Lata sześćdziesiąte Rudek (7)

W pracy zacytowali Rudkowi słynne zdanie, które w jakimś eseju umieścił odkrywczo Octavio Paz, że “architektura jest nieprzekupnym świadkiem historii”, ale Rudek nie miał jeszcze okazji wybrać się na spacer po Hawanie. Miał zamiar teraz, po miesiącu pobytu na Kubie gruntownie zwiedzić Hawanę pojechawszy do Starej Hawany rano guagłą w niedzielę, kiedy całe miasto bawiło się na ulicach Hawany jakby nakręcając się przed czekającym ich karnawałem mającym się w tym roku odbyć między 28 lutego a 22 marca.
Rudek jadąc pół godziny guaguą te 13 km odległe od centrum Hawany przez tunel Bay rozmyślał o wszystkim, co go tutaj dotychczas spotkało. Nie miał jeszcze odpowiedzi z Polski, czy Krystyna z dziećmi przyjadą. Z Alamaru do Prado jechał do ostatniego przystanku, gdyż autobus zatrzymywał się tylko na żądanie i ostatecznie stawał na końcowej stacji, by czekających tam pasażerów zabrać z powrotem na Alamar, jadąc w kółko bez żadnych godzin i harmonogramu. Siedząc niemal w pustym autobusie zbierającym po drodze stare kobiety w czarnych koronkowych przybraniach na głowach udających się do kościoła na mszę, Rudek rozmyślał o Fidelu Castro, którego zobaczył z bardzo bliska na Placu Rewolucji 5 stycznia 1964 roku w piątą rocznicę Kubańskiej Rewolucji. Pracownicy ich biura, które miało polecenie, by wszyscy zatrudnieni stawili się w wyznaczonej kwaterze tuż przy pomniku José Martiego oglądali swój gmach w oddali zasłonięty gigantyczną płachtą z kilkumetrowymi napisami: VIVA EL MARXISMO LENINISMO, VIVA EL PARTIDO LINDO DE LA REVOLUCION SOCIALISTA, Al llamado de la patria PRESENTE.
Fidel w berecie i żołnierskim uniformie, o zdumiewającej pamięci, wygłaszał bez kartki, przy niebotycznym aplauzie mrowia Kubańczyków zgromadzonych na Placu wielogodzinne przemówienie, które za każdym oddechem Fidela rezonowało aplauzem wśród tłumu nie zmęczonego trwaniem. Było to chyba o wiele bardziej spontaniczne i energetyczne, niż przemówienie Władysława Gomułki w 1956 na Placu Defilad w Warszawie. Jak zauważyli potem jego koledzy w pracy, Fidel w przemówieniu zadeklarował totalną służbę Chruszczowowi, czego w poprzednich jego przemówieniach nie było. Po wizycie w ZSRR wiosną ubiegłego roku na osobiste zaproszenie Chruszczowa, koncertując się na zwiedzaniu miast sowieckich, Placu Czerwonego i Mauzoleum Lenina, zamienił swobodny język na nowomowę i wyrecytował, że “przyjaźń między Związkiem Radzieckim, a Kubą jest wspaniałym przykładem stosunków miedzy narodami, które kierują się zasadami marksizmu-leninizmu i proletariackiego internacjonalizmu”.
Dostał tam zarówno Order Lenina jak i honorowy doktorat Uniwersytetu Moskiewskiego i kiedy wrócił, zradykalizował ustawy wprowadzając obowiązkową służbę wojskową i nie wypuszczając z wyspy chłopców między 15 a 26 rokiem równocześnie pozwalając wszystkim kto chce, opuścić Kubę pod warunkiem, że zostawią cały majątek i dorobek życia. Po tym przemówieniu, na którym Rudek był obecny, jeszcze w styczniu 1964 roku Castro powrócił do Moskwy. Dziewięciodniowy pobyt Fidela w ZSRR szczegółowo opisywała prasa kubańska bogato ilustrując zdjęciami. Trzy dni negocjował pod Kaliningradem ceny cukru przetykając to bankietami w podmiejskiej willi Chruszczowa. Szczególnie zdjęcia z polowań utkwiły Rudkowi w pamięci: ogromna futrzana czapa Fidela siedzącego w saniach, oraz ustrzelone przez niego trzy dziki. Zwiedzał też stadninę koni rasowych pod Moskwą, poznawał bezglebową uprawę warzyw w sowchozie „Biełaja dacza”, oraz wielką mleczarnię, spotykał się z kosmonautami, zjadł obiad z Dolores Ibarruri, wypił kawę w kawiarni „Rakieta”, przy ulicy Gorkiego w Moskwie, a za miastem jeździł na nartach i te fotografie były najśmieszniejsze.
Wystosowano wspólny komunikat, gdzie deklarowano, że Związek Radziecki i Kuba w swojej polityce zagranicznej opierała się na leninowskiej zasadzie pokojowego współistnienia państw o różnych ustrojach społecznych. Związek Radziecki ponownie potwierdza, że udzieli Kubie pomocy “wszystkimi znajdującymi się w jego dyspozycji środkami”, jeśli na Kubę, wbrew przyjętym przez Stany Zjednoczone zobowiązaniom, dokonana zostanie inwazja. Postawiony został ważny cel — do 1970 podnieść produkcję cukru na Kubie do 10 milionów ton.

Rudek wysiadał na końcowym przystanku guagły. Niedzielne przedpołudnie było, jak co dzień, bezwzględnie upalne, ale zacienione Prado – po zajęciu Kuby przez Amerykanów na początku XX wieku nazwane Paseo de Marti, by nie kojarzyło się z madryckim Prado – dawało kojące wytchnienie. Prado było przepiękne, zaprojektowane przez francuskiego architekta, który po zagospodarowaniu przestrzeni pod wieżą Eiffela projektował też na Kubie. Wzdłuż pasażu postawiono hotele, kina, teatry i liczne burżuazyjne rezydencje. Dzięki bezkrwawej Rewolucji Castro wszystko stało w nienaruszonym stanie i Rudek nie mógł się napodziwiać i nacieszyć tak cudownym miastem.
Wszedł do małej księgarni, gdzie kupił amerykański przewodnik z ceną 1 dolara i pięciu centów, zapłacił tyle w kubańskich pesach. Usiadł na marmurowej ławeczce w cieniu rozłożystych platanów. Przewodnik w języku angielskim wydany w 1956 roku adresowany był dla turysty amerykańskiego, głównie zachwalając mu oszałamiającą mnogość klubów nocnych, kasyn i pól golfowych, które Fidel w większości pozamykał. „Havana – the Paris of America”- przeczytał na okładce. Rudek nigdy nie był w Paryżu, ale nie wierzył, by było na świecie miasto piękniejsze od Hawany, ani jej równe. Przewodnik miał przestrzenną mapę Hawany i Rudek chciwie się w niej zagłębił. Poszedł w kierunku  białego Capitolu, którego budowa, jak przeczytał, miała dać pracę bezrobotnym, ale też i zaznaczyć amerykańską dominację. Jak czytał dalej, „Najbardziej imponujący nowoczesny budynek w Hawanie, El Capitolio Nacional, nie ma sobie równego w Ameryce Łacińskiej, a jego przepych i luksus kosztował więcej niż $ 20000000.”
Kapitol zbudowano na ostatnim odcinku przepięknego Prado wycinając platany i zrywają piękną, marmurową nawierzchnię. Rudek szedł “Champs Elysees” Hawany nie w kierunku morza, ale przeciwnym. Minął czarne, mosiężne lwy wyrzeźbione przez francuskiego rzeźbiarza w latach dwudziestych i rozkoszując się widokami przecinających się z bulwarem starożytnych uliczek wszedł w dzielnicę Habana Vieja. Bogata architektura w stylu barokowym plątała się z liniowymi, trzeźwymi i prostymi elewacjami neoklasycznych domów. Dotarł do dziewiętnastowiecznej fontanny – La Fuente de la India – która, jak przeczytał na tabliczce, przedstawiała Indiankę o imieniu Habana, żonę władcy wyspy przed przybyciem Kolumba. Fontannę przywieziono z Włoch z marmuru z Carrary. Kobieta siedziała na piedestale otoczonym czterema delfinami mając na głowie koronę piór, w lewej ręce trzymała kubańskie owoce, a w prawej tarczę ocalającą miasto. Rudek posiedział trochę przy fontannie która nie miała wody, ale zaraz poszedł, gdyż tabuny chłopaków obsiadły go prosząc o gumę do żucia. Rudek nigdy nie żuł gumy do żucia i nawet nie wiedział, czy w Polsce można ją kupić, jednak na wszelki wypadek zapamiętał, by napisać Krysi, by gumę przywiozła.
Z fontanny było już niedaleko do Katedry, którą przewodnik polecał jako arcydzieło barokowego stylu. Wszedł na Plac Katedralny, na które wysypała się z kościoła garstka kobiet. Młode miały na głowach białe koronki, a stare czarne. Msza się widocznie skończyła i Plac opustoszał. Rudek wszedł do barokowego wnętrza przez bogaty, zwieńczony muszlą portal, gdzie na ołtarzu paliły się jeszcze świece i posiedział w ławce. Wbrew barokowemu szaleństwu, trzynawowy kościół był oszczędny w ozdobach, wręcz ascetyczny. Wyszedł na Plac Katedralny i schronił się przed słońcem w podcieniach sąsiadującego pałacu. Dwie wieże – jedna cieńsza, a druga grubsza miała dwa dzwony – ze złota i srebra, a całość była w kolorze wybrzeża Alamaru, czyli wykuta w morskim koralu. Na Placu leżało dużo nie uprzątniętego gruzu, widocznie po przeprowadzonych tu jeszcze przed Rewolucją pracach remontowych. Rudek zajrzał do przewodnika. Wiek Oświecenia, wpływy plantatorów i właścicieli ziemskich spowodowały rozkwit wyspy. Przywieziono kulturę, architekturę, nowinki rolnicze i doświadczenia w handlu. Okupacja hiszpańska upiększyła Hawanę promenadami, ogrodami i fontannami. Domy stały się wygodniejsze, okazalsze, zaczęto budować w nich patio. Używano szlachetniejszych materiałów budowlanych, płytki z terakoty, mieszano style, mauretańskie, hiszpańskie, umieszczano w oknach o równych wykwintnych kształtach perskie żaluzje lub zakratowane okna z Andaluzji, budowano kamienne lub ażurowe, żeliwne balkony. Powiększano hole dla lepszego transportu, okna i balkony budowano ogromne, od sufitu po podłogę. Bogatego światłocienia dekoracji wokół okien i drzwi, kolorowych szkieł, gładkich ścian płaskich podkreślających wspaniałość dekoracji nie uzyskano już nigdy potem.
Rudek wszedł w wąską uliczkę Obispo pełną markiz nad małymi sklepikami. Mieściły się tutaj antykwariaty, księgarnie i dziwne wnętrza ze wszystkim, co wyjeżdżający na emigrację Kubańczycy pozostawiali: obrazy w złotych ramach, kosztowne meble, biżuterię, futra, zastawy stołowe,  luksusowe i w najlepszym gatunku. Po ulicy przechodziło dużo przechodniów i było tutaj wyjątkowo tłoczno. Mężczyźni w kapeluszach i obowiązkowo długich spodniach, kobiety w obowiązkowych pończochach na nogach stanowili jakiś relikt minionej epoki.
Rudek szedł uliczkami w stronę Maleconu po drodze rejestrując odgłosy toczącego się na piętrach niskich kamienic tętniącego życia. Przed nim otworzył się przepiękny widok na przeciwległą, wyłaniającą się za kanałem twierdzę Morro z białą latarnią morską. Minął kamienną fortecę zbudowaną w XVI wieku przez niewolników i jeńców francuskich wzniesioną w celu obronienia wyspy przed piratami i podążył na zachód, w stronę najbogatszej dzielnicy Hawany, Vedado. Malecon ciągnął się wzdłuż oceanu od Prado do rzeki Almendares i łączył Hawanę z Mariano. Kamienny mur miał chronić ulicę od sztormów, ale fale bijące o brzeg często przeskakiwały zaporę mocząc przechodniów i samochody.
Doszedł do Maceo Park i już zmęczony popatrzył na gigantyczny czarny pomnik. Na piedestale stał Antonio Maceo, kubański wojskowy, bohater wojny o niepodległość przeciwko Hiszpanii w XIX wieku. Koń, na którym siedział stał na tylnych nogach. Antonio Maceo w ręku trzymał maczetę. Rzeźba odlana z brązu przez włoskiego artystę stała tu już pół wieku i mimo, że zapoczątkowała czteroletnią okupację amerykańską, nie została przez Rewolucję rozebrana.
Tak dotarł do Maine Monument, jak pisano w przewodniku, miejsca pielgrzymek amerykańskich turystów przed Rewolucją. Poświęcony marynarzom, którzy zginęli w wybuchu USS Maine w 1898 roku którzy posłużyli jako pretekst dla Stanów Zjednoczonych, aby wypowiedzieć wojnę Hiszpanii rozpoczynając w ten sposób wojnę amerykańsko-hiszpańską. W przewodniku dwie jońskie kolumny zwieńczone były czarnym orłem, ale przed Rudkiem stały bez orła którego trzy lata temu „tłum” usunął za “symbol imperializmu”.
Po szosie wzdłuż Maleconu samochody zaczęły zaświecać reflektory, a na horyzoncie ukazał się oczom Rudka najwspanialszy na świecie zachód słońca. Teraz dopiero uzmysłowił sobie Rudek potrzebę budowy Maleconu, kiedy Amerykanie zaczęli sprowadzać tutaj swoje cadillaki i krążowniki szos, a ciasne uliczki starej Hawany tego nie wytrzymywały.
Doszedł do budynku byłej ambasady amerykańskiej, teraz opuszczonej i głuchej. Przed wejściem tu amerykanów nie było secesji, a później Art Deco. Modernizm zerwał z neoklasycyzmem Kapitolu i  Pałacu Prezydenckiego. Siatką 400 bloków wytyczono obszar na zachód od Centro. Eklektyczną mieszankę stylu kolonialnego odrzucono jako niepotrzebną. W czasie amerykańskiej okupacji (1898-1902) przeprowadzono potrzebne ulepszenia: wodociągi, oświetlenia ulic, instalacje telefoniczne i gazu, ścieków, wywozu śmieci, wiele ulic wybrukowano po raz pierwszy. Nowe materiały i cementowe płytki zostały wprowadzone i miały ogromny wpływ na estetykę. amerykańscy architekci w tym uniwersalnym stylu wybudowali Hotel National, w stylu z Art Deco. Umieszczono centrum finansowe w stylu amerykańskim w ramach starego miasta: nowoczesne budynki w miejsce architektonicznych arcydzieł epoki kolonialnej, jak klasztory, sierocińce i więzienia. W Vedado postawiono szereg wieżowców. „La Focsa” ma 39 pięter, 373 mieszkań z widokiem na morze i Malecon, podziemny parking, basen i klub nocny.

Było już ciemno, ale Rudek chciał jeszcze zobaczyć panoramę Hawany z jednego  wieżowców na Vedado i skręcił na 23 Avenue, by dojść nią do hotelu Habana Libre. Dla extranjero hotele był zawsze otwarte i windziarz ze złotymi guzikami bez wąsów zawiózł go na dwudzieste piąte piętro, gdzie pod samym dachem był nocny klub. Wśród pnącej się zieleni i palm paliły się kolorowe światełka, a przepływająca szemrzącymi strumykami woda je jeszcze zwielokrotniała. W oszklone piętro ze wszystkich czterech stron wciskała się rozżarzona, pulsująca nocnym życiem Hawana.
Ale Rudek był już bardzo zmęczony, wypił coca-colę z lodem i zjechał na dół windą. Na chodniku podniósł rękę i zatrzymał rozpoznawalną wszędzie jego guaguę, którą wrócił, śmiertelnie wyczerpany na Alamar.
W drzwiach zastał wetknięty przez Polaków list od Krysi, w którym pisała, że przyleci z dziećmi w kwietniu.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , | Dodaj komentarz

KERTÉSZ

Dzisiaj zmarł 86 letni Imre Kertész. Miał chorobę Parkinsona i rzadko opuszczał swój dom w Budapeszcie. Nie mógł już korzystać z komputera, ani też pisać ręcznie. W ostatnim udzielonym wywiadzie powiedział, że napisał już właściwie wszystko co miał do napisania. Powody bycia pisarzem wyjaśniał w swoich powieściach i rozmowach wydanych w formie książek. Według niego pisarz to ktoś, kto ma w sobie jeszcze jeden tajemniczy byt, który za niego pisze. Traktował pisarstwo jako wewnętrzny przymus konieczny i tylko wierność takiej właśnie aktywności życiowej ocaliła go przed podzieleniem losu Tadeusza Borowskiego, czy Jeana Améry, którzy popełnili samobójstwo.
Kertész, jak uzasadniali sędziowie Nagrody Nobla przede wszystkim, podobnie jak Primo Levi zaświadczał, jak nisko może upaść człowiek w sytuacjach ekstremalnych w nazistowskich obozach.
Fikcja literacka, jaką uprawiał w powieściach jest według pisarza o wiele skuteczniejszym sposobem przedstawienia niemożliwego, niż spisywany dokument. Niemniej, proces pisania zawsze dla Kertésza jest aktem niezwykłej odwagi, gdyż wszystko, co przeżył w akcie twórczym, powtarza raz jeszcze uczciwie spotykając się z bolesnymi przeżyciami.
Kertész zadebiutował na Węgrzech w 1975 roku, ale nie zdobył w węgierskim reżimie uznania, tym bardziej w polskim. W Polsce udało się go czytać dopiero od 2002 roku. Po przyznanej Nagrodzie Nobla Kertésza zaczęto spolszczać.
W miarę ukazywania się książek, chłonęliśmy wszystkie zachwycając się jego delikatną prozą wydobywającą się jak gdyby z raz na zawsze zlikwidowanej przeszłości. Bardziej rezonowała jako wykopalisko, przeżycia 15 letniego chłopca stawały się doświadczeniem ogólnoludzkim, ocalałym dla świadectwa.

Kertész całe swoje życie żył z Holokaustem, nie omieszkał przyrównywać do obozów zagłady wszystkiego, co po ocaleniu go w życiu spotkało. Badał skutki pęknięcia cywilizacji, mówił, że “Auschwitz” jest wszędzie.
Pisanie dla Kertésza było wymiarem egzystencjalnym zmieniającym życie. Przebudzenie do artystycznej introspekcji następuje nagle, mówił, bez woli i wyboru.

 

 

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Krystyna (6)

Było jeszcze ciemno, gdy Krystyna z godzinnym wyprzedzeniem usiadła na ławce peronu budującego się ciągle katowickiego dworca kolejowego. Wiał lodowaty wiatr i pryzmy śniegu leżały wzdłuż torów wśród zwałów materiałów budowlanych. Powoli peron zaludniał się takimi jak ona pasażerami bez bagażu trzymającymi w rękach jedynie skórzane teczki. Większość jadących stanowili mężczyźni. Owijali szalikami wyzierające spod wełnianych lub skórzanych płaszczy białe koszule i krawaty, na głowy wciskali głębiej kapelusze. Zapowiedziano przez megafon wjazd ekspresu do Warszawy „Górnik”. I po chwili na peron wjechał biało-czerwony, rzęsiście oświetlony, cztero-wagonowy pociąg elektryczny z napisem WAGGONBAU GÖRLITZ. Krystyna zdenerwowana nieśmiało weszła i poszukawszy swojego numeru miejscówki usiadła w miękkim fotelu. Wagon częściowo już zapełniony pasażerami z Gliwic w Katowicach miał już komplet, nie było żadnego miejsca wolnego.
Krystyna nigdy nie była w Warszawie przed wojną, szkolne wycieczki w gimnazjum były tylko dwie, jedna do Wieliczki, a druga do Krzywczy. Warszawę i jej odbudowę – o czym trąbiono wszędzie zbierając, z czego się tylko da na pieniądze społeczne na Fundusz Odbudowy Stolicy- znała jedynie z telewizji i z filmu „Przygoda na Mariensztacie” i kryminału „Zły” Tyrmanda. Bardzo chciała zobaczyć Mariensztat i zbudowany już Pałac Kultury, szczególnie, że nie znając wcześniej stolicy, nie odczuwała żadnej nostalgii za dawną zabudową zburzonego miasta.
Pociąg mknął zawrotną szybkością 100 kilometrów na godzinę, taką samą, jaką Józek swoim pomidorowym wartburgiem osiągnął wioząc ich z Krościenka do Katowic przez 10 minut, resztę trasy pokonywał prędkością 60 km/godz. A od Częstochowy do Piotrkowa Trybunalskiego pociąg jeszcze przyspieszył, tak, że wraz ze świtem, po czterech godzinach jazdy, Krystyna wjechała w ciemny, odrapany tunel, aż w ciemności pojawiły się światełka. Wjechali na peron. Między kwadratowymi słupami podtrzymującymi strop zamigotały tablice świetlne i napis ŚRÓDMIEŚCIE. Nieprzebrane tłumy ludzi wysypywały się z peronów i wszyscy szli, a nawet biegli do wyjścia, by schodami w górę dobiec do nadjeżdżających tramwajów. Krystyna chciała przypatrzeć się mozaikom na ścianach, ale tłum ją porwał na powierzchnię. Przed nią wśród niskiej zabudowy warszawskich domów wyrastał Pałac Kultury jak gigantyczne widmo i odcinał się swoją dziwaczną architekturą od reszty zabudowań. Jak pamiętała ze „Złego”, stanął na miejscu ponad setki wyburzonych kamienic.
Krystynę owiał zimny wiatr, kiedy dotarła do właściwego dla niej przystanku, z którego miała dojechać do ulicy Poznańskiej 15, do biura „Polservice”. Z dala widziała przystanek trolejbusu, ale bała się z niego korzystać. Trolejbusy z trudem skręcały na łukach ulic wlokąc za sobą przypięty do dachu pantograf, z którego sypały się iskry. Po ulicach jeździło dużo aut, najczęściej w szarych, stalowych kolorach. Przeważały warszawy, syrenki, moskwicze, gdzieniegdzie przemykały jaśniejsze trabanty, ale najwięcej było ciężarówek z plandekami, bądź ze zbiornikami. Do tramwajów ciągle dobiegali ludzie. Przyjeżdżały już z wielkim winogronem wiszących młodych mężczyzn, nagle pustoszały i z powrotem napełniły się podobną ilością pasażerów. Udało się Krystynie docisnąć do okna i chwycić zwisającą z sufitu rączkę. Tak stojąc podtrzymywana przez tłum milczących, szarych ludzi patrzyła na ulicę. Jechali Alejami Jerozolimskimi i Krystyna podziwiała gmachy ciągnące się wzdłuż ulicy. Na skrzyżowaniach stali milicjanci kierujący ruchem, ale na przejściach były gdzieniegdzie automatyczne sygnalizacje świetlne. Przechodnie szli ulicami, mężczyźni w kapeluszach i prochowcach mimo jeszcze zimowej pogody, nieśli skórzane teczki, kobiety w chustkach i wełnianych płaszczach o nieokreślonych kolorach miały w rękach siatki i damskie torebki, obowiązkowo w butach na obcasach, ale cały ten warszawski tłum nie przypominał ludzi, których Krystyna oglądała w telewizji. Modnych tapirowanych fryzur i sztucznych rzęs na ulicy nie widywała. Wszyscy przesuwali się szybko chodnikami z głowami pochylonymi. Zaraz wysiadła, gdyż na piechotę było i tak bardzo blisko. Mijała legendarnie brzmiące przecznice – Nowogrodzką, Żurawią Wspólną, Hożą, Wilczą. Nigdy nie przypuszczała, że dane jej będzie przekroczyć progi dawnej ambasady sowieckiej, w której teraz mieściło się między innymi biuro „Polservice”. Trzypiętrowy secesyjny budynek został jeszcze przed wojną przebudowany w stylu radzieckiego proletariackiego neoklasycyzmu z solidnymi ozdobami art déco. Nad balkonem pierwszego piętra między dwoma kolumnami potężny portal zwieńczony był wykutą w kamieniu kulą ziemską. Na trzecim piętrze Krystyna zobaczyła piękne półkoliste okna, między którymi widniały postacie robotników i chłopów.
Przeszła przez obszerny, wyłożony wraz z posadzkami różowym lastrykiem hol, gdzie na kolumnach wykuto sierpy i młoty i schodami także wyłożonymi różowym lastrykiem weszła na pierwsze piętro. W maleńkim pokoiku przejął ją filigranowy pan w szarym garniturze i powitał, jakby czekał tylko na Krystynę. Poinstruował ją, by nie zabierała na Kubę niepotrzebnych bagaży, gdyż nikt za nadbagaż jej nie zapłaci.
– Wie pani – Polacy nawet zabierają ze sobą wieszaki na ubrania! Jakby nie mogli ich sobie zrobić na miejscu z bambusa! – śmiał się, a Krystyna nie wiedziała, że to jest śmieszne.
Krystyna dowiedziała się też, że „Polservice” nie zapłaci im hotelu, ale prywatną kwaterę na noc między wylotem, gdyż muszą się stawić tutaj dzień wcześniej, by zabrać bilety samolotowe. Dostanie Krystyna na podróż 20 dolarów i po pięć na dzieci. Urzędnik gorąco pożegnał Krystynę, pocałował w rękę pragnąc ją tu widzieć gotową do wylotu do Hawany za trzy miesiące.
Krystyna miała powrotny bilet wieczorem na ekspres „Hutnik” jak wszyscy powracający z warszawskiej delegacji. Postanowiła pojechać na Mokotów do Supersamu kupić coś dla dzieci. Słyszała, że w Warszawie można kupić banany, wprawdzie po czterdzieści pięć złotych za kilogram, czyli czterdziestopięciokrotnie droższe niż jabłka, ale jej dzieci nigdy nie jadły bananów.
Dojechała na Puławską autobusem, potem tramwajem nie wracając już na Aleje Jerozolimskie tylko od Koszykowej. Zbliżając się, zobaczyła wielki napis na kolumnach z pionowymi listwami: „SUPERSAM sklep samoobsługowy”. Supersam był jeszcze bardziej okazały, niż katowicki Supersam, ale jak pamiętała z Polskiej Kroniki Filmowej dwa lata temu, otwarciu sklepu towarzyszył nieprzebrany tłum warszawiaków, który też potłukł szyby. A szkoda, bo były to nowatorskie, odlane po raz pierwszy w Polsce szyby lustrzane. Aluminiowy, prążkowany strop zachwycał nowoczesnością. Ogromna sala samoobsługowego sklepu, gdzie podobnie jak w Katowicach na posadzce ustawiono piramidy z konserw, robiła wrażenie przepychu i sytości. Na okrągłych podstawach piramidalnie poukładano butelki i słoiki. Podłużne gabloty-lodówki stały w rzędach blisko kas. Każdy wchodzący musiał zabrać koszyk metalowy. Przy kasach kasjerki w czarnych atłasowych chałatach z białymi kołnierzykami miały wysokie, tapirowane fryzury, których Krystyna tak uporczywie wśród warszawianek szukała.
Krystyna kupiła kilkanaście opakowań sezamków i kakao Van Houtena, bananów nie było. Podeszła też do drugiej części Supersamu, garmażeryjnej, do samoobsługowego baru „Frykas”, gdzie na oświetlonej ladzie stały białe fajansowe talerze z granatową obwódką i literami GS. Zabrała tacę, którą położyła na pręty niższej półki i z lady przesunęła na nią jeden z licznych talerzy stojących wyżej. Zdjęła głęboki talerz z zupą ogórkową z ryżem i na drugie kawałek mięsa w sosie pomidorowym z makaronem. Obok w osobnej kasetce leżały aluminiowe sztućce. Podeszła z tacą do kasy i zapłaciła dwadzieścia złotych i trzydzieści pięć groszy. Wszyscy z tackami przesunęli się do oszklonej części baru „Frykas”, gdzie stały wysokie stoły, przy których można było jeść na stojąco, lub usiąść na wysokim okrągłym taborecie. Krystyna usiadała pod szklaną ścianą i jedząc oglądała ulicę. Kiedy wyszła, stanęła do kolejki przy ulicznym stoisku jarzynowym, gdzie na stoliku z białą wagą ze wskazówką i dwiema szalkami sprzedawczyni szybko ważyła po kilogramie cytryn, kolejka przesuwała się, mimo pokaźnej długości, też bardzo szybko. Minęła Spółdzielczy Dom Usługowy gdzie myto duże okna wystawowe. Zaglądnęła do mechanicznej pralni, gdzie stało elektryczne urządzenie do prasowania koszul. Pracownik w białym fartuchu wkładał koszulę między miękką podstawę, a pokrywę, którą przyciskał metalową obręczą uchwytów. Potem naciągał na parujące dwa walce rękawy koszuli.
Podeszła do kina „Moskwa” przed którym zobaczyła dwa kamienne lwy. Cały budynek, którego huczne otwarcie oglądała w Polskiej Kronice Filmowej w kinie, sprawiał wrażenie pancernego bunkra. Mimo wczesnej pory, przed kinem kłębiły się tłumy ludzi, zapewne koników sprzedających bilety po wyższych cenach na wieczorny pokaz.
Pytając przechodniów wsiadała do autobusów i tramwajów jadąc Aleją Niepodległości tak skutecznie, że wylądowała w Centralnym Domu Handlowym na Brackiej. Olśniła ją bryła pięciokondygnacyjnego gmachu, którego przeszklone narożniki wprowadzały do wnętrza ciepłe światło. Schody ruchowe wiozły ją tylko w górę, potem musiała schodzić. Niczego nie kupiła, mimo tłumów, nie było żadnych atrakcyjnych dla niej towarów. Delikatesy na parterze Cedetu były stanowczo dla Krystyny za drogie. To tutaj przebywali napiętnowani przez Polską Kronikę Filmową bikiniarze, ale ich też nie udało jej się zobaczyć. Minęła szybko kolumny wyłożone tak jak elewacja „Zenitu” w Katowicach, barwionym na czarno szkłem, czyli marbitem i podążyła w kierunku Mariensztatu Krakowskim Przedmieściem. Ruin już prawie nie było. Przy Trasie W-Z weszła na radzieckie ruchome schody, które niwelowały 12 metrową różnicę poziomów między mostem, a Starym Miastem. Kamienica, przez którą się wchodziło do ogromnego holu, skąd jechały trzy pasma schodów ruchomych była ozdobiona rzeźbami robotników. Tunel pod Krakowskim Przedmieściem łączył most Śląsko-Dąbrowski z ulicą Świerczewskiego, pod którym jeździły tramwaje.
Krystyna weszła na Rynek Mariensztacki, który wydawał jej się o wiele smutniejszy i skromniejszy, niż w kolorowym filmie „Przygoda na Mariensztacie”. Myślała, że osiedle jest podobne do katowickiej Koszutki, ale nie. Dwuspadowe dachy zupełnie nie nowoczesnych kamieniczek miały zapewne nawiązywać do architektury przedwojennej Warszawy. Podobno w mieszkaniach nie było łazienek, były tylko miejsca na wannę i nie było centralnego ogrzewania, a metraże jeszcze mniejsze, niż na Koszutce. Duże mieszkania były tylko na MDM-ie
Trudno było jej to wszystko ogarnąć, szczególnie, że było przenikliwie zimno i nie mogła nawet posiedzieć na ławce i odpocząć. Trasę W-Z znała tylko z nazwy ciastek. Wuzetki sprzedawano w cukierni „Diana” na Klary Zetkin, ale ich nie lubiła, bo nie lubiła bitej śmietany, lubiła je natomiast Marzenkowa.
Wracając piechotą na dworzec Krystyna rozmyślała o Muranowie wybudowanym na gruzach getta żydowskiego i o swoich żydowskich przemyskich koleżkach szkolnych, które wojny nie przeżyły.
Zaczęło się ściemniać i wracając piechotą na dworzec patrzyła na sporadycznie zapalające się neony, wcale nie były tak liczne, jak zachwalano w Polskiej Kronice Filmowej.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , | Dodaj komentarz

WIELKANOC 2016

WIELKANOC 2016

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Dodaj komentarz

UNIŁOWSKI

Gombrowicz podobno nie cenił Uniłowszczaka, ale cenił Tadeusza Dołęgę-Mostowicza ceniącego i broniącego Uniłowskiego, który po śmierci 27 letniego pisarza w 1937 roku napisał smutny, afirmujący tekst, w którym czytamy:

„(…) O nikim chyba w najszerszej opinji polskiej nie krążyły poglądy tak fałszywe, sądy tak niesłuszne, jak o Zbigniewie Uniłowskim. Rodziły się gdzieś w atmosferze rozjątrzenia politycznego, wylęgały się w zaduchu kuchni, przygotowującej codzienną strawę dla bezkrytycznych czytelników, wychodziły w świat z gotowemi etykietami, które tak zbawiennie podają społeczeństwu w jędrnych skrótach, o apodyktycznych epitetach, to co dobry Polak i katolik o Uniłowskim wiedzieć powinien.

Otóż powinien był wiedzieć, że pisarz ten jest prekursorem bolszewizmu, deprawatorem, pornografem, wrogiem ustroju i obronności państwa, burzycielem ładu społecznego i wogóle – szkodnikiem. Nie potrzebuję podkreślać jak paradoksalnie brzmiało to już nie tylko dla tych, co bliżej go znali, lecz i dla każdego uważnego i samodzielnie myślącego czytelnika jego książek.(…)”

Niestety, książek dla samodzielnie myślącego czytelnika nie ma, ostatnie wydanie „ Dwudziestu lat życia” jest z 1955 roku i rozlatuje się w rękach wydane na powojennym, drzewnym papierze.

Uniłowski drukowany był po wojnie w wielkich nakładach jako pisarz lewicowy, który, podobnie jak Zapolska, odmalował potworną rzeczywistość lumpenproletariatu sanacyjnej Polski w sposób straszny, gdzie naturalizm Zoli to przy nim luksus.
Czytając wszystko, co napisał Uniłowski w swoim krótkim i trudnym życiu zawsze przebija słuszny ton niesmaku i obrzydzenia gdziekolwiek się jego bohater-narrator znajdzie: czy jako dziecko pod postacią Kamila Kuranta w Warszawie i Krakowie („Dwadzieścia lat życia”), czy wśród emigrantów polskich w Brazylii jako stypendysta Ministerstwa Spraw Zagranicznych („Żyto w dżungli”), na statku towarowym („Pamiętnik morski”), czy, kiedy analizuje nędzującą w Warszawie bohemę artystyczną („Wspólny pokój”) czy wreszcie jako poborowy Wojska Polskiego („Dzień rekruta”). To za ten wojskowy, niewinny kawałek wyśmienitej prozy Uniłowski zapłacił najprawdopodobniej życiem, gdyż tajemnicza jego śmierć do końca nie była nigdy wyjaśniona.
Wdowa po Uniłowskim, Maria, kuzynka Anny Iwaszkiewiczowej przyjechała wprawdzie z Nowego Jorku do Warszawy w 1960 roku na premierę „Wspólnego pokoju” Wojciecha Hasa, ale niedługo po tym popełniła samobójstwo, podobnie jak ich syn Karol w wieku 41 lat. Czytając dzisiaj Uniłowskiego zasmuca cena, jaką zapłaciła rodzina Uniłowskich za bezkompromisową artystyczna prawdę jego specyficznej prozy, gdzie Polak jawi się niezmiennie jako stuprocentowy cham, dla którego cienka plewka kultury jest wygodną, mylącą maską pod którą kłębi się żywioł nienawiści, szyderstwa i złośliwości. Śmieszny opis wyjazdu w brazylijską dżunglę, gdzie jeden z polskich emigrantów naraża swoimi szutkami pisarza na kalectwo, a nawet śmierć, to zaledwie pieszczotliwy opis z galerii chytrych prostaków, których chroniło tylko to, że tubylcy nie znali polskiego języka:

„(…) Naprzeciw nam posuwała się trzoda świń, z dwoma chłopakami w podkasanych portkach. — „Cie, gdzie lezież kurwo jedna!” — krzyczał jeden rodzimym językiem. — „A gdzie, ryju cholerny, a gdzie!” — wrzeszczał drugi. — Na rzece — słowem — panowało ożywienie, między palmami, pod obcym słońcem słychać było tęgą polszczyznę.(…)”

Brazylijski opis niewiele różni się od opisu chłopstwa z „Ferdydurke” Gombrowicza, tyle, że polska nędza przeniesiona została w egzotyczny krajobraz. Nie lepiej Polak ma się na statku, na którym z nudów wszyscy zabawiają się kociętami:

„(…)Kot widać wyczuł niedobrą atmosferę, bo kiedy pan De wyciągnął po niego ręce, dał gwałtownego susa i wpadł do morza. Podbiegliśmy do bariery i zaczęliśmy wrzeszczeć jak opętani, tymczasem nieszczęsne stworzenie, miaucząc przeraźliwie, szybko zniknęło nam z oczu.(…)”

Najbardziej rozsławiony „Wspólny pokój” filmem z Holoubkiem w roli Dziadzi (Stanisław Maria Saliński) gdzie rozpoznano natychmiast Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego, Lucjana Szenwalda, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Władysława Sebyłę i Julian Tuwima nie przysporzył Uniłkowskiemu za życia przyjaciół. Jak pisze Dołega-Mostowicz, Uniłowski starał się być w życiu poprawnym aż do przesady:

„(…)Dla konserwatyzmu Uniłowskiego cechą nie mniej charakterystyczną było jego głębokie poczucie prawa. Szanował nie tylko prawo. Spontanicznie i z gniewem piętnował nawet nieprzestrzeganie zwykłych przepisów. Co więcej, był pedantem w obserwowaniu konwenansu towarzyskiego. Kwestje kolejności ukłonów, wizyt, zaproszeń, stroju, raczej przeceniał niż bagatelizował. Pamiętam, że posprzeczał się z jednym z przyjaciół, który nie chciał przyznać, że „to też cząstka kultury”. Niestosowanie się do praw zwyczajowych drażniło go w najwyższym stopniu.(…)”

I cóż z tego, Zbigniew Uniłowski, który przypomina dzisiaj genialną prozę Roberta Walsera został szybko usunięty nie tylko ze świat literackiego, ale i ze świata żywych, niczego nie poprawił swoją niezłomną postawą wiernego obserwatora i opisywacza ludzkiej nikczemności. Za rok minie 80 lat od jego śmierci, a ordynarność i podłość życia publicznego w Polsce nie została przezwyciężona. Występy posłanki doktor Krystyny Pawłowicz w sejmie, czy nieustanny brud portali literackich, w których przoduje portal Liternet to jawne dowody na to, że tak naprawdę, nic się w Polakach, mimo, wolności, zasobności, nie zmieniło.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Jeden komentarz

Stanley Milgram „Posłuszeństwo wobec autorytetu” 1974 i „Eksperyment Milgrama 1961/1962 Uniwersytet Yale

Spolszczenie popularnej książeczki Milgrama „Obedience to authority” nastąpiło dopiero w 2008 roku. Kryminał polityczny Henri Verneuil’a „I… jak Ikar” 1979 z Yves Montandem w roli sprawiedliwego prokuratora, który na eksperyment Milgrama sprzeciwem reaguje i tak zbyt późno, jak na jego wrodzona szlachetność – nigdy na ekrany kin polskich nie trafił.
W ubiegłym roku – dostępny w sieci – powstał „Eksperymentator” Michaela Almereyda z Winoną Ryder w roli żony Stanleya Milgrama, Saszy, który pięknym zabiegiem artystycznym – tylna projekcja zdjęć z lat sześćdziesiątych przybliża czasy amerykańskich eksperymentów psychologicznych. Rozszerza, często bardzo dowcipnie przeprowadzane przez Milgrama doświadczenia poza uczelnią, na poczcie, ulicy, w codziennym życiu.

Phil Zimbardo w 1949 siedział ze Stanleyem Milgramem w jednej ławce ostatniej klasy Queens College. Obydwaj byli dziećmi chudymi. Zimbardo młodzież szkolna zaszczuwała dowodząc, że jest dzieckiem włoskich mafiosów. Zimbardo organizował w podziemiach Uniwersytetu Yale pomieszczenia na eksperyment swojego kolegi Milgrama i jak pisze, oba ich eksperymenty – „więzienny” i „posłuszeństwa”- przeprowadzono w piwnicach uniwersytetów.
Zimbardo analizując eksperyment Milgrama trafnie zwraca uwagę na pułapkę, w jaką wpędzają pracujący przy „eksperymencie” naukowcy porządnych i dobrych ludzi w złe uczynki, z których w miarę brnięcia w polecone zadanie za 4 dolary i 50 centów na przejazdy, coraz trudniej się wycofać. Zadawanie cierpienia niemal śmiertelnymi dawkami prądu osobom niewinnym, bez ich sprzeciwu w tak dużej, na 500 ochotników skali, zdumiało Milgrama. Właściwie Milgram, syn żydowskich uchodźców z Europy Wschodniej, chciał się tylko dowiedzieć, dlaczego właśnie oskarżony o zbrodnię ludobójstwa w Jerozolimie Adolf Ejchmann nie wykazujący żadnych skłonności sadystycznych urzędniczo wykonywał wszystkie polecenia zwierzchników.

Najciekawsze, według mnie, są w książce reakcje uczestników eksperymentu po ujawnieniu symulacji, kiedy organizatorzy przyznali się, że impulsy elektryczne były na niby, a ból i cierpienie karanego „ucznia” udawane.
Oprócz zawstydzenia, były wypadki na siłę zachowania twarzy, jak u pani Rosenblum:

(…)Nie jest zaskakujące, że badana nie potrafiła zmobilizować psychicznych zasobów potrzebnych do przełożenia jej współczucia dla ucznia na akt nieposłuszeństwa. Jej uczucia, cele i myśli były zbyt odmienne i niezintegrowane.
Wszystko wskazuje na to, że pani Rosenblum podczas swojego udziału w eksperymencie wierzyła w to, że uczeń otrzymuje wstrząsy. Jednak dla kobiety o skłonnościach histerycznych przestawienie myślenia w sposób zgodny z pozytywnym wizerunkiem własnej osoby nie jest trudne. W kwestionariuszu odesłanym do nas kilka miesięcy później badana stwierdza, że podczas eksperymentu jej „dojrzały i dobrze wykształcony umysł” nie wierzył, że uczeń otrzymuje wstrząsy. Poprzez przestawienie myślenia po fakcie badana chroni swój wypielęgnowany – choć nieprawdziwy – obraz własnego charakteru.(…)”

[przekład Małgorzata Hołda]

I dlatego warto przypatrzyć się naszemu otoczeniu dzisiaj. A przecież nie trzeba sięgać daleko, wystarczy przyjrzeć się choćby literackiemu portalowi „Liternet”, bez wydawania pięćdziesięciu centów na przejazd.
Od kliku lat użytkownicy tego portalu są lżeni, poniżani, nazywani najordynarniejszymi inwektywami, obraża się ich matki, imputuje bez względu na płeć i wiek odrażający, starczy wygląd, analizuje najohydniejsze skutki rzekomych chorób układu wydalania, organów płciowych, mózgu, oczu i węchu. Rozbija się grupy zaprzyjaźnione nazywając je TWA, a jednocześnie montuje się własne atomizując całą portalową społeczność metodami nie tylko kija i marchewki, ale i bardzo realnych gróźb okaleczenia i utraty życia pod adresem tych krnąbrnych nie poddających się autorytetowi, który został nazwany przez jednego z użytkowników pieszczotliwie „łobuzem”.
Byłoby to w sumie bardzo śmieszne, że grupa przyspawanych do portalu poetów wytrzymuje to wszystko nie dostając nawet tych 4 dolarów i pięćdziesięciu centów na domowy Internet oddając się usprawiedliwiającym tłumaczeniom, że to nic takiego, ot, taki portalowy, liternetowy folklor. „Nie bolało, jeszcze chciało”, poezja nie jest przecież dla mięczaków.
A mnie autentycznie boli, kiedy użytkowniczka tego portalu wypisuje mi w prywatnych mailach, że jestem leciwa, głupia i pasożytuję na portalu Liternet i dlatego wszyscy ode mnie stronią, tak, jakbym nie miała według niej prawa czytać wszystkiego co chcę upublicznionego w Sieci i się temu na blogu dziwować.

Mieliśmy cały PRL – zamknięci w granicach milicyjnego państwa, poddani cenzurze, szykanom, inwigilacji SB – nakaz poddania się autorytetom, czyli członkom Partii.
Nie dajmy się teraz, w wolnej Polsce, na własne życzenie, niewolić.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , | Dodaj komentarz

Philip Zimbardo „Efekt Lucyfera”(2007) i „Stanfordzki Eksperyment Więzienny”(1971)

Lucyfer to upadły anioł i ta metaforyczna transformacja analizowana jest przez doktora Zimbardo na przestrzeni całej, pięćsetstronicowej książki, jak i był powodem przeprowadzenia symulowanego eksperymentu psychologicznego w macierzystym jego uniwersytecie w Stranfordzie.
Przemiana aniołów w diabły odbywa się skutkiem nie ich wewnętrznych predyspozycji, ale otoczenia, które kusi do zła i podpowiada złe czyny. Plon tych zakusów na wszystkich świętych, którymi bez wyjątku jesteśmy, jest niebywały i Zimbardo cierpliwie, jak Dante po Piekle, przeprowadza nas przez wszystkie ludzkie okropieństwa mordów i tortur na bliźnich wykonanych przez duchy dobra, zmienione na duchy zła, dowodząc swojej tezy.
Na samym początku księgi Zimbardo definiuje Zło jako świadome wyrządzanie krzywdy Innemu, bądź nakłanianie do niej. Dzięki skutecznym wynurzeniom Zimbardo, syndrom „efektu Lucyfera” wszedł do języka psychologów na całym świecie.
Swoją historyczną przechadzkę zaczyna od Malleus Maleficarum, polowań na czarownice, by poprzez analizy patogennej władzy rodzącej terroryzm przejść do gwałtów w chińskim Nankin i w afrykańskiej Rwandzie. Zdumiewa gorliwość dokonywania rzezi łączonej z bestialskimi torturami, okaleczeniami, oraz liczba ofiar. Słowo „odczłowieczenie” traci sens, gdyż nie wiadomo, do jakiego świata istot żywych ziemskiej natury należą potwory wywodzące się z przyjemnych kobiet, urodziwych młodzieńców, uczciwych członków rodzin i usłużnych sąsiadów. Co powodowało, że amerykańscy chłopcy i dziewczęta w 2004 roku w irackim więzieniu w Abu Ghraib sikali na więźniów, tłukli metalową pałką na śmierć, rzucali nimi w mur, skakali po rannych, oblewali kwasem, razili prądem, szczuli psami, ciągnęli za narządy płciowe, krępowali razem, gwałcili, zastraszali, pisali po ciałach piętnujące w grupie obelgi i w upokarzających scenach się z nimi fotografowali.
Tutaj Phil Zimbardo wraca do opisu swojego młodzieńczego doświadczenia na ludziach z 1971 dowodząc, że naukowo przewidział sadystyczne zachowania strażników w więzieniach, a przyczyną ich jest zwyczajna nuda. Właściwie cały czas nawiązuje do słynnej konkluzji Hannah Arendt diagnozującej po procesie Eichmanna w Jerozolimie zło jako banał. Stanfordzki eksperyment w symulowanym więzieniu w piwnicy Uniwersytetu na 24 studentach pochodzących z klasy średniej, których losowo podzielono na strażników i więźniów był spowodowany szczególnym zainteresowaniem problemem więziennictwa w pracach naukowych Zimbardo.
O tym, że doktor Zimbardo wcześniej interesował się więźniami, świadczą „Listy amerykańskie” Marka Hłaski:

„(…)Zagadką pozostaje, dlaczego przyznał się do szeregu nie popełnionych przez siebie przestępstw. Whitmore twierdzi, iż był bity; policja temu zaprzecza. Na to właśnie stara się odpowiedzieć autor artykułu, Philip G. Zimbardo.
Metody policji, o których czytamy w książkach i które pokazywano nam w kinie, nie mają nic wspólnego z rzeczywistością, powiada autor. Pokój, w którym odbywa się przesłuchanie, nie jest ciemną norą, w której jedynym źródłem światła jest silna lampa świecąca wprost w oczy przesłuchiwanego. Pokój, w którym odbywa się śledztwo, według Zimbardo, sprawia wrażenie pokoju prywatnego, a jeśli nawet w oknie są kraty, przypominają one raczej wrota wiodące do ogrodu. Pokój jest jednak nagi; bez obrazów; przesłuchiwany powinien siedzieć na krześle bez poręczy, tak aby każdy ruch jego ciała mógł być obserwowany; przesłuchiwany powinien znajdować się jak najbliżej przesłuchującego, gdyż: When a person is close to another physically, the is closer psychologically. Przesłuchujący powinien być ubrany skromnie i unikać krawatów w krzykliwych kolorach; oddech jego nie może być w żadnym wypadku nieprzyjemny dla przesłuchiwanego. Przesłuchujący musi kontrolować swoje odruchy, a wreszcie autor artykułu dochodzi do słusznego wniosku, iż przesłuchującym nie można zostać; trzeba się nim urodzić.
Artykuł ten jest dość przerażający i prawdopodobnie nie zwróciłbym na to wszystko większej uwagi, gdyby nie natrętnie powtarzająca się forma „on”, mężczyzna. Tak więc postanowiłem zajrzeć do bibliografii i znajdujemy tu między innymi następującą pozycję: Communist Interrogation and Indoctrination of Enemies of the State. L.E. Hinkle, H.C. Wolff in Archives of Neurology and Psychiatry. Tak, teraz łatwiej mi zrozumieć ten artykuł i rzeczywiście podpisałbym się chętnie pod zdaniem Sartre’a o „obłędzie uniwersalnej miłości”. Nie tylko ja; wielu drwali pracujących w rześkim klimacie Północy, któregoś z Krajów Oddalenia, również chętnie przyłączyłoby się do opinii laureata Nagrody Nobla. Niestety, jest na to zbyt późno; władze sowieckie niechętnie przystępują do tego, co nazywa się w Stanach „powtórnym otworzeniem sprawy”. Przypadek nieszczęśliwego Murzyna jest niewątpliwie tragiczny, tak jak i tragiczną była sprawa Chessmana; mówiąc jednak o tym chciałbym, aby pokazano mi kraj, w którym skazany na śmierć człowiek dwanaście lat może walczyć o swoje życie.
Dlaczego jednak ludzie ci przyznali się do rzeczy nie popełnionych. Nie robią tego z powodów, o których pisze Sartre, Koestler, i inni. Więzień mówi rzeczy dziwne do przesłuchującego go człowieka, gdyż człowiek siedzący przed nim jest wspomnieniem jego samego. Wspomnieniem wolnego świata; porażek i zwycięstw; smutków i radości; lecz wciąż jeszcze jest wspomnieniem świata, który uważało się za własny; za nieszczęśliwy i nienawistny; lecz, choćby nawet w stopniu minimalnym, w skali kroku i szeptu — wolny. I człowiek siedzący naprzeciw ciebie jest tobą samym; tym, kim byłeś, ale czym już nigdy nie będziesz, gdyż kara, podejrzenie czy wspomnienie nocy spędzonej w niewolnictwie wlec się będzie za tobą do końca twych dni. Tak więc ten, który siedzi naprzeciw ciebie, jest tobą, tym, kim byłeś; jemu wolno ująć słuchawkę telefonu, wstać, zapalić papierosa — podczas gdy ty każdy swój ruch musisz skoordynować z jego wolą. Nie, pojedynek między sprawiedliwością i występkiem nie jest oparty na prawie równego z równym, na szczęście dla nas samych. Jak każde ludzkie poczynanie, pojedynek ten jest opisem głupoty nas samych, którzy wplątaliśmy się w nierówną walkę, w życie.
Tak więc więźniowie mówią brednie, które zostaną przeanalizowane przez fachowców. Podają nazwiska ludzi, którzy zmarli; mówią o swoich żonach, o nieszczęściach; podają fakty, które w ich mniemaniu okażą się im pomocne, a które mogą ich zniszczyć; ale mówią, mówią, mówią, ponieważ siedzący naprzeciw nich jest człowiekiem; ma takie same nerki, oczy i serce, które i ty masz, i dlatego mówisz do niego jak do samego siebie, gdyż on jest tobą, a ty może jeszcze kiedyś będziesz nim; i na tym się to wszystko kończy. Może jednak nie kończy się i na tym? Może istnieje jeszcze jedno uczucie, jakiego doznaje przesłuchiwany wobec przesłuchującego — uczucie zazdrości. Może ty chciałbyś być nim! Może wyobrażasz sobie, iż nim jesteś; iż to od twojej woli zależeć będzie los innego; a więc mówiąc zazdrościsz, zazdrościsz, zazdrościsz, jak każda ofiara, która marzy o tym, aby stać się katem; aby z niszczonego stać się niszczącym; z bitego— bijącym. Czyżby o tym wszyscy zapomnieli?(…)”
[Marek Hłasko „Listy z Ameryki”1969]

Eksperyment zaplanowany na dwa tygodnie musiano przerwać po sześciu dniach, gdyż strażnicy okazali się „zbyt gorliwi”, a ich koledzy więźniowie „zbyt delikatni”, co groziło trwałymi okaleczeniami, a nawet zabójstwami między uczestnikami psychologicznego doświadczenia. Utożsamiono się z rolami tak bardzo, że maltretowani więźniowie doszli do wniosku, że jest to prawdziwe więzienie, z którego nie wyjdą nigdy.
Zimbardo pyta o źródła ujawnionego na okoliczność eksperymentu sadyzmu. Wraca do tortur w irackim więzieniu Abu Ghraib, analizuje je i porównuje. Antycypacja zdarzeń jest ewidentna. Od eksperymentu do irackiego skandalu strażników amerykańskich minęło ponad trzydzieści lat, a schemat jest wciąż taki sam.
Trudo się powstrzymać od ocen, czytając książkę Zimbardo. Sam w kilku rozdziałach kaja się, przyznając, że stanfordzki eksperyment był nieetyczny, ale czego nie robi się dla spraw wyższych, czyli dla nauki. Tak, jakby ludzkość nie przerobiła dostatecznie żądanej lekcji z cierpienia w hitlerowskich obozach zagłady i sowieckich gułagach.
Eksperyment Stanfordzki jest mimo upływu lat cały czas obecny w popkulturze, a strony internetowe zarówno z relacji Eksperymentu z 1971 w Stanfordzie jak i tortur z Abu Ghraib, czy Guantanamo codziennie odwiedzane są w milionowych liczbach.
Pierwszy, niemiecki film Olivera Hirschbiegela „Das Experiment” nakręconym na podstawie książki Mario Giordano „Eksperyment Black Box” w 2001 roku z udziałem doskonałego Moritza Bleibtreu Zimbardo nie zachwycił i cieszył się w książce, że ma dużo nieprzychylnych recenzji. Po wydaniu „Efektu Lucyfera” nakręcono jeszcze w 2010 amerykański – remake filmu niemieckiego –
Paula Scheuringa „The Experiment” z udziałem doskonałego Adriena Brody.
Ubiegłoroczny film Kyle Patrick Alvarez „The Stanford Prison Experiment” jest najlepszy, bo wiernie odtwarza stanfordzki eksperyment z dbałością o szczegóły realiów lat ’70, – epoki, największych swobód młodzieży, hipisowskiego buntu na amerykańskich uczelniach.
Dokumentalny film „Cicha furia: Stanfordzki eksperyment więzienny” z 1991 Kena Musena ze scenariuszem Philipa Zimbardo i jego udziale poniekąd tłumaczy motywy dokonania gwałtu moralnego na poddanej doświadczeniu młodzieży i rehabilituje powstaniem na uniwersytecie dzięki niemu kliniki nieśmiałości, jako próbie przezwyciężania w sobie wewnętrznego więzienia.
Drugą część książki poświęca Zimbardo temu zagadnieniu, badając źródła konformizmu w nieśmiałości. Przykładem drastycznym jest opisana tragedia z gujańskiej dżungli, gdzie sekta Świątyni Ludu doprowadziła do śmierci tysiąc swoich wyznawców, którzy swoim dzieciom i sobie podali śmiertelną dawkę cyjanku. Właściwie problemem, jaki roztrząsa Zimbardo nie jest guru typu Hitler, Mao, czy Stalin, na których się przywódcy stada wzorują, ale właśnie stado uległe wobec autorytetów.
Profesor Philip Zimbardo powołuje się na takie pozycje literacki jak „Władca much” Williama Goldinga, Jonathana Swifta „Podróże Guliwera, czy z „Rok 1984″ George’a Orwella. Z jednej strony brak dozoru – co stało się u Goldinga we „Władcy Much”, gdzie dzieci pozbawione były obecności dorosłych – a z drugiej strony permanentna inwigilacja u Orwella, czy w sekcie „Świątyni Ludu” – są bodźcami popychającymi do zła w równym stopniu. Kreatywność jak i uległość wobec sprzecznych z sumieniem komunikatów wywodzą się w tych wypadkach z pozbawienia ludzi tożsamości, woli, a przede wszystkim odarcie ich z indywidualności. We „Władcy much” mali bandyci noszą maski, w „Roku 1984” są ponumerowani jedynie. Anonimowość, tak łatwo stosowana na portalach internetowych, ukrywanie się na avatarami, czyni ludzi nie tylko bezkarnymi, ale powoduje, że mogą robić to, co zawsze pragnęli, ale bali się odpowiedzialności karnej.
Ale książka Zimbardo nie jest o skrystalizowanych ludzkich kreaturach. Ma ambicje uzdrawiające. Zimbardo kładzie słuszny nacisk na odwagę obywatelską, na hamowaniu zła sprzeciwem grupy, na przezwyciężaniu patologii społecznej zdrowym, odważnym głosem jednostki. Zimbardo przypomina wspaniały eksperyment sfilmowany w 1996 przez Bertrama Verhaaga „Niebieskoocy”.
4 kwietnia 1968 roku wiejska nauczycielka Jane Elliott dowiedziała się z telewizji, że Martin Luther King został zabity. By uzmysłowić dzieciom zjawisko rasizmu, nazajutrz podzieliła klasę na niebieskookich i brązowookich nagradzając i chwaląc tych pierwszych. Na przerwach brązowoocy zostali pobici przez kolegów i normalna klasa z dnia na dzień stała się siedliskiem małych potworów.
Protesty rodziców, których dzieci poddane zostały eksperymentom, mimo, że nauczycielka opuściła szkołę, nie przeszkodziło w sławie tego doświadczenia, powtarzanego wielokrotnie później na osobnikach dorosłych.
Wracając do Internetu, fora literackie takich portali jak Nieszuflada, Rynsztok, czy prosperujący jeszcze Liternet były dla niektórych użytkowników poletkiem doświadczalnym, a dla innych jedynie zabawą, dla jeszcze innych ucieczką od samotności codziennym życiem we wspólnocie.
Wielu artystów traktuje życie ludzkie po swojemu: jedni nazywają je snem, inni pasmem cierpień, a jeszcze inni żyją dla dostarczania sobie permanentnej przyjemności. Każdy, traktujący świat jako swoje wyłącznie miejsce do przebywania bez względu na potrzeby współżyjących winien być przez wspólnotę potępiony i pohamowany w swoich roszczeniach. I takie też jest przesłanie „Efektu Lucyfera”, cennej książki Philipa Zimbardo.
https://www.youtube.com/watch?v=NNa8qxRggwo

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , | 3 komentarze

LEE

W biegłym tygodniu zmarła w wieku 89 lat Harper Lee, autorka jedynej powieści. „Zabić drozda”. Od debiutu nagrodzonego Pulitzerem w 1961 i sprzedanego w milionowych nakładach na całym świecie, pisarka nie wydała nic przez 55 lat. Podobnie jak L. D. Salingerer i Thomas Pynchon, żyła w ukryciu z dala od mediów. Mieszkała w rodzinnym domu w Monroeville w Alabamie ze starszą siostrą Alice, zmarłą trzy lata temu w wieku 103 lata, której pisarka zadedykowała „Zabić drozda”.
Nieobecność pisarki w życiu literackim Ameryki z powodzeniem zrekompensował Truman Capote, sportretowany w „Zabić drozda” jako Charles Baker Harris, zwany Doo, który przyjechał do Monroeville na wakacje w wieku siedmiu lat z umiejętnością czytania.
Znajomość z Capote, który w dzieciństwie obiecał, że się z Harper Lee ożeni, trwała całe jego życie, pięknie pokazana w filmie „Capote” Bennetta Millera. Jednak jej portret w powieści „Inne głosy, inne ściany”, jako Idabel Thompkins daleki jest od autoportretu Lee w „Zabić drozda”:

„(…)
Zobaczył dziewczynę, która miała włosy ognistej barwy, jak holenderski chłopak. Była mniej więcej wzrostu Joela, ubrana w brązowe szorty i żółtą koszulkę sportową. Biegała w podskokach przed wysokim, dziwacznym, starym domem grając palcami na nosie w stronę fryzjera i wykrzywiając twarz w złośliwych grymasach.(…) – Jak się masz – powiedziała Idabel, w której stłumionym głosie nie było ani śladu zdziwienia czy radości. Niosła olbrzymiego arbuza, a stary czarno-biały spaniel dreptał tuż przy jej nodze. Poturlała arbuz po trawie, odgarnęła znad czoła rozczochraną grzywkę i oparłszy się o drzewo zatknęła kciuki obu rąk za patki bawełnianych spodni. Miała chłopskie buty, sweter z płowiejącym na piersiach napisem: PIJCIE COCA-COLĘ. Spojrzała najpierw na Joela, potem na siostrę i jakby wyrzucając z siebie przekleństwo, splunęła umiejętnie między palcami. Stary pies przysiadł obok niej.
– Nazywa się Henryk(…)”
[Truman Capote „Inne głosy, inne ściany” przełożył Bronisław Zieliński]

W dalszej części książki Truman Capote pisze, że moralnie niezłomny bohater prawnik Amas Coleman Lee, sportretowany przez Haprper Lee w „Zabić drozda” jako Atticus Finch (grany w filmie prze Gregorego Peck’a), chce zastrzelić starego psa Henryka nie bacząc na wielkie przywiązanie córki do psa. Ta, w desperacji bije z furią ojca, siostrę i ratując psa, ucieka z domu.
A zresztą, nawet w tak hołdowniczym pisaniu o Atticusie w Zabić drozda” dzisiaj razi chociażby to, że Atticus oddawał się z powodzeniem w lokalnych zawodach w strzelaniu do wszelkiego gatunku ptactwa, szczególnie gołębi, sójkami też nie gardził i nie wiadomo, czym zasłużył sobie tytułowy drozd na ocalenie, skoro w przyrodzie Alabamy było mnóstwo ptaków śpiewających.
Podejrzewano, że „Zabić drozda” napisał przyjaciółce Truman Capote, który już mając 11 lat wygrywał wszystkie literackie konkursy pism młodzieżowych. Ale może zagadka amerykańskiej literatury dwudziestego wieku jest prostsza. Może motywy zaprzestania dalszej twórczości były banalne.  Literatura jest wymagająca, pracochłonna i uciążliwa. Po wydaniu „Zabić drozda” Haprer Lee oddała się przyjemnościom życia w swoim rodzinnym mieście żyjąc w nim towarzysko, jedząc truskawkowe ciasto i łowiąc na wycieczkach ryby. Musiało to wszystko, przy zadowalających zasobach finansowych z wpływów za książkę i dobrze prosperującej kancelarii adwokackiej, w której po śmierci ojca siostry Lee pracowały, być życiem o wiele przyjemniejszym, niż żmudne pisanie książek.
W roku ubiegłym ukazał się sequel „Zabić drozda” autorstwa Harper Lee sparaliżowanej od 2007, mający takie same powodzenie wydawnicze, jak jej debiut.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , , , , , | Dodaj komentarz