Lata sześćdziesiąte. Krystyna (6)

Było jeszcze ciemno, gdy Krystyna z godzinnym wyprzedzeniem usiadła na ławce peronu budującego się ciągle katowickiego dworca kolejowego. Wiał lodowaty wiatr i pryzmy śniegu leżały wzdłuż torów wśród zwałów materiałów budowlanych. Powoli peron zaludniał się takimi jak ona pasażerami bez bagażu trzymającymi w rękach jedynie skórzane teczki. Większość jadących stanowili mężczyźni. Owijali szalikami wyzierające spod wełnianych lub skórzanych płaszczy białe koszule i krawaty, na głowy wciskali głębiej kapelusze. Zapowiedziano przez megafon wjazd ekspresu do Warszawy „Górnik”. I po chwili na peron wjechał biało-czerwony, rzęsiście oświetlony, cztero-wagonowy pociąg elektryczny z napisem WAGGONBAU GÖRLITZ. Krystyna zdenerwowana nieśmiało weszła i poszukawszy swojego numeru miejscówki usiadła w miękkim fotelu. Wagon częściowo już zapełniony pasażerami z Gliwic w Katowicach miał już komplet, nie było żadnego miejsca wolnego.
Krystyna nigdy nie była w Warszawie przed wojną, szkolne wycieczki w gimnazjum były tylko dwie, jedna do Wieliczki, a druga do Krzywczy. Warszawę i jej odbudowę – o czym trąbiono wszędzie zbierając, z czego się tylko da na pieniądze społeczne na Fundusz Odbudowy Stolicy- znała jedynie z telewizji i z filmu „Przygoda na Mariensztacie” i kryminału „Zły” Tyrmanda. Bardzo chciała zobaczyć Mariensztat i zbudowany już Pałac Kultury, szczególnie, że nie znając wcześniej stolicy, nie odczuwała żadnej nostalgii za dawną zabudową zburzonego miasta.
Pociąg mknął zawrotną szybkością 100 kilometrów na godzinę, taką samą, jaką Józek swoim pomidorowym wartburgiem osiągnął wioząc ich z Krościenka do Katowic przez 10 minut, resztę trasy pokonywał prędkością 60 km/godz. A od Częstochowy do Piotrkowa Trybunalskiego pociąg jeszcze przyspieszył, tak, że wraz ze świtem, po czterech godzinach jazdy, Krystyna wjechała w ciemny, odrapany tunel, aż w ciemności pojawiły się światełka. Wjechali na peron. Między kwadratowymi słupami podtrzymującymi strop zamigotały tablice świetlne i napis ŚRÓDMIEŚCIE. Nieprzebrane tłumy ludzi wysypywały się z peronów i wszyscy szli, a nawet biegli do wyjścia, by schodami w górę dobiec do nadjeżdżających tramwajów. Krystyna chciała przypatrzeć się mozaikom na ścianach, ale tłum ją porwał na powierzchnię. Przed nią wśród niskiej zabudowy warszawskich domów wyrastał Pałac Kultury jak gigantyczne widmo i odcinał się swoją dziwaczną architekturą od reszty zabudowań. Jak pamiętała ze „Złego”, stanął na miejscu ponad setki wyburzonych kamienic.
Krystynę owiał zimny wiatr, kiedy dotarła do właściwego dla niej przystanku, z którego miała dojechać do ulicy Poznańskiej 15, do biura „Polservice”. Z dala widziała przystanek trolejbusu, ale bała się z niego korzystać. Trolejbusy z trudem skręcały na łukach ulic wlokąc za sobą przypięty do dachu pantograf, z którego sypały się iskry. Po ulicach jeździło dużo aut, najczęściej w szarych, stalowych kolorach. Przeważały warszawy, syrenki, moskwicze, gdzieniegdzie przemykały jaśniejsze trabanty, ale najwięcej było ciężarówek z plandekami, bądź ze zbiornikami. Do tramwajów ciągle dobiegali ludzie. Przyjeżdżały już z wielkim winogronem wiszących młodych mężczyzn, nagle pustoszały i z powrotem napełniły się podobną ilością pasażerów. Udało się Krystynie docisnąć do okna i chwycić zwisającą z sufitu rączkę. Tak stojąc podtrzymywana przez tłum milczących, szarych ludzi patrzyła na ulicę. Jechali Alejami Jerozolimskimi i Krystyna podziwiała gmachy ciągnące się wzdłuż ulicy. Na skrzyżowaniach stali milicjanci kierujący ruchem, ale na przejściach były gdzieniegdzie automatyczne sygnalizacje świetlne. Przechodnie szli ulicami, mężczyźni w kapeluszach i prochowcach mimo jeszcze zimowej pogody, nieśli skórzane teczki, kobiety w chustkach i wełnianych płaszczach o nieokreślonych kolorach miały w rękach siatki i damskie torebki, obowiązkowo w butach na obcasach, ale cały ten warszawski tłum nie przypominał ludzi, których Krystyna oglądała w telewizji. Modnych tapirowanych fryzur i sztucznych rzęs na ulicy nie widywała. Wszyscy przesuwali się szybko chodnikami z głowami pochylonymi. Zaraz wysiadła, gdyż na piechotę było i tak bardzo blisko. Mijała legendarnie brzmiące przecznice – Nowogrodzką, Żurawią Wspólną, Hożą, Wilczą. Nigdy nie przypuszczała, że dane jej będzie przekroczyć progi dawnej ambasady sowieckiej, w której teraz mieściło się między innymi biuro „Polservice”. Trzypiętrowy secesyjny budynek został jeszcze przed wojną przebudowany w stylu radzieckiego proletariackiego neoklasycyzmu z solidnymi ozdobami art déco. Nad balkonem pierwszego piętra między dwoma kolumnami potężny portal zwieńczony był wykutą w kamieniu kulą ziemską. Na trzecim piętrze Krystyna zobaczyła piękne półkoliste okna, między którymi widniały postacie robotników i chłopów.
Przeszła przez obszerny, wyłożony wraz z posadzkami różowym lastrykiem hol, gdzie na kolumnach wykuto sierpy i młoty i schodami także wyłożonymi różowym lastrykiem weszła na pierwsze piętro. W maleńkim pokoiku przejął ją filigranowy pan w szarym garniturze i powitał, jakby czekał tylko na Krystynę. Poinstruował ją, by nie zabierała na Kubę niepotrzebnych bagaży, gdyż nikt za nadbagaż jej nie zapłaci.
– Wie pani – Polacy nawet zabierają ze sobą wieszaki na ubrania! Jakby nie mogli ich sobie zrobić na miejscu z bambusa! – śmiał się, a Krystyna nie wiedziała, że to jest śmieszne.
Krystyna dowiedziała się też, że „Polservice” nie zapłaci im hotelu, ale prywatną kwaterę na noc między wylotem, gdyż muszą się stawić tutaj dzień wcześniej, by zabrać bilety samolotowe. Dostanie Krystyna na podróż 20 dolarów i po pięć na dzieci. Urzędnik gorąco pożegnał Krystynę, pocałował w rękę pragnąc ją tu widzieć gotową do wylotu do Hawany za trzy miesiące.
Krystyna miała powrotny bilet wieczorem na ekspres „Hutnik” jak wszyscy powracający z warszawskiej delegacji. Postanowiła pojechać na Mokotów do Supersamu kupić coś dla dzieci. Słyszała, że w Warszawie można kupić banany, wprawdzie po czterdzieści pięć złotych za kilogram, czyli czterdziestopięciokrotnie droższe niż jabłka, ale jej dzieci nigdy nie jadły bananów.
Dojechała na Puławską autobusem, potem tramwajem nie wracając już na Aleje Jerozolimskie tylko od Koszykowej. Zbliżając się, zobaczyła wielki napis na kolumnach z pionowymi listwami: „SUPERSAM sklep samoobsługowy”. Supersam był jeszcze bardziej okazały, niż katowicki Supersam, ale jak pamiętała z Polskiej Kroniki Filmowej dwa lata temu, otwarciu sklepu towarzyszył nieprzebrany tłum warszawiaków, który też potłukł szyby. A szkoda, bo były to nowatorskie, odlane po raz pierwszy w Polsce szyby lustrzane. Aluminiowy, prążkowany strop zachwycał nowoczesnością. Ogromna sala samoobsługowego sklepu, gdzie podobnie jak w Katowicach na posadzce ustawiono piramidy z konserw, robiła wrażenie przepychu i sytości. Na okrągłych podstawach piramidalnie poukładano butelki i słoiki. Podłużne gabloty-lodówki stały w rzędach blisko kas. Każdy wchodzący musiał zabrać koszyk metalowy. Przy kasach kasjerki w czarnych atłasowych chałatach z białymi kołnierzykami miały wysokie, tapirowane fryzury, których Krystyna tak uporczywie wśród warszawianek szukała.
Krystyna kupiła kilkanaście opakowań sezamków i kakao Van Houtena, bananów nie było. Podeszła też do drugiej części Supersamu, garmażeryjnej, do samoobsługowego baru „Frykas”, gdzie na oświetlonej ladzie stały białe fajansowe talerze z granatową obwódką i literami GS. Zabrała tacę, którą położyła na pręty niższej półki i z lady przesunęła na nią jeden z licznych talerzy stojących wyżej. Zdjęła głęboki talerz z zupą ogórkową z ryżem i na drugie kawałek mięsa w sosie pomidorowym z makaronem. Obok w osobnej kasetce leżały aluminiowe sztućce. Podeszła z tacą do kasy i zapłaciła dwadzieścia złotych i trzydzieści pięć groszy. Wszyscy z tackami przesunęli się do oszklonej części baru „Frykas”, gdzie stały wysokie stoły, przy których można było jeść na stojąco, lub usiąść na wysokim okrągłym taborecie. Krystyna usiadała pod szklaną ścianą i jedząc oglądała ulicę. Kiedy wyszła, stanęła do kolejki przy ulicznym stoisku jarzynowym, gdzie na stoliku z białą wagą ze wskazówką i dwiema szalkami sprzedawczyni szybko ważyła po kilogramie cytryn, kolejka przesuwała się, mimo pokaźnej długości, też bardzo szybko. Minęła Spółdzielczy Dom Usługowy gdzie myto duże okna wystawowe. Zaglądnęła do mechanicznej pralni, gdzie stało elektryczne urządzenie do prasowania koszul. Pracownik w białym fartuchu wkładał koszulę między miękką podstawę, a pokrywę, którą przyciskał metalową obręczą uchwytów. Potem naciągał na parujące dwa walce rękawy koszuli.
Podeszła do kina „Moskwa” przed którym zobaczyła dwa kamienne lwy. Cały budynek, którego huczne otwarcie oglądała w Polskiej Kronice Filmowej w kinie, sprawiał wrażenie pancernego bunkra. Mimo wczesnej pory, przed kinem kłębiły się tłumy ludzi, zapewne koników sprzedających bilety po wyższych cenach na wieczorny pokaz.
Pytając przechodniów wsiadała do autobusów i tramwajów jadąc Aleją Niepodległości tak skutecznie, że wylądowała w Centralnym Domu Handlowym na Brackiej. Olśniła ją bryła pięciokondygnacyjnego gmachu, którego przeszklone narożniki wprowadzały do wnętrza ciepłe światło. Schody ruchowe wiozły ją tylko w górę, potem musiała schodzić. Niczego nie kupiła, mimo tłumów, nie było żadnych atrakcyjnych dla niej towarów. Delikatesy na parterze Cedetu były stanowczo dla Krystyny za drogie. To tutaj przebywali napiętnowani przez Polską Kronikę Filmową bikiniarze, ale ich też nie udało jej się zobaczyć. Minęła szybko kolumny wyłożone tak jak elewacja „Zenitu” w Katowicach, barwionym na czarno szkłem, czyli marbitem i podążyła w kierunku Mariensztatu Krakowskim Przedmieściem. Ruin już prawie nie było. Przy Trasie W-Z weszła na radzieckie ruchome schody, które niwelowały 12 metrową różnicę poziomów między mostem, a Starym Miastem. Kamienica, przez którą się wchodziło do ogromnego holu, skąd jechały trzy pasma schodów ruchomych była ozdobiona rzeźbami robotników. Tunel pod Krakowskim Przedmieściem łączył most Śląsko-Dąbrowski z ulicą Świerczewskiego, pod którym jeździły tramwaje.
Krystyna weszła na Rynek Mariensztacki, który wydawał jej się o wiele smutniejszy i skromniejszy, niż w kolorowym filmie „Przygoda na Mariensztacie”. Myślała, że osiedle jest podobne do katowickiej Koszutki, ale nie. Dwuspadowe dachy zupełnie nie nowoczesnych kamieniczek miały zapewne nawiązywać do architektury przedwojennej Warszawy. Podobno w mieszkaniach nie było łazienek, były tylko miejsca na wannę i nie było centralnego ogrzewania, a metraże jeszcze mniejsze, niż na Koszutce. Duże mieszkania były tylko na MDM-ie
Trudno było jej to wszystko ogarnąć, szczególnie, że było przenikliwie zimno i nie mogła nawet posiedzieć na ławce i odpocząć. Trasę W-Z znała tylko z nazwy ciastek. Wuzetki sprzedawano w cukierni „Diana” na Klary Zetkin, ale ich nie lubiła, bo nie lubiła bitej śmietany, lubiła je natomiast Marzenkowa.
Wracając piechotą na dworzec Krystyna rozmyślała o Muranowie wybudowanym na gruzach getta żydowskiego i o swoich żydowskich przemyskich koleżkach szkolnych, które wojny nie przeżyły.
Zaczęło się ściemniać i wracając piechotą na dworzec patrzyła na sporadycznie zapalające się neony, wcale nie były tak liczne, jak zachwalano w Polskiej Kronice Filmowej.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata sześćdziesiąte i oznaczony tagami , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *