i do wyjazdu się nie przygotowywał. Dowiedziawszy się, że Krystyna na okoliczność wyjazdu skłonna jest mu kupić coś w dewizowym sklepie, udało mu się naciągnąć mamę na spodnie w PeKaO przy ul. Klary Zetkin. Ponieważ kosztowały pięć bonów PeKaO – tylko na taką sumę Krystyna się zgodziła – nie były firmowymi dżinsami, ani nawet podrobionymi włoskimi Riflami. Były to zwężające się ku dołowi bawełniane, niebieskie spodnie z dużą wytłoczką z dermy w kolorze skóry z naszytą na tylną kieszeń dowodzącą, że to na pewno jest wyrób zagraniczny. Do tego Krystyna dokupiła dwa bawełniane podkoszulki w paski. Jeden był wyjątkowo piękny, paski miały po dwa centymetry szerokości i były w kolorach flagi francuskiej.
Andrzej, przeczekując domowy reisefieber pogrążył się w cudem zdobytym w kiosku „Młodym Techniku”. Donoszono, że uczeni radzieccy są na tropie kosmicznego minerału – tektytu. Tajemnicze tektyty, czarne, szkliste ciała które rozpracowują radzieccy fizycy i chemicy, astronomowie i matematycy, zoolodzy, pirotechnicy od bomby atomowej i rakiet szybkiego rażenia, będą wkrótce rozszyfrowane. W instytucie kandydat G. Woroblow wykonał widmowe analizy tektytów i się okazało, że nie pochodzą one z Ziemi. Radzieckim uczonym brak wody w tektytach nasunął przypuszczenie, że powstać mogły jedynie podczas lotu kosmicznego.

Byli już gotowi do podróży i Andrzej cieszył się, że po raz pierwszy w życiu poleci samolotem.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , , , , , , , , , , , , | Dodaj komentarz

Mitja Okorn ”Planeta Singli” 2016

W filmie występuje postać młodego wdowca, Antoniego Bieńczyckiego, który, podobnie jak ja, nie ogląda programów telewizyjnych i nie wie, kim jest prowadzący słynny na całą Polskę talk-show, Tomek Wilczyński. Scenarzyści zakładali więc, że film mogą oglądać widzowie nie potrafiący się swobodnie poruszać w dzisiejszym świecie popkultury wypchanym serialami telewizyjnymi i programami reality show.
Jak dowodzi film, ponowoczesny świat fikcji zdiagnozowany przez Jeana Baudrillard’a żywi się w dalszym ciągu platońskim, odwiecznym katalogiem ludzkich pragnień i ta, wprawdzie mało odkrywcza teza, jednak stająca się z upływem lat pewnikiem, spaja film silną, niepodważalną klamrą niczym poręczą, której w newralgicznych momentach bohaterowie filmu się chwytają. Na dodatek czerpie pełnymi garściami z prawdziwych przeżyć i zdarzeń, i wokół tej potrzeby, wołania o przeżycie, a nie o fikcję wyssaną z twórczych domniemań rozgrywa się fabuła filmowa. Film ma za zadanie inteligentnie rozśmieszyć, ale i dydaktycznie uspokoić widza, że to, co do tej pory uważał za ważne, jest nim w dalszym ciągu i tak naprawdę, mimo wielu pomysłów na ułatwienie związków międzyludzkich nic się nie zmieniło. Archaiczną rolę swatki przejął tytułowy portal randkowy, jak i kawiarnia o tej samej nazwie. Partnerzy, podobnie jak przez stulecia, wymagają od siebie, oprócz suchej informacji o sobie, aury romantyzmu i wzajemnego zauroczenia. Nieprawdą, jest – chociaż próbuje się to wmówić bohaterom filmu – wszechpanujące instrumentalne traktowanie bliźniego, w każdym razie nie nad brzegami Wisły. Tutaj panują w dalszym ciągu odwieczne zasady wzajemnego poszanowania, mimo chwilowych, wybuchowych utarczek i slapstickowych nieporozumień. Autorzy filmu sięgają śmiało do początków kina, do wzruszeń komedii Chaplina dowodząc, że nic nie zginęło, że nie zostało zniszczone, a internetowy trolling i hejterstwo przynajmniej na portalach randkowych nie ma miejsca.
I tak zgodnie z zasadą, że każda potwora znajdzie swego amatora, w finale filmu wszyscy podejrzani o złe intencje, o fałsz i podszywanie się pod kogoś innego odnajdują swoje połówki zgodnie ze swoimi preferencjami i wewnętrznymi potrzebami. Najpiękniejsza scena rozgrywa się w Łazienkach Królewskich, gdzie dochodzi do sceny niemal wyjętej z szekspirowskich sztuk, istna śmieszna komedia pomyłek, a rozgrywa się na scenie klasycystycznego amfiteatru nad Stawem Łazienkowskim nocą we wspaniałej, parkowej scenerii. Do najpiękniejszych wnętrz zaliczyć trzeba jednopokojowe mieszkanie playboya Tomka Wilczyńskiego z nowoczesnymi szybami od sufitu do podłogi i niezliczoną liczbą poduszek.
Mimo, na mój gust, histerycznej gry aktorów – w filmie polskim niestety nieprzezwyciężona maniera braku współgrania z innymi aktorami i przedobrzania aktorsko każdej roli – i przez to oddzielających się i alienujących sekwencji (czego np. nie uświadczysz w filmach Woody Allena czy Roberta Altmana), film niesie bardzo optymistyczne przesłanie, a to się najbardziej liczy. Przede wszystkim Warszawa (mimo braków, np. nie dofinansowania warszawskiej szkoły podstawowej) jawi się nareszcie jako wspaniałe europejskie miasto pełne życzliwie reagujących na paradoksy życia przechodniów czy sąsiadów. Szerokie plany warszawskich ulic, widoki z lotu ptaka zaprzeczają ostatnio popularnemu sloganowi, że Polska jest w ruinie, zachwycają tych, którzy dawno w Warszawie nie byli.
Film stworzony przez młodych artystów napawa optymizmem, że spadek po ustroju komunistycznym w postaci zakorzenionego w polskiej obyczajowości chamstwa, ordynarności i przemocy bezkarnie panoszących się w sieciowych portalach ma szansę raz na zawsze zostać przezwyciężony.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , , , , | Jeden komentarz

Lata sześćdziesiąte. Wanda (4)

W Katowicach, podobnie jak w Przemyślu, było zimno i nie dało się nic poradzić, bo kaloryfery grzały tylko jak nie było awarii w koszutkowej kotłowni, a każda zima była zabójcza dla ich delikatnych urządzeń. Wanda z Krysią dużo gotowały i piekły na gazowej kuchni i małe mieszkanie szybko się nagrzewało i przynajmniej za dnia było ciepło. Wanda znowu zaczęła wyciskać sok z buraków “dobry” na krew, przerażona anemicznością dzieci, które piły go niechętnie. Natomiast z entuzjazmem powitały orzechowy tort wigilijny z masą migdałową, którą Wanda ubijała na parze z dużą ilością jaj i cukru, czego Krystyna nigdy nie robiła. Wypieki Krystyny były zazwyczaj oparte na drożdżach z jednym jajkiem i mało słodkie.

Na księdza po kolędzie czekało się cały dzień, bo mieszkanie było ostatnie i ksiądz przychodził do nich na samym końcu,  po zaliczeniu popisów operowych u Hechlińskich i grze na skrzypcach Małgosi. Po rozdaniu czterech obrazków i podpisaniu, który jest dla kogo – a i tak wszystkie znalazły się potem w książeczce do nabożeństwa Ewy, Ewa uwielbiała święte obrazki – Wanda zatrzymywała księdza opowieściami o tym, jak to jej zięć jest na Kubie. Mimo, że nie znosiła swojego zięcia, Ewa z zdumieniem słuchała, jak się nim chwali i opisuje wszystko to, co wspólnie wyczytali z kubańskich pocztówek. Powiedziała też, że cała rodzina jedzie tam na wakacje, ksiądz słuchał grzecznie, ale wiedział, że papież ekskomunikował Fidela i że tam kościoły opustoszały, jednak nic nie powiedział.
Wanda znowu zaczęła czytać powieści z Dziennika Zachodniego, z którego wycinała każdy odcinek powieści dla Leśki, a resztę dzieci dostawały na makulaturę.
Doniesienia w gazecie codziennej stawały się coraz ciekawsze, i można było przeczytać sporo krytycznych artykułów, z których wynikało, że się dzieje coraz gorzej, mimo równoległej propagandy, że jest przeciwnie. I tak Wanda dowiedziała się, że liczba pijanych zatrzymanych katowickiej Izby Wytrzeźwień wzrosła o 800 w porównaniu z rokiem ubiegłym. Że kobiety stanowią 13% wszystkich pijanych, którzy muszą za dobę zapłacić 215 złotych, a jak nie mają, płaci za nich zakład pracy. Z powodu dużej ilości pijaków z drewnianego baraku przeniesiono Izbę Wytrzeźwień do murowanego budynku z większą liczbą miejsc.
W styczniu pokazano w telewizji występ w Pałacu Kultury 62 letniej Marleny Dietrich, która była tylko o rok starsza od Wandy, a mimo to miała wspaniałą figurę. Wanda przy Frag’ nicht warum Ich gehe się rozpłakała. Dietrich miała długą, błyszczącą suknię z lamy i gronostaje. Makijaż maskował jej lata, a głos stał się jeszcze bardziej oschły i dramatyczny. Wanda gdzieś wyczytała, że Marlena Dietrich myje klatkę schodową bloku gdzie mieszka na najwyższym piętrze. Myje bardzo dużo schodów, stąd jest taka szczupła. Ale Wanda nie miała zamiaru nigdy się nawet schylić, by zeszczupleć. Ewa zawsze usłużnie podnosiła wszystko, co babci spadało na podłogę, a nawet podsuwała jej pantofle.
Przez cały niemal rok prasa podawała, jak Polacy próbują zwiększyć swoje dochody, chociaż i tak trudno było wydać pieniądze, bo ani nie można było nigdzie wyjechać, ani niczego kupić. Wandę zdumiewała wielkość kwot i pomysłowość Polaków w okradaniu państwa ludowego. Brak towarów w sklepach wynikał także ze złej dystrybucji. Sklepy nie mogły zaopatrywać się w pobliskich fabrykach samodzielnie. Produkowane towary trafiały do centralnych magazynów i dopiero stamtąd rozwożono towar do poszczególnych placówek według rozdzielnika. Bo planowanie było centralne. Był to kosztowny i niszczący gospodarkę absurd, rodzący olbrzymią przestępczość gospodarczą.
Prasa pękała od doniesień o ciągle wykrywanych przestępstwach gospodarczych, co wydawało się jedynym sukcesem gospodarki planowej. I tak Wanda czytała, że złodziej Antoni Sobota wraz z trzema siostrami (jednej przyrodniej) i dwoma braćmi włamał się do kasy huty „Florian” w Świętochłowicach i ukradł półtora miliona złotych. Skazany został na 15 lat więzienia, a rodzeństwo dostało po trzy lata.
W Bielsku-Białej złodziej Stanisław Konior, referent zaopatrzenia zakładów, przy współudziale dwóch magazynierów i kierownika produkcji ukradł 5 tysięcy kilogramów kleju kostnego w perełkach, 482 kilogramów kwasu mrówkowego, 305 kilogramów trójchloroetylenu oraz 200 kg dwuchromianu sodu łącznej wartości ponad 103 tysięcy złotych. Dostał dziewięć lat, reszta po pięć.
Wanda zastanawiała się, w jaki sposób złodzieje potrafili sprzedać w tajemnicy pięć tysięcy kilogramów kleju. Pracując dla Franka w jego firmie architektonicznej, jak i potem w tartaku, wiedziała, ile potrzeba materiałów na budowy. A tu – takie ilości!
Z powodzeniem kradziono cukier, jednak sprawców nie wykrywano. Przez nieszczelne torebki w drodze do sklepu z hurtowni ubywało za każdym razem po kilkanaście kilogramów cukru, a cukier był drogi, kilogram kosztował 10 złotych.
Albo takie szybko psujące się śledzie. Z gorzowskiej hurtowni „Centrali Rybnej” kierownik Jerzy Gawroński ukradł fałszując faktury 300 kilogramów śledzi! Liczna grupa pracowników pośrednicząca w kradzieży dostawała po pięć lat, w sprawie głównego oskarżonego jeszcze wyrok nie zapadł.

Krystyna szykowała się do wyjazdu na Kubę i ciągle jej nie było w domu. Kilka razy jeździła do Warszawy, załatwiła paszporty i książeczki zdrowia. Przynosiła też kupione w sklepie PeKaO na Klary Zetkin kupony materiałów i obie obmyślały, jak sukienki uszyć. Krystyna niewiele pojęła z kursu krawieckiego, na który chodziły z Zosią, a jak zaczęły się drobiazgowe wykreślania siatek wykrojów, po prostu przestała tam chodzić. Szczerbowa, zajęta szyciem sukienek komunijnych nie mogła w ciągu tak krótkiego czasu uszyć Krystynie sukienek. Wieczorami szyły więc same, Wanda wpinała szpilki, upinając na córce kawałki materiału.
Tymczasem gazety anonsowały wejście na rynek  nowej wełny syntetycznej, z której robiono „bliźniaki”, czyli sweterek z krótkimi rękawami i drugi taki sam z długimi w pastelowych kolorach, dostępne w PeKaO. Ten ostatni krzyk mody był dla Krystyny wymarzony, ale zadecydowała, że na Kubie jest ciepło i nie wyda tak astronomicznych pieniędzy na ciuchy.

Wielkanoc wypadła w ostatnich dniach marca, Wanda upiekła baby i ukręciła majonez z jaj na twardo. Krystyna, mimo, że prześwietlała jajka w sklepowych „rentgenach” – co długo trwało, bo do urządzenia można było załadować tylko 10 jaj, wskutek czego powstawały kolejne kolejki – mimo tej przezorności zawsze trafiały jej się jajka zepsute.
Przedświąteczna niedziela, kiedy sklepy były otwarte i „rzucano” więcej towarów, była dżdżysta i ponura. Po ulicach, mimo ulewnego deszczu przetaczały się tłumy przyjezdnych z okolicznych miast i wsi cisnąc się do sklepów, głównie spożywczych. Do sklepów na Koszutce nie było łatwo się dostać, gdyż cała Koszutka, w związku z pozaczynanymi budowami tonęła w błocie. Krystynie udało się przedrzeć do nowo otwartego pawilonu „Argedu” i kupić nowość – auto-syfon z Węgier. Miała nadzieję, że to rozwiąże problem ciągłego braku w domu wody sodowej. Niestety, natychmiast pojawił się problem z brakiem nabojów na wymianę ze sprężonym gazem.
Krystyna próbowała skorzystać z okazji i kupić jakieś tańsze upominki z Polski dla Kubańczyków, których Rudek za każdym razem w listach się domagał – gdyż w Cepelii było wszystko piekielnie drogie. Na 3 Maja po dwuletnim remoncie mieli otworzyć sklep „Orient”, jednak teraz też okazał się zamknięty.
Tymczasem w “Supersamie”, nazywanym pieszczotliwie Supersamcem, kierownik w trzy tygodnie po jego hucznym otwarciu zdążył zrobić manko na 10 tysięcy złotych wespół z kasjerkami złodziejkami.
Mimo tych wszystkich trudności i złych wieści sklepowych, Wandzie udało się zrobić wystawne jedzenie wielkanocne, a nawet na śniadanie w Wielką Niedzielę była, oprócz malowanych przez Ewę pisanek, szynka z sosem tatarskim.
Zaraz po świętach Krystyna z dziećmi pakowali walizy. Było dużo nerwów i gorączkowych przygotowań. Wanda świtem odprowadziła ich na dworzec i zemocjonowana, wracała Rynkiem do domu. Po drodze na rogu Armii Czerwonej kupiła czerwone jabłka po 16 zł za kilogram. Weszła na Mickiewicza i zaglądnęła do Łaźni Miejskiej. Przeczytała , że są tam lecznicze kąpiele elektryczne, polegające na naświetlaniu żarówkami węglowymi. Leczą ischias i reumatyzm, ale tylko 15 osób dziennie, w związku z czym jest długa kolejka oczekujących i trzeba mieć skierowanie, więc i tak się nie dostanie.
Zaglądając do papierowej torebki zauważyła, że straganiarka dała jej drugi gatunek jabłek po 7 złotych jako pierwszy, na dodatek cześć była zepsuta. Jak ona to zrobiła? – zastanawiała się Wanda, która patrzyła na sprzedawczynię, jak wkładała jabłka do torebki.
Dotarcie na Koszutkę było bardzo wyczerpujące, chodniki właściwie zniknęły, pokryte grubą warstwa błota, a do tego kałuże, które trzeba było przeskakiwać. Wanda przyszła do domu wyczerpana i myślała, że zaraz umrze na zawał.
Ale po powrocie trochę odpoczęła, napiła się herbaty i włączyła radio. Zaczęła sprzątać po zostawionym w gorączce podróżnej błaganie. „Zgaduj – Zgadula” obchodziła dziesięciolecie swojego istnienia. Występowali „Niebiesko – Czarni”, śpiewali Helena Majdaniec, Michaj Burano, Czesław Niemen-Wydrzycki i Wojciech Korda, skecze mówiła Hanka Bielicka. Jak podano w Katowicach na konkursach „Zgaduj – Zgaduli” nikt nie potrafił odpowiedzieć prawidłowo na żadne pytanie.

Wanda musiała teraz sama chodzić na zakupy. W Przemyślu wszystko przynosił Emil, tutaj Krysia, a teraz Wanda została na gospodarstwie sama. Brnąc po rozkopanej Armii Czerwonej, Czerwińskiego Liebknechta i Dzierżyńskiego, czytała brzydkie napisy na sklepach i ponure szyldy. Pełne bezguścia i złego smaku wystawy straszyły brzydotą. Na placu Wolności w sklepie „Upominek” tandeta i szmira. W kwiaciarniach upiorne ikebany na okropnych talerzach. W sklepie „Ortopedia” na wystawie mrożące krew w żyłach protezy. Na wystawach z bielizną wisiały brudne halki, zgodnie z zasadą, że towar z wystawy nie może być sprzedawany, wisiały, wisiały i się zabrudziły. W „Galluksie” zamiast eleganckich, luksusowych strojów na wieszakach płaszcze z zerówki. Wszędzie okna wystawowe brudne, mimo wiosennych porządków.
Wanda kupiła ostatni w kiosku ruchu Dziennik Zachodni, po który będzie musiała iść wcześnie rano – wszystko wykupywano – by przeczytać kolejny odcinek i wyciąć go dla Leśki.
Wróciwszy do domu, zrobiła sobie herbatę i otworzyła na stole w kuchni gazetę. O, jest kolejna sprawa. Kazimierz Walek, prezes Spółdzielni Inwalidów Wojennych w Katowicach przywłaszczył sobie 273 kg plastiku, z którego wykonał 10 tysięcy znaczków i je sprzedał. Jak on sprzedał 10 tysięcy znaczków? – zastanawiała się Wanda. A tu: Antoni Torbus sprzedał Zakładom Mięsnym 880 ręczników po cenie 17,50 za sztukę zamiast po 14,40 złotych zarabiając na tym 50 tysięcy złotych.
Wanda zastanawiała się, dlaczego piszą o tych aferach w gazetach, skoro, jak donosi Wolna Europa i tak wszystko ukrywają. Jednak, jak donosiła gazeta, każdy artykuł zawiera w sobie czytelną prawdę ukazującą jak sprawnie działa aparat administracji państwowej, co przyczynia się do wzrostu autorytetu władzy ludowej w społeczeństwie.
Tymczasem przyszedł list wysłany przez Polaków wracających z Kuby od Krystyny, by Wanda wysłała torebkę Ewy nazwaną przez nią „Kuka”, którą Ewa troskliwie pakowała, a na końcu zapomniała zabrać, a są w niej konieczne przedmioty dla niej, i płacze, że ich nie zabrała. Wanda, nawet nie zaglądając do Kuki w tym samym dniu jeszcze, brnąc przez błota dotarła na ulicę Klary Zetkin na pocztę i Kukę do Warszawy w paczce wysłała, skąd Polacy lecący do Hawany ją mieli zabrać.
W gazecie wyczytała że są skargi na żyletki firmy „Gerlach”, a zdaje się takie Krystyna zabrała na prezenty dla Kubańczyków. Włożyła więc do paczki list z zapytaniem, czy ma szukać żyletek filmy firmy „Extra — Łódź”, które są podobno w porządku.

Nadeszło lato i Wanda postanowiła pomalować mieszkanie na powrót Krysi z dziećmi z Kuby i zrobić im niespodziankę. Ekipa malarzy, których zgodziła do pomalowania farbą klejową mieszkania w pastelowych kolorach domagali się od Wandy ciągłej dostawy piwa, i Wanda posłusznie codziennie chodziła na ulicę Klary Zetkin po piwo. Przynajmniej nie musiała nosić ciężkiego syfonu. Na mieście uruchomiono 12 maszyn do wyrobu lodów i 18 saturatorów, co i tak powodowało przy nich gigantyczne kolejki.

Mimo upałów, błoto nie wysychało i dopiero kiedy wysypano kilka wywrotek żużlu udawało się przejść z ul. Armii Czerwonej do tamtejszych pawilonów handlowych. Wanda wychodziła na krótko, bała się, że malarze okradną dom. Przeczytała, że skazany na 15 lat więzienia 32-letni Zygmunt Dratwiński przy współudziale dwóch paserek 27-letnią Anielę Bińciuk i 14-letnią Elżbietę Drong dokonali 7 włamań do sklepów, kiosków spożywczych i mieszkań prywatnych, gdzie kradli towary spożywcze za 33 tysiące złotych. Znowu zastanawiała się Wanda, gdzie oni to sprzedawali?
Wieczorem włączyła telewizor, ale zaraz się popsuł. Włączyła więc Wolną Europę, gdzie dowiedziała się, że korespondent »Time’a został wydalony z ZSRR, który publikował antyradzieckie artykuły, według „Prawdy”, oszczercze.
Wanda zgłosiła telewizor do ZURiT-u, ale w kolejce do naprawy musiałaby czekać kilka miesięcy. Dowiedziała się, że dla klientów, którzy czekają więcej niż dziesięć dni należy się zastępczy telewizor. Jednak ZURiT miał na stanie 530 telewizorów i wszystkie były wypożyczone. Pozostawał tylko pan Florian, który mieszkał nad Zosią i Wanda poszła po niego. Pan Florian przyszedł i naprawił telewizor. Zobaczyła Agnieszkę Osiecką, która poinformowała, że napisała konferansjerkę dla Elżbiety Czyżewskiej prowadzącej recital piosenkarski Bogdana Łazuki. Wanda znała ją tylko z piosenki „Okularnicy”. Wystawiła – jak mówiła przed kamerą – niedawno „Operę spod Ciemnej Gwiazdy” ze śpiewem Anny Prucnal. Wywiad przeprowadzony był nad jeziorem. Osiecka mówiła o swoim etacie w Polskim Radio, gdzie prowadzi cykl audycji „Radiowa Piosenka”. Na zakończenie wywiadu Osiecka wskoczyła do wody.
Codzienne wiadomości Dziennika Zachodniego przynosiły kolejne sensacje. Skazany na 10 lat więzienia kasjer Rudolf Nachlik wraz z księgowym w hucie “Baildon” w ciągu dwóch miesięcy zdefraudowali 240 tys. zł.
22 osoby ze Spółdzielni Ogrodniczej „Ogrodnik” i Śląskiej Wytwórni Wódek Gatunkowych w Bielsku-Białej, Państwowego Przedsiębiorstwa Produkcji Niedrzewnej „Las” w Żywcu oraz Wytwórni Win w Hałcnowie zagarnęły pół miliona złotych. Samochody z wiśniami, truskawkami, porzeczkami i śliwkami z całej Polski zjeżdżały do Wytwórni Wódek gdzie fałszowano dostawy zmniejszając ich faktyczną ilość.
Źle się też działo w restauracjach. W Zabrzańskich Zakładach Gastronomicznych bufetowe oszukiwały klientów na alkoholu dając łapówki kierownikom w wysokości 97 tysięcy złotych w restauracjach: „Zakopianka”, “Patria” i „Przodownik -Fregata”, „Czarny Diament” i w „Astorii. Anastazja Suczyńska przywłaszczyła sobie 23 tysiące złotych, Zofia Wieszczyk zagarnęła 24 tysięcy złotych, Józefa Kaupas 17 tysięcy, a Helena Kuszewska 28 tysięcy złotych.
Wanda nie mogła spać nocami, gdyż już o trzeciej w nocy hałasowały maszyny, jeździły śmieciarki, a dozorcy śmieci wymiatali na jezdnię. Natomiast gruz z budowy pozostawiano na chodnikach.
Rano „Dziennik Zachodni” przyniósł kolejne wiadomości: 40-letnia Maria Stysz, mieszkanka Piotrowic przy ul. Fredry 37 spotykała się w sklepie spożywczym przy ulicy Gliwickiej z ludźmi, których naciągała, oszukiwała i obiecywała dobrobyt, co skończyło się mankiem. Tu gazeta podała nazwiska i dokładne adresy oszukanych osób i Wanda nie mogła zrozumieć, w jaki celu jest w gazecie ta notatka i dla kogo.
Prasa donosiła też o corocznych problemach z wodą sodową. Domaganie się większej produkcji syfonów, a raczej główek syfonowych spowodowało, że wydziały przemysłu rad narodowych spowodowały, że wytwórnie przemysłu terenowego uruchomiły produkcję główek syfonowych z plastiku. Natomiast nie dało się uruchomić produkcji wody gazowanej i syfony pozostały puste, gdyż mała ich ilość była natychmiast wykupywana.
Wytwórnia wody sodowej była bardzo blisko Katowic, ale scentralizowany transport nie pozwalał na dostawy syfonów wprost z fabryki. Wdrożono więc pomysł specjalnych punktów syfonowych, gdzie na miejscu można nabić syfon. Jeden z nich uruchomiono w kawiarni „Santos” na Koszutce. Wanda gasiła pragnienie herbatą i nie chodziła po żaden syfon.

Malarze ukończyli malowanie mieszkania, a Wanda pomyła po nich podłogi jak Marlena Dietrich. Postanowiła pojechać do Przemyśla. W połowie czerwca w przeddzień IV Zjazdu partii został otwarty nowy pawilon dworcowy w Katowicach. Jak wdziała w telewizji, przecięcia wstęgi dokonał tow. Jerzy Ziętek, a pierwszym klientem przy kasie był tow. Edward Gierek. Budowa nowego dworca przy ulicy Młyńskiej miała się rozpocząć w przyszłym roku. Wanda była przywiązana do swojego zabytkowego dworca w Przemyślu mimo, że był teraz zasikany i odrapany, to przecież dawniej, przed wojną, taki nie był. Dlatego, jadąc do domu do Przemyśla, lekceważąco rzuciła okiem na kalendarz kwietny przed dworcem PKP na ulicy Andrzeja. Na rabatach z kwiatów zrobiono napis: Dworzec Główny — Katowice 1964. Weszła do pawilonu przypominającego jej barak. Był z aluminium i szkła. Posadzki wyłożono granitem, marmurem i trawertynem. Recepcja ozdobiona była mozaiką ze szklanych, kolorowych płytek oraz odpadów marmuru, granitu i piaskowca. Na budynku neon z nazwą stacji. Były cztery kasy biletowe i 12 automatów do sprzedaży biletów, gabloty z planem Katowic i rozkładem jazdy. W hallu dolnym stała budka telefoniczna i kiosk Ruchu. Z podziemnego przejścia prowadziły schody do oświetlonej hali, skąd wchodziło się na perony 13, 12 i 11.
Wanda pozałatwiała w Przemyślu wszystkie formalności związane z administracją kamienicy. Dzięki lokalnym układom w Prezydium Wanda przyniosła bez kary zaległe czynsze i dokumenty. Sprawa i tak była beznadzieja i wszyscy o tym wiedzieli. Wiadomo, stare budynki niszczeją i należy je konserwować i remontować. Regulowały to skomplikowane przepisy ministra gospodarki komunalnej niewykonalne i nie realizowane. Nakazywały przynajmniej raz w roku na wiosnę dokonywać przeglądów domów. Przeglądów powinny dokonywać służby techniczne administracji budynków mieszkalnych. Ze szczupłych kwot czynszów – część lokatorów wcale nie płaciła – Wanda nie była w stanie przeprowadzić żadnego remontu, tym bardziej kapitalnego. Czasami Emil wchodził na dach i coś łatał papą. Zresztą, i tak był brak materiałów budowlanych, które były reglamentowane.
Posłuchali z Emilem Wolnej Europy. Właśnie w połowie czerwca z żoną i trójką dzieci, przybył do Polski z prywatną wizytą Robert Kennedy by odwiedzić swoich polskich krewnych z rodziny Radziwiłłów. Wolna Europa szeroko ten fakt komentowała O tym, że były nieprzebrane tłumy witające go, prasa codzienna i telewizja milczały. Zaprzeczały oficjalnej propagandzie wmawiającej, że Stany Zjednoczone są siedliskiem pornografii, narkotyków i rozboju. Wolna Europa donosiła, że służby SB inwigilują i śledzą każdy ruch Kennedy’ego w Polsce. Prasa nie pisała o tym nic, albo w krótkiej notce napomknęła nad zachwytem Roberta Kennedy’ego Planem Rapackiego.
Emil zaopatrzył Wandę w konserwy i słodycze niedostępne w Katowicach, by miała na powrót Krysi z dziećmi z Kuby i odprowadził na pociąg.
Plac Andrzeja zdążył już zmienić wygląd. Pokryto go asfaltem, zrobiono oświetlenie z lamp rtęciowych. Otwarto w postawionym gmachu pocztę, odrestaurowano sąsiadujące domy. Jak zapowiadały tablice informacyjne, wkrótce nastąpi budowa budowa peronu 14, tunelu środkowego, i głównego gmachu dworca o 150 m długości, pomostu prowadzącego na ul. 3 Maja oraz tunelu ul. Kościuszki – Pocztowa i potem najwyższego wieżowca 60 metrowej wysokości – gmachu dyrekcji PKP przy Rondzie.

W lipcu Wanda musiała otworzyć okna. Między ulicami Armii Czerwonej, Dzierżyńskiego, Liebknechta oraz rzeką Rawą miał powstać “Blok-zachód”. Cały czas wyburzano domy, także w niedziele. Róg Liebknechta i Dzierżyńskiego wyburzano między 4.00 a 4.30, a w drugiej fazie od 7.00 do 8.00.

W sierpniu zaczęły się wykopy pod budowę 18 kondygnacyjną „superjednostkę”, największego budynku Katowic, która stanie równolegle do ul. Armii Czerwonej i znowu okolica pokryła się błotem.

Wprawdzie dzieci miały przyjechać pod koniec października, to jednak Wanda postanowiła już kupić im zeszyty do szkoły, póki nie ma w sklepach kolejek i gorączki przed rozpoczęciem roku. Jak się dowiedziała, Ministerstwo Oświaty i Ministerstwo Handlu Zagranicznego obliczyło, że uczeń szkoły podstawowej zapisuje w ciągu roku 730 kartek, uczeń liceum ogólnokształcącego 5401. Dlatego postanowiono zmniejszyć ilość zmniejszyć zeszytów 16-kartkowych, a podwoić ilość 32-kartkowych. Zamiast 100 kartkowych wyprodukowano milion 80 kartkowych zeszytów. Zwiększono też w porównaniu do roku ubiegłego ilość bibuły, ołówków, obsadek, stalówek, atramentu i pędzelków i farb szkolnych. Zwiększono ilości papieru do okładania zeszytów i książek. Zamiast bloków rysunkowych nr 1 wyprodukowano zeszyty rysunkowe. Zwiększono też ilość zeszytów z lepszego papieru, tzw. bezdrzewnych. W konsekwencji, Wanda i tak nie wiedziała, co wnukom kupić i kupiła wszystkiego po trochu. Zauważyła też, że w Delikatesach na Warszawskiej rzucili herbatę w torebkach, którą można było dostać tylko w kawiarniach i restauracjach. Posłała by ją nawet Krysi, bo na Kubie herbaty nie było, ale już nie było jak, paczka szłaby kilka miesięcy, a nie chciała znowu prosić biura w Warszawie o pośrednictwo.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , , , , , | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte Rudek (6)

Ministerio de la Construcción (MICONS) po rewolucji mieściło się na Placu Rewolucji i miało strukturę rewolucyjną. Oparte na podstawowym budulcu – cemencie – projektowało, zgodnie z wytycznymi Rewolucji – gdzie priorytetami była edukacja, zdrowie, nauka, turystyka i rozwój gospodarczy – budynki przemysłowe i rolne, mieszkalne, szkoły, mosty, drogi, tunele i groble. Systemy budowlane oparte na sowieckiej technologii fabryki domów miały na celu szybkie budowanie osiedli mieszkaniowych wokół Hawany i w odległych prowincjach Kuby. Rozwijający się przemysł cementowy dostarczał budownictwu kubański Portland z dodatkami wapno-pucolanowymi i żużlem wraz z rodzimymi dodatkami roślinnymi. Beton, odporny na huragany i morską wodę stał się podstawowym materiałem budowlanym okresu, w którym Rudkowi przyszło na Kubie projektować i nadzorować budowy. Niebawem miano wysłać Rudka do Songo w odległej prowincji Oriente, gdzie drążono tunel.

Rudek po powrocie z pracy poszedł z Pydymowskim do sąsiedniego domku casa 19 przywitać się z dwoma inżynierami z Warszawy. Na werandzie w fotelach bujanych odpoczywając po pracy siedział Hibner w białym podkoszulku na szelkach. Miał rudą brodę jak Hemingway i wraz z siedzącym obok kolegą nie wykazywali żadnego zainteresowania Rudkiem. Rudek wrócił więc do domu i ugotowawszy sobie zupę poszedł zwiedzać Alamar.
Kierował się odgłosami morza i tam podążał oczekując urozmaicenia, gdyż całą przestrzeń zajmowały podobne sobie białe, betonowe, jednopiętrowe domki z dachami krytymi półkolistymi betonowymi prefabrykatami, bądź płaskimi płytami z betonu. Osiedle, złożone z 400 domków robiło wrażenie optymistyczne, a swoją bielą fasad i gdzieniegdzie lekko zabarwionymi pastelowo ścianami, sprawiało widok wręcz odświętny. W mocno grzejącym jeszcze słońcu wszystko wydawało się białe i suche, ale nieustająca wilgoć przylepiająca koszule do podkoszulka – Rudek przekonał się na własnej skórze, że warto tak jak Kubańczycy nosić pod koszulą podkoszulek – kontrastowała z oschłym widokiem ulicy. Było pusto, mieszkańcy pochowani przed słońcem w domkach nie siedzieli nawet na werandach i patiach. Wzdłuż ulicy ciągnął się szpaler niskich palm kwitnących i owocujących równocześnie, duże owoce zwisały u nasady liści i Rudek pomyślał o ich smaku, ale bał się je zerwać. W pracy wyjaśnili mu, że Alamar miał być wielką, nowoczesną dzielnicą dla wzrastającej klasy średniej od momentu, kiedy przekopano tunel pod zatoką i połączono wschodnią Hawanę z centrum. Tunel, zbudowany przez firmę francuską, był arcydziełem inżynierskiej myśli. Powstały między 1957 a 1958 zaledwie podczas trzydziestu miesięcy, stał się wielkim osiągnięciem budowlanym dwudziestego wieku. Rudek przejechał go już dwukrotnie „guaguą” i nadal nie mógł wyjść z podziwu, choć podróż nie trwała dłużej niż jedną minutę.
Zaczęto w latach pięćdziesiątych inwestować w Alamarze, kupować działki budowlane. Wielkie plany architektoniczne powstałe za rządów Batisty zostały przerwane Rewolucją. Urzędnicy bankowi, przedsiębiorcy, inżynierowie, lekarze i prawnicy wyjechali z Kuby pozostawiając swoje majątki. Rewolucyjny rząd porzucił modernistyczne koncepcje zaszczepione przez genialnych architektów epoki kapitalizmu. Wpływy Europy Wschodniej spustoszyły ambitne plany architektoniczne. Po 1959 roku, we wczesnym okresie rewolucyjnym, projektanci ze smakiem nadal importowali nowoczesne pomysły Le Corbusiera, ale więzy polityczne z Europą Wschodnią, a zwłaszcza z ZSRR bardzo te wpływy ograniczyły. Obok powstało sztandarowe osiedle architektury rewolucyjnej w dzielnicy Habana del Este gdzie zbudowano tanie betonowe piętrowe bloki bez wrażliwości na realia tropików, miejscowej kultury i ochrony środowiska. Rewolucyjna ustawa mieszkaniowa zmniejszała czynsze o połowę, ujednoliciła ceny mieszkań i zakazała posiadania więcej niż jedno mieszkanie oraz wynajmu mieszkań. Upaństwowienie mieszkań spowodowało, że właściciele domów nie dostawali żadnego wynagrodzenia. Kubański rząd przejął domy i zasiedlił je rodzinami, które okazały poparcie dla Rewolucji.
Projekty importowane z ZSRR były brzydkie i obce duchowi wyspy. Przekonywano, że smak, uroda i luksus są zbędnym balastem epoki kapitalizmu. Budowano nowe gmachy nie konserwując starych.
Rudek minął sklep, obok którego stało mnóstwo skrzyń z pustymi butelkami coca-coli i Bacardi. Spojrzał na jego pofalowany dach, budowany tak ze względu na nieustający wiatr od bliskiego już oceanu. Budynek zdawał się lekki lecz przypominał wieki barak.
Było już widać granatowy kolor wody przetykany gdzieniegdzie białymi nitkami fal. Teraz asfalt się skończył i Rudek szedł drogą po czerwonej ziemi ścieżką ku oceanowi. Sprzed nóg uciekały jaszczurki. Po obu stronach ścieżka była ogrodzona kolczastym drutem zza którego wysuwały się olbrzymie kaktusy i kolczaste krzewy o barwnych liściach i jaskrawych owocach. Dotarł do wybrzeża. Było pokryte koralowymi skałami pełne jam i ostrych brzegów. Miały kolor buraczkowy, były oblepione wyplutymi przez morze wodnymi roślinami. Fale obijające się o brzeg co i rusz wypełniały wodą szczeliny, która po odpływie fali też uciekała, pozostawiając biegnące bokiem kraby. Całe wybrzeże było okolone kolczastym drutem z tabliczką ZONA MILITAR, ale Rudek bez problemu mieścił się pod drutami i przekraczał ogrodzenia. Na horyzoncie stały nieruchomo okręty amerykańskie.

15 grudnia 1963 pojechali Fordem rocznik 58 prowadzonym przez kubańskiego szofera z inżynierem z Ekwadoru do Santiago de Cuba. Inżynier miał ciemne okulary i wąsy. Szofer kubański z nie wyjmowanym papierosem w ustach, też był w okularach i z wąsami. Na głowie miał słomkowy kapelusz. Biała koszula jak i u wszystkich na wyspie, była wyłożona na wierzch spodni.
Jechali czteropasmową szosą Via Bianca, którą Rudek się zachwycił. Środkowym pas zieleni obsadzony kwitnącymi krzewami i palmami i inną, ciągle się zmieniającą, egzotyczną roślinnością nadawał podróży baśniowy wymiar. Mijali nadmorskie Tarara, Guanabo, minęli pola naftowe w Boca de Jaruco, miasto Santa Cruz del Norte, plażę Jibacoa i w miradorze w Bacunayagua zrobili postój. Na dole rozciągał się niesamowity widok na najwyższy most na Kubie, ten sam, jaki widział Rudek na ścianie w gabinecie dyrektora. Szofer objaśnił mu, że ten most zbudowano w 1947, czyli przed Rewolucją i ich szef być może był jako student w zespole budujących, ale na pewno nie był projektantem mostu. Pod nimi przelatywały ptaki, a pod mostem wiła się rzeka Bacunayagua zarośnięta drzewami i krzakami. Przepiękna dolina rozpościerała się z jednej strony, a po przeciwnej stronie Ocean Atlantycki. Mirador był pięknie zagospodarowany, można było z niego zejść aż na dół do przęseł mostu. Skalny ogródek pełen agaw, kaktusów, crotonów i kwitnących begonii oraz czerwonolistnej ludwigi zbudowany był na skarpie, poza którą była przepaść.
Dojechali do Matanzas i skręcili na mniej komfortowe drogi na południe wyspy kierując się na wschód, na jej kraniec, gdzie zobaczył ją Kolumb i gdzie była pierwsza jej stolica. Do Santiago de Cuba dotarli późnym wieczorem, ale miasto było rozświetlone i panował tu całonocny ruch. Dojechali do hotelu Casa Granda, pięknego, czteropiętrowego budynku z początku dwudziestego wieku zbudowanego w mieszance stylów kolonialnego i barokowego. Na elewacji wiele ozdobnych elementów w umiarkowanej ilości świadczyło o smaku i elegancji. Mieścił się w centrum miasta, tuż obok parku Céspedes i można było oglądać z balkonu hotelu zarówno przechodniów, jak i katedrę i otaczające góry.
Jak Rudek dowiedział się w recepcji, hotel zbudowano w ciągu sześciu miesięcy, a dziesięć dni potem oddano go do użytku dla bogatej klienteli. Zachował swoją świetność też po Rewolucji.
Wstali wcześnie rano i po śniadaniu złożonego z galletas dulces i maleńkiej filiżanki kawy pojechali do Songo Alto. Jechali 45 kilometrów na północ od Santiago de Cuba pustą drogą pnąc się w górę. Czasami mijały ich wozy o dwóch kołach z zaprzęgniętymi wołami. Po obu stronach szosy rozciągały się pola kukurydzy, rosły flamboyanty z których zwisały długie, niemal metrowe mieczowate strąki.
Zastali już brygadę robotników przy pracy. Tunel był drążony w skale góry 274 metrów nad poziomem morza. Był to pierwszy tunel zbudowany już „rewolucyjnej” Kubie i gazety pisały o tym śmiałym przedsięwzięciu i o tym, że jego wnętrze będzie powlekane specjalną powłoką wodoodporną wg. oryginalnego pomysłu polskiego ingeniero Rodolfo Hartman. Rudek długo przygotowywał się do tej podróży robiąc w swoim domku na Alamarze obliczenia na suwaku. Tunel był wiercony w skale na stromym zboczu, mierzył 215 metrów i 7 i pół metra wysokości. Wgłębienia między skałą a ścianami, według projektu Rudka, zostaną wypełnione cementem wtryskiwanym pod ciśnieniem z góry. Drążono skałę przy pomocy dynamitu, by uniknąć usuwania się ziemi zainstalowano tymczasowe łuki ochronne. Dla ułatwienia pracy robotnikom wykonano wentylację, która odnawiała atmosferę wewnątrz tunelu.
Przy okazji Rudek dowiedział się, że pobliskie miasto La Maya ma nazwę nie od Majów, ale od krzewu o nazwie maya bardzo popularne w tej okolicy, ale od Majów też, bo istniały tu osady Majów. Do komunikacji z Guantanamo i Santiago de Cuba używano mułów i koni. Było tu dużo emigrantów z Francji w wyniku rewolucji na Haiti, czarnych Afrykanów, przywiezionych z Afryki do pracy na plantacjach w przemyśle cukrowniczym. Dużo chińskich imigrantów, oraz Maurów z Maroka. Panował tu zawsze rasizm, w gminie Songo była największa rzeź na Karaibach, w 1912 wyrżnięto sześć tysięcy czarnych strajkujących pracowników rękami sprowadzonych w celu stłumienia rebelii Amerykanów i przede wszystkim José Miguela Gomeza, któremu wybudowano gigantyczny pomnik w Havanie na Avenida de los Presidentes. W Alto Songo i La Maya zamieszki były największe, miasteczko La Maya spalono w tym pocztę i stację kolejową, a z braku wody nie udawało się gasić pożarów.
José Francisco Marti y Zayas-Bazán, syn poety, który był kapitanem w armii Mambi, zdradził swoich towarzyszy i poprowadził straż obywatelską “ochotników” przeciwko rebeliantom. Ruch rebeliantów został stłumiony w ciągu trzech miesięcy.
Po rzezi odbył się uroczysty bankiet w Central Park w Hawanie, któremu przewodniczył José Francisco Martí tuż pod pomnikiem ojca.

Po objaśnieniu ekipie budowlanej planów Rudka, pojechali do krewnych szofera. Rodzina mieszkająca w chacie krytej liśćmi palmowymi ugościła ich talerzem fasoli z ryżem. Cały dom był biedny, zbudowany z desek, na zewnątrz na ściętej na wysokość metra palmie gospodarz zrobił półki z naczyniami kuchennymi.
Pojechali drogą w góry Sierra Maestra. Wyszli z samochodu w gąszcz dżungli. Rosło tam wszystko: palmy, bananowce, kakaowce, paprocie drzewiaste, mahoniowce, hebanowce, figowce, filodendrony. Zwisały liany i liczne pnącza. W koronach drzew hałasowały kolorowe ptaki jakich Rudek nigdy w życiu nie oglądał.
Tu ukrywał się Fidel Castro wraz z rebeliantami po nieudanym ataku na koszary Moncada. Nic dziwnego, że nie mogli ich znaleźć żandarmi Batisty.
Wrócili do Santiago, by zobaczyć przed wyjazdem miasto za dnia. Jechali ulicami, po bokach których stały ogromne tablice z napisami “26 de Julio”, portretami Fidela, Guevary i uzbrojonych partyzantów.
Wyszli do Cespedes Parque. Kwadratowy plac z bujną roślinnością w środku zajmowały grupki grajków ulicznych siedzących na murkach, bądź tańczących z grzechotkami zrobionymi z tykwy i marakasami ze strąków flamboyanta. Obok bieliły się wieże barokowej katedry. Podeszli do białego budynku ratusza szeregiem kolumn podcieni. Balkon, z którego Fidel Castro po raz pierwszy wygłosił przemówienie do narodu kubańskiego w dniu 1 stycznia 1959 roku był jakby stworzony do tego celu. Rudkowi przypominał balkon papieski w Watykanie.
Pojechali bardzo wąskimi uliczkami pełnymi przechodniów, gdzie widoczne były jeszcze szyny tramwajowe, chociaż tramwajów już nie było. Wyjechali z miasta i skierowali się osiem kilometrów w kierunku Oceanu, by zwiedzić zamek Castillo del Moro San Pedro de la Roca. Na brzegu zatoki Bahia de Santiago wykuto w skale kilka tarasów gdzie zbudowano cytadelę, budynki pomieszczenia dla artylerii i magazyny na żywność. Twierdzę budowano w obronie przed piratami i wrogimi okrętami w siedemnastym wieku i budowano sześćdziesiąt lat.
Stanęli wśród archaicznych armat i patrzyli na rozpościerające się wody i góry.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , , , , , | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Ewa (7)

Wszystkie klasy piąte były bardzo żywe, a najbardziej agresywne były uczennice. Wtedy, kiedy dziewczynki były dyżurnymi i miały za zadanie oprócz podlania kwiatków na parapetach i umycia tablicy wyrzucać wszystkich z klasy na przerwy, odbywały się bójki, w których dziewczyny zawsze wygrywały. Biegając z mokrą szmatą między stolikami – klasa piąta już nie siedziała przy ławkach, ale przy stolikach na krzesłach – dwie dyżurne mogły swobodnie skatować wątłego chłopca tak, że lała się mu krew z nosa. Zazwyczaj wyższe i bardziej rozwinięte od chłopaków z sadystyczną przyjemnością pastwiły się nad kolegami. Ewa lubiła chłopców, którzy byli jej wzrostu i tak jak ona byli chuderlawi i przeźroczyści. Lubiła na ławkach grać z nimi w cymbergaja szczególnie, że zazwyczaj wygrywała nawet, według niej, poważne sumy. Kładło się na ławkę dwie dwudziestogroszówki i się w nie dmuchało, tak aby moneta wskoczyła na monetę przeciwnika, a wtedy zabierało się zdobycz. Organizowano turnieje w czasie „okienek”, kiedy żaden nauczyciel nie zjawiał się na lekcję, podczas których wyłaniano najlepszych graczy w cymbergaja.
Niemal każdego przedmiotu uczyła inna nauczycielka i na przechodzenie na lekcje do gabinetów biologicznego czy geograficznego wytracano wiele czasu, gdyż i tak pracownie te nie dysponowały żadnymi niezbędnymi pomocami dydaktycznymi. Raczej były jedynie udekorowane przedmiotami ilustrującymi daną salę lekcyjną. Kiedy na biologii nauczycielka kazała wyhodować w domu pleśń i przynieść ją do gabinetu biologicznego, nie potrafiła wytłumaczyć Januszowi, by swój litrowy słoik z najbujniejszą i najohydniejszą pleśnią zabrał z powrotem do domu. On upierał się, by jego pleśń wzbogaciła zbiory gabinetu przyrodniczego.
Globusy pracowni geograficznej stały wysoko na półkach i nikomu nie chciało się po nie sięgać. Dyżurni wyciągali mapę ze stojących w rogach rulonów i zawieszali ją na tablicy, ale i tak najczęściej lekcja polegała na przepisywaniu do zeszytów zdań przeczytanych przez nauczycielkę z podręcznika. Wygodny ten sposób zajęcia i uciszenia klasy stosowany był na wszystkich przedmiotach. Jedyną atrakcją było wykonanie makiety góry z jakiego bądź materiału i Ewa wycięła z tektury nieregularne kształty zmniejszające się o pół centymetra. Połączone klejem płaszczyzny pomalowane plakatówką z wbitą w szczyt szpilką z chorągiewką zachwyciły Ewę wspaniałym efektem. Ale ponieważ ta urozmaicająca geografię praca widocznie też zmobilizowała twórczo rodziców, uczniowie przynieśli do szkoły modele o wiele piękniejsze i wypracowane, z materiałów modelarskich imitujących mech i drzewa. Praca Ewy nagle zblakła w swojej prostocie.
Najbardziej interesującym przedmiotem był język rosyjski. Pani Starzakowa przynosiła na lekcję flanelę, wieszała ją na tablicy i nakazała, by powycinać z bardzo pięknie ilustrowanego, barwnego elementarza rosyjskiego wkładki z bukwami i tam poprzyklejać kawałki flaneli w domu. Na lekcji literki te wystarczyło tylko przytknąć do flanelowej tablicy żeby stworzyć cały wyraz. Ewa była zachwycona klejącymi właściwościami flaneli. Już od dłuższego czasu borykała się z klejami, które nie chciały kleić, a tu masz, zwykła flanela!
Rosyjski był lekcją niesłychanie energetyzującą, skandowanie w klasie poszczególnych głosek, pisanie ich pięknych graficznie liter i zdobywanie języka zamiennego do tego, którym posługiwali się wszyscy, fascynowało. Miała z Marzenką swój język, który wymyśliły na okoliczność dziewcząt, które je podsłuchiwały, ale ten był ubogi i składał się z zaledwie kilkunastu słów. Tutaj śpiewność i łatwość zapamiętywania ze względu na podobieństwo do polskich wyrazów, a też i śmieszne ich warianty bawiły i cieszyły. Nauczycielka na każdą lekcję przynosiła nowe obrazki z wyczyszczonymi na glanc pionierami w białych koszulach i czerwonych chustach. Pionierzy mieli fryzury idealnie wyczesane, na nogach białe podkolanówki, a pionierki długie warkocze z ogromnymi, białymi kokardami i piękne czarne fartuszki z plisowanymi falbankami. Ten świat był piękniejszy od tego z innych podręczników, czarnobiałych, nudnych i niezrozumiałych.
Już po kilku miesiącach klasa śpiewała piosenki i pisała listy do właśnie tych pionierów z obrazka. I oni w dwa tygodnie po wysłaniu listów przysyłali deklaracje przyjaźni pisząc idealnie pochyłymi, równiuteńkimi literkami fioletowym atramentem. Do koperty, którą Ewa dostała po wysłaniu swojego listu Tamarze pełnego niezgrabnych bukw, włożono zdjęcie Gagarina idealnie wyretuszowanego, uśmiechniętego i przyjaznego dzieciom. Ewa przestraszyła się spotkania z tak idealnym światem i bała się odpisać i podziękować za tak wspaniały dar. Zresztą, babcia Wandzia bardzo ją do tego zniechęcała i radziła, by tej swołoczy nie odpisywać.
Pani Botor uczyła polskiego i przedmiot ten nie sprawiał ani Marzence, ani Ewie żadnych trudności. Trzeba było wykazywać się liczbą wypożyczonych książek w bibliotece, co było też bardzo łatwe, gdyż bibliotekarka ani nie pytała, jaką książkę kto chce – zdejmowała z półki po koleji stawiane tam ze zwrotów książki – ani też nikogo nie obchodziło, czy wypożyczający ją otworzył. Książki były wszystkie takie same, oprawione w szary, pakowy papier, sprawdzano tylko, czy papier nie jest zniszczony. Strach było je otwierać i czytać, toteż większość uczniów jedynie wypożyczało i oddawało książki bez ich otwierania stojąc na przerwach w długiej kolejce w bibliotece dbając o jej wysokie statystyki czytelnictwa. Ewa wypożyczała jeszcze książki w bibliotece na Klary Zetkin tuż za sklepem PeKaO, gdzie chodziła wypożyczyć dla matki kryminały. Z zachwytem przeczytała pożyczoną tam „Godzinę pąsowej Róży” i natychmiast dla swojej lalki Róży uszyła dziewiętnastowieczną suknię z falbankami i marszczeniami na siedzeniu i ciągnącym się długim ogonem z falbanek. Czytała też „Świat Młodych”, tam drukowane były w odcinkach kryminalne powieści Bahdaja. Zakochana w Disneyu, nie lubiła kolejnych odcinków Tytusa, gdzie ciągle pojawiały się maszyny przypominające kuchenne lub domowe urządzenia przekonstruowane na pojazdy. Latające gigantyczne maszynki do mięsa, żelazka i odkurzacze przerażały ją i mroziły zamiast wywołać wesołość. Kiedy Tytus swoją maszyną drukarską drukował „Świat Młodych” wprost z głowy redaktora i przekonał się, że głowa jest pusta, Ewę przeraziły te wycieczki w głąb cudzego ciała. Wołała wtedy czytać „Płomyk”, gdzie zawsze na przedostatniej stronie, czyli wewnętrznej stronie okładki była kolorowa reprodukcja obrazu olejnego. Ewa chciała tak malować.
Pani Szalecka, ich wychowawczyni, wspaniale uczyła matematyki, ale też wspaniale prac ręcznych. Ewa uwielbiała prace ręczne, gdyż odbywały się tylko w grupie dziewczynek, podczas których można było robić co się chce, był spokój i luźne rozmowy. Pani Szalecka pogrążała się na te dwie godziny lekcyjne w swoich pracach przyniesionych z domu, reszta dziewczynek grała w kółko i krzyżyk, Ewa rysowała sobie w zeszycie. I tak to, co miały wykonać – zazwyczaj ścieg krzyżykowy na sześciu serwetkach lub wypukły haft na kołnierzyku – nie nadawały się ani na ocenę, a tym bardziej na wystawę organizowaną w holu szkoły. Prace te wykonywały matki dochodząc do wielkiej wirtuozerii. Krystyna, będąc w dzieciństwie przestawiona na praworęczność haftowała tak, jakby wszystko było zrobione lewą ręką i ta nieudolność z trudem mieściła się w normie przedstawionej do końcowej oceny. Jednak serwetki wyhaftowane przez mamę Ewa sobie niezwykle ceniła i zawsze wyciągała na odświętne przyjęcia.
Przed zakończeniem roku klasa pani Szaleckiej pojechała na wycieczkę w Beskidy z kilkoma mamami do pilnowania. Pojechała pani Marzenkowa. Ewa bardzo dobrze czuła się idąc ze wszystkimi szlakiem do schroniska i nawet pomagała Marzence nieść plecak. Spali na drewnianych pryczach piętrowych łóżek, Usia z galeriowca i Danka z przeciwka długo w noc chichrały się mówiąc z francuska słowo „purkła” leżąc pod pryczą Ewy i opowiadały śmieszne rzeczy, aż szkoda było zasypiać.
Ewa nie lubiła WF-u i chodzenie na równoważni było dla niej torturą, też skok przez kozła. Przeżywała każdy taki występ na środku sali gimnastycznej jako wielki wstyd szczególnie, że jej brat był wysportowany i brał udział w międzyszkolnej olimpiadzie lekkoatletycznej. Ją paraliżowały wszelkie ćwiczenia, zarówno wiszenie na drabinkach, jaki i kozłowanie piłki przy koszykówce. Panicznie bała się WF-u i Krystyna zaczęła ją z tych lekcji zwalniać. W lecie wpuszczano wodę do basenu przy szkole, który uwielbiała, lecz kąpała się zaledwie jeden raz, gdyż szybko wyjeżdżała z matką i bratem na wakacje. Nauczycielka radziła dzieciom, które nie miały ręczników, aby wycierały się zdjętym kostiumem kąpielowym mocno wyciśniętym i ten sposób Ewa potem zawsze wykorzystywała na wakacjach. Ewa lubiła wodę, mimo, że nie potrafiła pływać.
Wszystkie dziewczynki z tzw. dobrych domów dostawały na świadectwie same piątki i Ewa dostała piątkę nawet z WF-u, by „nie psuć świadectwa”.
Z Marzenką nic się nie zmieniało, siedziała z nią w ławce i przychodziła po nią do szkoły, do „Elektronu”, do kościoła i na religię. Religia odbywała się w salce katechetycznej i uczył je młody ksiądz Henryk, któremu Marzenka bardzo się podobała. Miał dla niej zawsze w prezencie nowe obrazki i był księdzem bardzo miłym. Wszelkie spory Kościoła z Państwem dochodziły do nich jakby przez mgłę. Aresztowano ich proboszcza, a biskupi napisali list do biskupów niemieckich prosząc ich o wybaczenie. Te wszystkie sprawy były niezrozumiałe i tak naprawdę nic je nie obchodziły. Gorliwie wypełniały wszelkie polecenia kościelne, chodziły na majówki i śpiewały maryjne pieśni.
Wspólne wakacje z Marzenką ani nie zacieśniły ich przyjaźni, ani nie rozluźniły. Marzenka, jedynaczka zdawała się być zupełnie nie zainteresowana Ewą, jednak wymagała całodobowej adoracji. Nawet sny były dla Marzenki ciekawe, które kazała sobie opowiadać w trakcie ich przemieszczania się po Koszutce.
Basen w Łaźni Miejskiej załatwiony po wakacjach przez ojca Joli, Floriana, nie nauczył Ewy pływania. Zresztą prowadzący zajęcia nie interesował się, czy ktoś pływa, czy tylko udaje chodząc po dnie.
Ewa nie miała pojęcia, że ojciec leci na Kubę. Nie wiedziała gdzie jest Kuba i że taka wyspa istnieje. Ponieważ i tak ojca nie było ciągle w domu, a jak był, uczył się hiszpańskiego zamknięty w swoim pokoju, jego nieobecność jej nie dziwiła. Kiedy przyszedł z Hawany list adresowany señorita Ewa, a na kopercie był obrazek małej dziewczynki z zawiązaną chustką tak, że zawiązanie było nad czołem, ubranej w krótką sukieneczkę i sprzątającej ze swoim kotkiem ogromną miotłą patio, Ewa nagle sobie uświadomiła, że spotyka się z jeszcze innym światem i jeszcze doskonalszym, niż ten zasiedlony przez radzieckich pionierów.

 

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Krystyna (5)

Jak co roku, śnieżna zima i ślizgawka na Diablinie przypominała Krystynie łyżwy w Przemyślu. Miała aksamitną, czarną sukienkę wykończoną białym puszkiem i czarne, sznurowane buty robione u szewca na miarę za każdym razem, jak z poprzednich wyrastała. Dzisiaj nie miała jeszcze czterdziestu lat, a przyszło jej interesować się tylko kuchnią i domem. W telewizji podano sensacyjną wiadomość, że oddział Chorzowskiego Przedsiębiorstwa Obrotu Spożywczego Towarami Importowymi paczkuje “Yunan” w pergamin z nadrukiem “Ulung”. I tak herbaty Yunan, ani Ulung nie można było nigdzie kupić, jedynie podłe herbaty o egzotycznych nazwach nie nadające się do picia. Krystyna parzyła dostępne w sklepach herbaty w porcelanowym czajniczku na cały dzień, ale i tak Rudek po przyjściu z pracy wlewał do garnuszka całą esencję. Całe szczęście, że pił w tym pękatym, półlitrowym przedwojennym garnuszku bez ucha. O braku szklanek w sklepach pisały gazety. Po wysypie zwyczajnych i tych brzydkich z drukowanymi wzorami, w sklepach z artykułami gospodarstwa domowego od dłuższego czasu już nie było ani szklanek, ani spodków, ani kieliszków. Krystyna po wytłuczeniu ostatniej szklanki nie wiedziała, jak poda herbatę Zosi, czy Kwiecie, kiedy do niej przyjdą na herbatę. Przecież nie poda w musztardówce.

Kiedy w połowie stycznia otwarto kawiarnię Santos w Galeriowcu, Andrzej znikał na całe dni, wstępując do domu tylko na obiad. Ewa pogrążona była w wycinaniu z końcówek ołówków postaci z serialu „Bonanza”, a Rudek uczył się zawzięcie hiszpańskiego. Krystynie, oprócz chodzenia z Zosią na kursy kroju i szycia do Ligi Kobiet pozostawało jedynie zdobywanie w sklepach niezbędnych rzeczy do domu. Marzyła o większej lodówce, takiej, jak ma Zosia. Mała „Śnieżka” nie mroziła już wcale nawet wody w maleńkim zamrażalniku. A jak tylko coś rzucili na rynek, trzeba było kupować i gromadzić. W zimie Krystyna wszystko trzymała na balkonie, ale potem zaczynały się problemy. Można podobno kupić, jak przeczytała w gazecie lodówki w przedpłacie, ale to była nieprawda. Z Zakrzowa po 2800 zł, „Nysy” po 4450 zł a z nowej produkcji „Mielec” po 6500 zł oraz „Foki” z Zakrzowa po 7000 zł wyposażone w agregaty czechosłowackie – przeczytała w gazecie. Największą lodówką, o jakiej marzyła Krystyna – by przebić lodówkę Zosi – była rybnicka „Silesia” aż za 10000 zł, ale też nie do dostania. Nigdzie żadnych lodówek nie było. Dopiero mają je sprzedawać wydzielone sklepy na przedpłaty. Ale jak się na te „przedpłaty” dostać? Gazeta donosiła też, że wiele towarów uzyskało znak jakości “Jedynkę”. Przecież i tak tego nie było w sklepach. „Wyróżniono męskie płaszcze popelinowe z „Astry”, męskie spodnie z tkaniny teksas ze “Sprawności”, i spodnie z elany ze Zgierza. Grudziądzką fabrykę “Unia” wyróżniono za kultywatory.” Krystyna zdumiała się, czytając gazetę, że obok ciuchów dla Rudka dowiaduje się równocześnie o maszynach rolniczych. Marzyła też o własnym radiu, by mogła w niedzielę słuchać „Podwieczorku przy mikrofonie”. Poszła do nowo otwartego sklepu „Radio-Amator” przy ul. 27 Stycznia. Ekspedientka podała jej z astronomiczną ceną za jedyny dostępny radioaparat “Mazury”. Na wystawie stały dwa rzędy telewizorów. Krystyna popatrzyła łakomie na „Neptun”, który może nie psuł się tak jak ich telewizor i nie trzeba by wzywać ciągle pana Floriana. Ale ani ekspedientka, ani nikt w sklepie nie znał cen tych telewizorów. Wyszła pospiesznie ze sklepu potrącając wiszącą na drzwiach tabliczkę informującą, że kupionego towaru nie wymienia się i nie przyjmuje się do zwrotu.
Każde wyjście do miasta łączyło się u Krystyny z poszukiwaniem niezbędnych artykułów spożywczych. Przy okazji przeszła rozkopany, pełen błota rynek. Ludzie w szarych, cajgowych płaszczach przemykali ulicami z głowami pochylonymi i wzrokiem wbitym w chodnik, kobiety w chustkach ubrane były bardziej po wiejsku niż po miejsku, mężczyźni w beretach z antenką lub kaszkietach lub czapach z daszkiem nieokreślonego koloru. Kapelusze zdarzały się bardzo rzadko i przy szarym, mokrym dniu, gdzie leżały jeszcze pryzmy brudnego śniegu na chodnikach, robiły przygnębiające wrażenie. Przy Armii Czerwonej wzniesiono już niebieskawo-piaskowy wieżowiec, ale na na parterze obiecane “Delikatesy” nie były jeszcze otwarte, otoczone w dalszym ciągu drewnianym płotem. Koło tego wieżowca plac budowy też nie był uprzątnięty, nie było jeszcze chodników i budowlany gruz mieszał się z mazią śniegową.
Wzdłuż „Zenitu” na Rynku też wszystko było rozkopane. Ulicę 15 Grudnia przedłużano do Rynku. Na środku Rynku Krystyna minęła schodki wiodące do podziemnego szaletu publicznego, w którym nigdy nie była. Odór moczu wydobywał się spod ziemi na powierzchnię.
Krystyna zaglądnęła do Baru Mlecznego przy ulicy Młyńskiej, by się upewnić, czy i tam, jak i u nich pod drzwiami, nie ma mleka. Nie było. Kasjerka powiedziała, że nie dowieziono.
Wracając na Koszutkę, Krystyna patrzyła z przyjemnością na ukończony wreszcie jeden z sześciu bloków wznoszonych przy ulicy Dzierżyńskiego. Natomiast budowa kina Kosmos ciągnęła się w nieskończoność. Miało być otwarte na 22 lipca 1961 roku, teraz za ogrodzonym płotem terenie nic się nie działo i nikogo tam nie było.

W styczniu 1963 roku wyszła ustawa o wymianie turystycznej między Polską a NRD. Krystyna wyczytała, że można w weekendy przekraczać granicę w Zgorzelcu w każdy piątek od godz. 24, z tym, że musi się wracać w poniedziałek do godz. 13 w południe. Pozwolenie w postaci wkładek paszportowych wydawało MO. Krystyna nie marzyła o wycieczce do NRD, ale też nie wierzyła, że Rudek gdziekolwiek wyjedzie z kraju i że nawet i do tego NRD go nie puszczą. Kilkakrotnie mówiła mu, by zapisał się do partii, by mogli żyć jak ludzie, a on powtarzał, że przecież jego teść by się w grobie przewrócił. W końcu Krystyna dała spokój. Józek też się nie zapisał, a Zosia miała dużą radziecką lodówkę i jeździła z Józkiem pomidorowym Wartburgiem, a nawet miała obiecaną od Józka wycieczkę z Orbisem do Włoch.
Jednak nic nie dawało się zrobić, by polepszyć chociaż trochę komfort życia. Rudek na całe szczęście wstrzymał robienie mebli, a Krystyna łakomie oglądała w telewizji na Targach Poznańskich najnowsze meble segmentowe produkowane przez Bytomską Fabrykę Mebli według projektu Bogusławy i Czesława Kowalskich. Skręcane z niewielkich elementów, które można w ręce przynieść ze sklepu, były przeznaczone dla 4 osobowej rodziny. Umożliwiały różne kombinacje zależnie od potrzeb. Szafo-półki z wysuwanymi tapczanami składanymi na dzień, rozkładane stoły, szafy ubraniowe ukryte w regałach z lustrami wewnątrz, sekretarzyki z półeczkami. Te wspaniałości idealnie pasowały do ich dwupokojowego mieszkania, choć bez łapówki trudne do dostania, mimo, że – jak donosiły telewizyjne wiadomości – wszelkie malwersacje i korupcja były natychmiast wykrywane i karane. Krystyna nie miała jako gospodyni domowa żadnej okazji do bycia wrogiem Polski Ludowej na niwie gospodarczej, to z podziwem wczytywała się w metody pracy aferzystów gospodarczych, jak i organów ścigania. Na tej niwie i przestępcy i państwo zdawało się odnosić sukces za sukcesem. Prasa szczegółowo relacjonowała aferę spekulantów wełną ze Zjednoczenia Przemysłu Wełnianego, prezesa z „Tkanina Artystyczna” CPLiA oraz kierownika przędzalni Zakładów Przemysłu Wełnianego, którzy w ciągu dwóch lat zagarnęli 4280 kg wełny. Kradzieży dokonali dzięki magazynierowi Zakładów Przemysłu Wełnianego. W aferę wmieszani byli przędzalnik ze Spółdzielni Pracy Dziewiarsko-Tkackiej, kierownik techniczny spółdzielni CPLiA i kierownik przędzalni spółdzielni CPLiA. Fikcyjnie rejestrowano przyjęcie wełny do magazynu, a do spółdzielni wożono przędzę wykonaną ze skradzionego surowca. W Katowickim sądzie toczył się proces jedynie przeciwko jednej grupie przestępczej, ale byli oni jedynie drobną częścią ogólnokrajowej mafii wełnianej. Oskarżonych było ponad sto osób, przesłuchano 1000 świadków, kradzieże wyceniano na pół miliona złotych.
Krystyna, która lubiła kryminały i czwartkową „Kobrę” nie miała pojęcia, że takie rzeczy mogą się dziać naprawdę. A jednak nie było dnia żeby prasa nie donosiła o kolejnych złapanych i ukaranych malwersantach. Teraz znowu czytała, o lekarzu i pielęgniarce, którzy od lat pobierali opłaty od pacjentów za leczenie. Sąd skazał lekarza na 2, 5 roku więzienia, grzywnę w wysokości 20 tysięcy złotych, pielęgniarkę na 8 miesięcy więzienia i 10 tysięcy złotych. Krystyna nie mogła za bardzo zrozumieć dlaczego zostali ukarani, skoro sam Gomułka uważał, że lekarzom nie trzeba płacić wielkich pensji, gdyż zawsze od pacjentów dostają podziękowanie do kieszeni. Nawet sam wojewoda katowicki Ziętek nie ukrywał, że daje na prawo i lewo koperty z pieniędzmi, bo inaczej nie dało się niczego załatwić, a mimo to uchodził wtedy jak i teraz za wzór uczciwego i szczodrego gospodarza.

Kwiecień był zimny i nieprzyjemny, ale Krystynie udało się kupić wszystko na święta, a nawet upiec gęś.
Natomiast jak zwykle w czasie święta komunistycznego pogoda dopisała, zakwitły magnolie i zrobiło się optymistycznie. Wszystko w mieście pod karą zwolnienia z pracy z wilczym biletem musiało zamienić się nagle w biało czerwony festyn. Najcichsze nawet zakamarki osiedla ubierano w czerwień, biel i czerwień.
Pochód pierwszomajowy wieloma odnogami maszerował od godziny 11 rano ulicą Armii Czerwonej i Warszawską i skupił się w ogromny kłąb na 120 tysięcznym wiecu. Krystyna nigdy nie wiedziała, czy zbierają się na Rynku, gdzie wiszą portrety Tiereszkowej i Bykowskiego, czy idą w górę miasta na plac Dzierżyńskiego i gdzie na trybunie stoi Gierek z Biurem i radzieckimi gośćmi.

W połowie czerwca pokazał się w kioskach pierwszy numer tygodnika „Kultura” i kosztował 3 złote. Krystyna kupiła go dla Andrzeja, który właśnie został przyjęty do ogólniaka.
Wprawdzie dziennik telewizyjny podał, że na nowy rok szkolny Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Handlu Odzieżą w Katowicach przygotowało 27 tysięcy mundurków granatowych dla dziewcząt i 8 tysięcy dla chłopców, 52600 fartuszków w kolorze granatowym, 5 tysięcy białych bluzek, 31 tysięcy płaszczy dla dziewcząt, to i tak Andrzej w tym by nie chodził, a Ewie fartuszek Krystyna szyła sama. I z Andrzejem był kłopot, bo nawet w Przemyślu na ciuchach nie można było kupić dżinsów. A Krystyna tak chciała, by się w szkole nie wyróżniał strojem.

Po wakacjach w Międzyzdrojach Krystyna zaszczepiła dzieci w punkcie szczepień Miejskiej Stacji Sanitarno-epidemiologicznej przy Klary Zetkin. Epidemia ospy we Wrocławiu była już zażegnana.
Ukończono pawilony od strony Armii Czerwonej i w jednym z nich otwarto sklep samoobsługowy przy Centrali Rybnej. Sklep niewielki, w podziemiu umieszczono dużą zamrażarkę sprowadzoną z NRD i Danii. Całe szczęście, bo zamknięto halę rybną na katowickim targowisku, a nic nie było słychać o ukończeniu Supersamu. Wiele sklepów po wakacjach było zamkniętych, w niektórych urządzano wystawy towarów, których nie sprzedawano. Na 3 Maja obok kina „Młoda gwardia” trwała w najlepsze wystawa wachlarzy i parasolek.
Krystyna interesowała się od pół roku zapowiadanym powstaniem uniwersytetu w Katowicach. Krystyna byłaby zadowolona, gdyby Andrzej nie musiał dojeżdżać na Politechnikę do Gliwic, miałby tak blisko. Na Bankowej wykańczali już nowo wybudowany gmach uniwersytetu z amfiteatralną salą wykładową i mozaikami w korytarzach.
Otwarcie fili Uniwersytetu Jagiellońskiego w Katowicach, o nazwie „Studium w Katowicach Wydziału Matematyki, Fizyki i Chemii Uniwersytetu Jagiellońskiego” było niezwykle uroczyste, transmitowane przez telewizję, a lokalne gazety poświęciły mu kilka szpalt. Pochód w tradycyjnych togach przeszedł od Bankowej Warszawską do teatru Wyspiańskiego, gdzie była główna uroczystość. Witano przybyłych na uroczystość członków Egzekutywy KW PZPR w Katowicach z członkiem Biura Politycznego KC PZPR, I sekretarzem KW tow. Edwardem Gierkiem, członków Prezydium Woj. RN z przewodniczącym tow. Ryszardem Nieszporkiem, I sekretarza KW PZPR w Krakowie tow. Lucjana Motykę, członka Rady Państwa tow. Jerzego Ziętka, przewodniczącego Prezydium Rady Narodowej miasta Krakowa tow. Zbigniewa Skolickiego, I sekretarza KM PZPR w Katowicach tow. Jana Lesia, przewodniczącego Prezydium MRN tow. Antoniego Wojdę oraz przewodniczącego Woj. Komitetu FJN tow. Benona Stranza.

„Stańcie się zaczątkiem nowej kadry naukowej i specjalistycznej, która pomoże w zadaniach budownictwa socjalistycznego, jakich za żąda od nich Polska Zjednoczona Partia Robotnicza i ojczyzna matka — Polska Ludowa”.- padło ze sceny teatru.

Przemawiał też przodownik pracy, górnik kopalni „Wujek” dziękując imieniu śląskiej klasy robotniczej za powołanie do życia Studium Matematyki i Fizyki dla potrzeb ludzi pracy na Śląsku.
Krystyna chłonęła te wszystkie informacje z wielkim przejęciem, mając na uwadze to, że przecież sam Uniwersytet jagielloński przyszedł do Katowic i nie może to być tak czerwona uczelnia, jaką tu próbują zaprezentować.

Krystynę zaabsorbowały inne wydarzenia. 26 października dzieci musiały pójść na witanie Tierieszkowej i Bykowskiego. Ich szkoły ustawiły się wzdłuż ulicy Dzierżyńskiego na moment, jak kosmonauci mieli jechać do Parku Kultury sadzić tam drzewka. Akurat był październikowy ziąb i Krystyna bała się, że to wielogodzinne oczekiwanie na dworze zaziębi jej wątłe dzieci. Kolumna limuzyn i odkryty samochód zasypany kwiatami ze stojącą Tierieszkową w mundurze wojskowym i siedzącym identycznie ubranym Bykowskim przyjechała jednak o czasie, czyli o 9:15. Dźwięki orkiestr dętych i okrzyki hurra, nich żyją 100 lat! Krystyna słyszała stojąc na balkonie i odetchnęła z ulgą, że nie trzeba było na to długo czekać.

W listopadzie Rudek znowu żegnał się z rodziną na wsi, ale Krystyna nie wierzyła już, że wyleci. Kupiła dwa metry ziemniaków na zimę z furmanki od chłopa. Co rok objeżdżał swoją furmanką katowickie osiedla śpiewnie zawodząc kartofle, kar – tofle na zimę!, a ludzie wychodzili z bloków i kupowali. Krystynie gratis zniósł je i wysypał w piwnicy. Od strony Armii Czerwonej otwarto dalsze pawilony handlowe. Oprócz dotychczasowej Centrali ryb otwarto Arged z artykułami zmechanizowanymi i punkt usługowy naprawy tych urządzeń. Obiecano otworzyć sklep zakładów przemysłu wełnianego “Merino” i sklep mięsny MHD.
W połowie listopada Rudek jednak wyjechał i 19 listopada 1963 przysłał pocztówkę z wodospadem Niagara napisaną w trakcie śródlądowania samolotu na lotnisku w Gander, co upewniło Krystynę, że jednak wyleciał i zaraz przystąpiła do wynoszenia zrobionych przez niego mebli na śmietnik.
Kiedy przyjechała Wanda z Przemyśla, zajęła łóżko polowe Andrzeja w dużym pokoju, a Andrzej przeniósł się do pokoju Rudka.
Andrzej bardzo chciał pojechać do Parku Kościuszki na koncert Paula Anki, ale nie było szans na dostanie biletów. Przedwojenną Halę Parkową przypominającą świątynię grecką oblegały takie tłumy, że przybyła do ochrony cała śląska milicja. Na dwóch koncertach sala była szczelnie wypełniona. 22 letni Kanadyjczyk zaśpiewał swój wielki przebój „Dianę”, którą śpiewano potem na wszystkich prywatkach i szkolnych zabawach. Kiedy 22 listopada 1963 Krystyna w telewizji zobaczyła Paula Ankę w sali kongresowej Pałacu Kultury i Nauki zakochała się w nim natychmiast. Był tak przystojnym mężczyzną, że pobił urodą nawet Gregory’ego Pecka, którego Krystyna uwielbiała. Nagle na scenę wyszedł Kydryński i powiedział, że Paul Anka już nie zaśpiewa, bo na znak żałoby nie może więcej śpiewać. Tak Krystyna dowiedziała się o śmierci Kennedy’ego.

W grudniu otwarto w końcu „Supersam”. Największy – jak trąbiono po wszystkich gazetach – jednopoziomowy sklep w kraju i w Europie. 6 tysięcy metrów kwadratowych dla klientów, reszta na magazyny. Sam spożywczy mieścił się na 630 metrach. Dalej były punkty usługowe: kosmetyczny, krawiecki i napełnianie długopisów. Krystyna nawet nie próbowała tam iść na otwarcie. Tłumy ludzi nie wiadomo skąd przybyłych, chyba pociągami i autobusami, bo ubranych w wiejskie i proletariackie płaszcze i nakrycia głowy zebrały się na długo przed godziną 10, godziną otwarcia. Stratowały wszystko, co stanęło im na przeszkodzie, zniszczono drzwi, wybito szyby. Do siedmiu kas ludzie obładowani deficytowymi towarami stojącymi na wystawnych regałach ustawili się natychmiast w tasiemcowej kolejce. Krystyna poszła tam, jak regały były już puste, towar wykupiony, ale i tak w dalszym ciągu zbierały się tłumy. Zbliżające się święta Bożego Narodzenia wzmogły jeszcze ten gigantyczny ruch. Krystyna oglądała półkoliste przęsła pozostawione ze starej przedwojennej konstrukcji stalowej Stefana Bryły o czym uczyła się w gimnazjum, jako o arcydziele myśli technicznej. Przed wojną hala też miała neon z napisem “Supersam”.

Tuż przed wigilią przyszło z Warszawy pismo z Polservice – Przedsiębiorstwa handlu zagranicznego dla eksportu usług i realizacji współpracy naukowo-technicznej gdzie instruowano, że aby wyjechać z dziećmi na Kubę, należy złożyć w n/Przedsiębiorstwie 3 ankiety paszportowe poświadczone przez Zakład pracy i Szkołę oraz MO. Jednocześnie należy załączyć wyciąg aktu małżeństwa, odpisy metryki urodzenia dzieci oraz po 3 zdjęcia każdej osoby.

 

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , , , , , , , | Dodaj komentarz

FREY

Tydzień temu w Nowym Jorku zmarł w wieku 67 lat Glenn Frey, gitarzysta, wokalista i autor tekstów zespołu Eagles, współtwórca utworu „Hotel California”, którego moje spolszczenie najwyżej indeksuje się w historii bloga, a śmierć artysty jeszcze to nasiliła.

Mistyczny tekst ma już 40 lat i jest chętnie słuchany i interpretowany przez tych, którzy się urodzili w latach siedemdziesiątych. Niestety, czytając w Sieci wypowiedzi na temat utworu na forach portalowych, jak i w wywiadach Glenna Freya nie można dociec, o co w tym legendarnym utworze na pewno chodzi. Nie wiadomo też, czy powstał pod wpływem narkotyków, czy tylko o efektach ich zażywania mówi.

Ponieważ nikt z muzyków nie pochodził ze stanu Kalifornia, można przypuszczać, że utwór powstał skutkiem szczęśliwej podróży do mekki hippisów tamtych lat. Nie jest to jednak pewne. Tytułowy “Hotel California” mógł być zarówno szpitalem psychiatrycznym, Kościołem Szatana, burdelem, gospodą prowadzoną przez kanibali czy rezydencją Aleistera Crowleya. Może być odniesieniem do Woodstock w 1969 jak i bandy Charlesa Mansona, albo po prostu hotelem na Sunset Boulevard w Los Angeles o tej nazwie.

Internauci porównują utwór do „Piekła” Dantego, tropią wpływy Jamesa Shirleya, Roberta Frosta, Hunter S. Thompsona i Jacka Kerouacka, a nawet udowadniają, że jest alegorią platońskiej jaskini.

Nieśmiertelny „Hotel California” słuchaliśmy bez znajomości języka angielskiego i też rezonował tak samo jak dzisiaj.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Jeden komentarz