UNIŁOWSKI

Gombrowicz podobno nie cenił Uniłowszczaka, ale cenił Tadeusza Dołęgę-Mostowicza ceniącego i broniącego Uniłowskiego, który po śmierci 27 letniego pisarza w 1937 roku napisał smutny, afirmujący tekst, w którym czytamy:

„(…) O nikim chyba w najszerszej opinji polskiej nie krążyły poglądy tak fałszywe, sądy tak niesłuszne, jak o Zbigniewie Uniłowskim. Rodziły się gdzieś w atmosferze rozjątrzenia politycznego, wylęgały się w zaduchu kuchni, przygotowującej codzienną strawę dla bezkrytycznych czytelników, wychodziły w świat z gotowemi etykietami, które tak zbawiennie podają społeczeństwu w jędrnych skrótach, o apodyktycznych epitetach, to co dobry Polak i katolik o Uniłowskim wiedzieć powinien.

Otóż powinien był wiedzieć, że pisarz ten jest prekursorem bolszewizmu, deprawatorem, pornografem, wrogiem ustroju i obronności państwa, burzycielem ładu społecznego i wogóle – szkodnikiem. Nie potrzebuję podkreślać jak paradoksalnie brzmiało to już nie tylko dla tych, co bliżej go znali, lecz i dla każdego uważnego i samodzielnie myślącego czytelnika jego książek.(…)”

Niestety, książek dla samodzielnie myślącego czytelnika nie ma, ostatnie wydanie „ Dwudziestu lat życia” jest z 1955 roku i rozlatuje się w rękach wydane na powojennym, drzewnym papierze.

Uniłowski drukowany był po wojnie w wielkich nakładach jako pisarz lewicowy, który, podobnie jak Zapolska, odmalował potworną rzeczywistość lumpenproletariatu sanacyjnej Polski w sposób straszny, gdzie naturalizm Zoli to przy nim luksus.
Czytając wszystko, co napisał Uniłowski w swoim krótkim i trudnym życiu zawsze przebija słuszny ton niesmaku i obrzydzenia gdziekolwiek się jego bohater-narrator znajdzie: czy jako dziecko pod postacią Kamila Kuranta w Warszawie i Krakowie („Dwadzieścia lat życia”), czy wśród emigrantów polskich w Brazylii jako stypendysta Ministerstwa Spraw Zagranicznych („Żyto w dżungli”), na statku towarowym („Pamiętnik morski”), czy, kiedy analizuje nędzującą w Warszawie bohemę artystyczną („Wspólny pokój”) czy wreszcie jako poborowy Wojska Polskiego („Dzień rekruta”). To za ten wojskowy, niewinny kawałek wyśmienitej prozy Uniłowski zapłacił najprawdopodobniej życiem, gdyż tajemnicza jego śmierć do końca nie była nigdy wyjaśniona.
Wdowa po Uniłowskim, Maria, kuzynka Anny Iwaszkiewiczowej przyjechała wprawdzie z Nowego Jorku do Warszawy w 1960 roku na premierę „Wspólnego pokoju” Wojciecha Hasa, ale niedługo po tym popełniła samobójstwo, podobnie jak ich syn Karol w wieku 41 lat. Czytając dzisiaj Uniłowskiego zasmuca cena, jaką zapłaciła rodzina Uniłowskich za bezkompromisową artystyczna prawdę jego specyficznej prozy, gdzie Polak jawi się niezmiennie jako stuprocentowy cham, dla którego cienka plewka kultury jest wygodną, mylącą maską pod którą kłębi się żywioł nienawiści, szyderstwa i złośliwości. Śmieszny opis wyjazdu w brazylijską dżunglę, gdzie jeden z polskich emigrantów naraża swoimi szutkami pisarza na kalectwo, a nawet śmierć, to zaledwie pieszczotliwy opis z galerii chytrych prostaków, których chroniło tylko to, że tubylcy nie znali polskiego języka:

„(…) Naprzeciw nam posuwała się trzoda świń, z dwoma chłopakami w podkasanych portkach. — „Cie, gdzie lezież kurwo jedna!” — krzyczał jeden rodzimym językiem. — „A gdzie, ryju cholerny, a gdzie!” — wrzeszczał drugi. — Na rzece — słowem — panowało ożywienie, między palmami, pod obcym słońcem słychać było tęgą polszczyznę.(…)”

Brazylijski opis niewiele różni się od opisu chłopstwa z „Ferdydurke” Gombrowicza, tyle, że polska nędza przeniesiona została w egzotyczny krajobraz. Nie lepiej Polak ma się na statku, na którym z nudów wszyscy zabawiają się kociętami:

„(…)Kot widać wyczuł niedobrą atmosferę, bo kiedy pan De wyciągnął po niego ręce, dał gwałtownego susa i wpadł do morza. Podbiegliśmy do bariery i zaczęliśmy wrzeszczeć jak opętani, tymczasem nieszczęsne stworzenie, miaucząc przeraźliwie, szybko zniknęło nam z oczu.(…)”

Najbardziej rozsławiony „Wspólny pokój” filmem z Holoubkiem w roli Dziadzi (Stanisław Maria Saliński) gdzie rozpoznano natychmiast Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego, Lucjana Szenwalda, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Władysława Sebyłę i Julian Tuwima nie przysporzył Uniłkowskiemu za życia przyjaciół. Jak pisze Dołega-Mostowicz, Uniłowski starał się być w życiu poprawnym aż do przesady:

„(…)Dla konserwatyzmu Uniłowskiego cechą nie mniej charakterystyczną było jego głębokie poczucie prawa. Szanował nie tylko prawo. Spontanicznie i z gniewem piętnował nawet nieprzestrzeganie zwykłych przepisów. Co więcej, był pedantem w obserwowaniu konwenansu towarzyskiego. Kwestje kolejności ukłonów, wizyt, zaproszeń, stroju, raczej przeceniał niż bagatelizował. Pamiętam, że posprzeczał się z jednym z przyjaciół, który nie chciał przyznać, że „to też cząstka kultury”. Niestosowanie się do praw zwyczajowych drażniło go w najwyższym stopniu.(…)”

I cóż z tego, Zbigniew Uniłowski, który przypomina dzisiaj genialną prozę Roberta Walsera został szybko usunięty nie tylko ze świat literackiego, ale i ze świata żywych, niczego nie poprawił swoją niezłomną postawą wiernego obserwatora i opisywacza ludzkiej nikczemności. Za rok minie 80 lat od jego śmierci, a ordynarność i podłość życia publicznego w Polsce nie została przezwyciężona. Występy posłanki doktor Krystyny Pawłowicz w sejmie, czy nieustanny brud portali literackich, w których przoduje portal Liternet to jawne dowody na to, że tak naprawdę, nic się w Polakach, mimo, wolności, zasobności, nie zmieniło.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii dziennik duszy. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Jedna odpowiedź do UNIŁOWSKI

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *