Noc Muzeów 2016 w Muzeum Śląskim

Krista pracująca na markowni wyemigrowała z mężem Romkiem i synami Sergiuszem i Borysem do Hanoweru w 1986 roku. Dzisiaj Kopalnia Katowice, po trzydziestu latach, od kiedy Krista już tam nie pracuje, jest ogólnie dostępna. Wydawanie, odbieranie i liczenie marek dla Kristy było bardzo sterujące. Marka oznaczała życie ludzkie. Jeśli górnik zapomniał oddać lub ją zgubił, wszczynano akcję ratowniczą.
Z drżeniem i wzruszeniem zjeżdżam windą na najniższe piętra dzisiejszego muzeum, gdyż odczuwam swego rodzaju wewnętrzny triumf, że jednak udało mi się zjechać na dół. Kobietom nie wolno było odwiedzać czynnych kopalń i zobaczenie kopalni węgla kamiennego nawet dla pracownika, jakim w latach siedemdziesiątych byłam, było niemożliwe.
W wielkiej przestrzeni wysokiej na 10 metrów doświetlonej glass boxami nie czuje się klaustrofobii, a o tym, że jest się pod ziemią, natychmiast się zapomina. Lekkość współczesnych konstrukcji w jasnej, neutralnej tonacji działa uspokajająco i kojąco. Nawet tłum odwiedzających z dziećmi, sprawdzonych przez security przy wejściu jak na lotnisku, których kieszenie i torebki pozbawiono metalowych przedmiotów, rozprasza się natychmiast po całej przestrzeni. Cudowna Galeria sztuki polskiej 1800–1945 mieszcząca się w przedwojennym Grand Hotelu przy Korfantego, którą kiedyś tak uwielbiałam, że chodziłam w każdy wolny od opłat dzień się nią haszować i malowałam tam nawet przez tydzień „Pomarańczarkę” Gierymskiego, została tu przeniesiona dostawszy jeszcze doskonalszy dom dla swojej wspaniałości. Przez poszczególne wystawy oddzielone jedynie ekranami, jak Galeria sztuki polskiej po 1945, Galeria plastyki nieprofesjonalnej, Laboratorium przestrzeni teatralnych, Galeria śląskiej sztuki sakralnej jedynie przelatujemy zatrzymując się przy bliższych mi duchowo klimatach artystów, których znałam osobiście. 30 współczesnych polskich artystów prezentuje po jednej pracy w różnorodnych konwencjach, kierunkach i językach sztuk wizualnych. Dzieła te stanowią jakby autoportrety artystów, są kwintesencją ich tożsamości, w ciemno można natychmiast rozpoznać co jest czyje bez czytania tabliczek. Odruchowo nie czyta się tytułów i podchodząc wie się, że dane dzieło to przecież Magdalena Abakanowicz, Paweł Althamer, Jan Berdyszak, Henryk Cześnik, Edward Dwurnik, Wojciech Fangor, Jerzy Fober, Izabella Gustowska, Roman Kalarus, Jerzy Kędziora, pseud. Jotka Zofia Kulik, Ewa Kuryluk, Robert Kuśmirowski, Natalia Lach Lachowicz, pseud. Natalia LL, Przemysław Lasak, Zbigniew Libera, Lech Majewski, Franciszek Maśluszczak, Adam Myjak, Andrzej Pągowski, Józef Robakowski, Jacek Rykała, Jadwiga Sawicka, Monika Sosnowska, Grzegorz Sztwiertnia, Andrzej Tobis, Jerzy Truszkowski, Ireneusz Walczak, Kazimierz Gustaw Zemła, Artur Żmijewski.
Zatrzymuję się nad fotografiami Natalii lach Lachowicz sfotografowanej na fotelu w cyklu konceptualnym, którą pamiętam jeszcze w peruce przy otwarciu galerii Permafo. Podobno, mimo rozwodu, opiekowała się do końca moim wrocławskim profesorem Andrzejem Lachowiczem zmarłym w ostatni dzień 2015 roku. Stoję też przed plakatem Romka Kalarusa, który siedział z Januszem Haką pod oknem w klasie maturalnej. Plakat, jak czytam, powstał na zamówienie francuskie i był rozklejany na ulicach Paryża.
Jednak najważniejszą ze wszystkich ekspozycji jest wystawa „Światło historii. Górny Śląsk na przestrzeni dziejów” gdzie zastosowano multimedialne, awangardowe happeningi i instalacje, sztukę video, performance, instalacje, grafikę komputerową, sztukę ulicy, wizualizacje, słowem wszystkie środki artystyczne stosowane przez artystów w dzisiejszych galeriach sztuki. Tutaj, poniekąd anonimowe dokonania artystyczne podporządkowanie są jednemu celowi – pokazania Górnego Śląska, a szczególnie Katowic od zarania do roku 1989 w krótkiej, przystępnej formie mającej na celu nie historię, nie pamięć narodową, ale raczej osobiste przeżycie zwiedzającego, w którym zawsze coś rezonuje, będąc bombardowanym tyloma artefaktami z zewnątrz. Internauci na forach piszą, czego tu nie ma. Nie ma Łyska z pokładu Idy, nie ma Synagogi wysadzonej w powietrze, nie ma kanarków, są tylko puste klatki. Ale jest dużo, bardzo dużo, by każdemu, bez względu na wiek otworzyły się w mózgu korytarze pamięci i dzięki tej nostalgicznej stymulacji doznali wzruszenia, a przecież o to tylko w sztuce chodzi.
Do wystawy wchodzi się przez markownię, zilustrowaną puszczonym na video gifem komputerowym gdzie przebrani już w stój górniczy sylwetki mężczyzn w skali 1:1 pobierają marki przed zjazdem windą w dół. W tonacji niebieskoszarej, w pośpiechu górnicy ciągle gęsiego podchodzą do Kristy. W wąskim korytarzu nad sufitem, jak w profesjonalnej szatni kopalnianej wiszą ubrania górników i czekają, aż po prysznicu się w nie ubiorą.
Potem korytarz skręca i ekspozycja przechodzi chronologicznie przez dwa wieki dokumentując obyczajowość zarówno proletariatu, jak i inteligencji oraz możnych tego świta. Z mieszkań familoków znanych z filmów Kutza przechodzimy do pałaców właścicieli kopalń, by znów powrócić do gierkowskich panelaków, których dziesięciocentymetrowe okienka pozwalają nawet na podglądanie ich mieszkańców.
Jest tutaj 19 części i na 1364 metrach kwadratowych zdołano pokazać wpływy z Niemiec, Prus, Austrii, Czech i Moraw i Polski na Górny Śląsk. Poczynając od makiety rotundy św. Mikołaja w Cieszynie po tablice multimedialne, gdzie można włączyć lektora, który czyta gwarą śląską (śmieszne, bo zamiast syn zawsze jest synek) w galeriach niby biblioteka, przechodzę do XIX wieku. Tu wielki, zachwycający obraz arystokratycznej rodziny, zapewne właścicieli kopalń w stylu Billa Violi, wygląda z pozoru na nieruchomy, ale po chwili widzimy, że postacie się poruszają, pozujący czynią minimalne ruchy, a także małe dwa charciki u ich stóp przekrzywiają główkę.
Blake’owskie piekło industrializacji czyniące z Górnego Śląska, oprócz powiększających się nierówności społecznych wielką nowoczesną metropolię ilustrowane jest mapami, fotografiami wielkich maszyn, ale też słodkimi bibelotami umilającymi słodkie życie. I wiek XX, pełen odgłosów z katowickiej ulicy, tramwajów, okrzyków gazeciarzy i ulicznych sprzedawców. Potem potworności I wojny światowej i rozpad świata i koniec zaborów. I walka o polskość , Powstania Śląskie, odradzająca się Polska niepodległa. Ciekawy archiwalny film o aneksji Zaolzia ze spędem dzieci szkolnych z kwiatami na cześć powrotu Zaolzia do macierzy. Nawet w Przemyślu moja mama wiwatowała na rynku przy dzisiejszym niedźwiadku ten mocarstwowy fakt, spędzona przez władze szkole. I cudowne, modernistyczne Katowice, sztandarowa obok Gdyni nowoczesna metropolia rywalizująca o piękno miasta z niemieckimi Bytomiem, Gliwicami i Zabrzem.
I znowu wojna światowa, jeszcze potworniejsza. Hitlerowcy rozbierają świeżutko ukończone, przepiękne modernistyczne Muzeum Śląskie i wywożą marmury dla wznoszenia swoich budowli. Prawdziwa gilotyna stojąca przy Mikołowskiej, gdzie stracono ponad pół tysiąca osób stoi tu w ponurym, skąpo zaszklonym pomieszczeniu. Urzędniczość faszystowska, prawdziwe dokumenty folksdojczów, powołanych do Wermachtu, moszczenie się Niemców na ziemiach odzyskanych. I  szyld „Stalinogród” jak brama do socrealizmu i stalinowskie wnętrze hotelu robotniczego z żelazną pryczą i kukuruźnikiem. Gierek, sadystycznie skandujący na video swoje komunały, wnętrza mieszkań z przedmiotami wystanymi w kolejkach – szczyty marzeń – maluch, meblościanka, wykładzina dywanowa, telewizor. I “Śolidarność” i smutasy piosenek strajkujących i śpiących na styropianie. Potem tragedia na „Wujku”, każdy z dziewięciu górników ma tutaj symboliczną szufladę.
Podobno trzeba tu chodzić kilka razy by wysmakować wszystko, bo dosłownie nie ma centymetra w korytarzach tej „kopalni wspomnień” by coś się nie działo. Instalacje z wymodlonych książeczek do nabożeństwa, darów w postaci pocztówek, przedmiotów, naczyń kuchennych, narzędzi, wszystko to, jak to z rzeczami, które przeszły przez ludzkie losy, gorące i wołające.
Potem przechodzimy do sali gdzie jest tylko jedna praca, do instalacji Carole Benzaken, francuskiej Żydówki. Praca zatytułowana Mi’ma’amakim…, Psalm 130 . Trzeba sobie poszukać w Internecie, jeśli się tego psalmu nie zna: „Z głębokości wołam do Ciebie Panie, o Panie, wysłuchaj głosu mego! Nakłoń swoje uszy ku głośnemu błaganiu” by zrozumieć o co artystce chodziło. Jest to kilkumetrowa gigantyczna czarna klatka i głosy ptaków emitowane z ukrytych głośników. Wszystko symbolizuje zarówno głos górnika zamkniętego jak w klatce w labiryncie kopalnianych korytarzy, jak i wrażliwych na metan kanarków zabieranych w klatkach na dół, które pierwsze zdychały i tym ostrzegały, że pora uciekać do windy. I psalm jak i cała instalacja są eschatologiczne, są też hołdem oddanym tu życiom męczeńsko boskim istotom.
Oczywiście, cała na powierzchni aranżacja Muzeum Śląskiego zachwyca dzisiejszą nowoczesną zabudową, szklanymi minimalistycznymi prostopadłościanami „glass boxami” według projektu austriackiej pracowni Riegler Riewe Architekten i rewitalizacją budynków, które z pietyzmem dla dziewiętnastowiecznej i dwudziestowiecznej zabudowy dawnej kopani „Ferdynand” z czerwonej cegły przystosowano do nowej funkcji muzealnej. Zachwycają, bo są jakoś uwolnione od ich pierwotnej, przecież niejednokrotnie dramatycznej funkcji, gdzie życie ludzi, więzionych tam ptaków i koni było piekłem, kumulują te tragedie stając się też hołdem złożonym minionym czasom. Wieża wyciągowa szybu „Warszawa II” cztery familoki pokopalniane – dawne mieszkania dyrekcji (ul. Nadgórników 28, 30, 32, 34), maszynownia szybu „Bartosz” i magazyn odzieży współgrają architektonicznie z supernowoczesnymi glass boxami.
Glass boxy doświetlają wnętrze gigantycznego podziemnego „domu” na którego „dachu” rośnie ogród i trawa, ale też oddymiają i wentylują jego wnętrze.
Konstrukcja szklana oparta jest na stalowym szkielecie. Glass boxy są ze szkła trawionego kwasem i są matowe z fakturą nawiązującą do kopalnianych odcisków skamielin. Ich elewacje zrobione są z płytek nachodzących na siebie pod lekkim kątem i nie przylegających do siebie, by mogło krążyć powietrze. Niektóre tafle szklane są otwierane.
Hol centralny części podziemnej łączy korytarzami wszystkie podziemne sale i naziemne obiekty windami ze sobą.
Całe Muzeum Śląskie ma powierzchnię ok. 25000 mkw
Park Bogucki, na który przychodziły żony górników w dniu wypłaty, by zabrać im pieniądze odliczywszy kwotę na halbę wódki łączy się z młodziutkim parkiem i angielskim ogrodem czyli dachem Muzeum. Są tu ścieżki z makadamu, i place z betonu miotełkowego. W dawnej maszynowni szybu “Warszawa” jest, po wjechaniu przeźroczystą windą ekskluzywna restauracja w eleganckim czarnym kolorze z białymi nakryciami stołów. Piętro niżej kawiarnia. Pod zupełnie przekonstruowaną dla turystów wieżą szybu “Warszawa” ustawiła się już gigantyczna kolejka, dzisiaj za darmo można zobaczyć Katowice z tak dużej wysokości. Windziarz wpuszcza po dziesięć osób na 10 minut i nie sposób czekać. Wokół wieży zasadzono pole pachnących ziół.
W nocy, jak się ściemni, przy kopalnianej kuźni rozłożą leżaki i w kopalnianym kinie plenerowym pokażą „Brzdąca” Chaplina.

Zaszufladkowano do kategorii 2016, dziennik ciała | 2 komentarze

Lata sześćdziesiąte. Krystyna (6)

Chociaż Krystyna wydała na swój włoski, szmaragdowy płaszcz ortalionowy majątek – dwadzieścia pięć bonów towarowych – to i tak na Okęciu wyglądała jak dziadówka. Wchodząc do Międzynarodowego Portu Lotniczego na Okęciu w okolicy ulicy 17 Stycznia, który od dwudziestu lat był portem tymczasowym – właśnie rozpoczęto budowę nowoczesnego, modernistycznego lotniska – wchodziło się do zupełnie innego świata. Zawsze uprzejma, umundurowana na niebiesko i granatowo załoga Polskich Linii Lotniczych „Lot” zdawała się wszystkie nieprzyjemne dla pasażerów czynności wykonywać z nie gasnącym nigdy uśmiechem. Wszyscy pasażerowie, którzy tego dnia mieli bilety na rejs do Pragi rozkładali swoje walizy w wielkiej sali, gdzie drobiazgowo przeszukiwano bagaż i co i rusz prowadzono kogoś za zasłonę do rewizji osobistej. Tak poprowadzono i Krystynę, gdzie przemiła celniczka kazała jej zdjąć nie tylko ortalion, ale i stylonową kombinację i majtki. Po powrocie Krystyna nie potrafiła w zdenerwowaniu zapiąć zamka błyskawicznego walizki i gdyby nie dzieci, nie dałaby sobie rady. W oczekiwaniu na podejście stewardesy, która miała ich poprowadzić przez płytę lotniska do stojącego samolotu, Krystyna z nostalgią oglądała pasażerów. Kobiety, zgodnie z panującą już wiosną ubrane były „do figury” z narzuconymi skajowymi, krótkimi płaszczami nie mającymi nic wspólnego z workowatym krojem ortalionu. Głowy zdobiły toczki lub kapelusze, jeśli zdarzały się chustki, były to przeźroczyste, stylonowe chusteczki chroniące kunsztowne, prosto od fryzjera i lakieru do włosów fryzury. Tutaj zobaczyła dopiero makijaże takie jak w telewizji, ze sztucznymi rzęsami i czarną, grubą kreską obrysowującą oczy i brwi. Mężczyźni mieli garnitury i najczęściej białe koszule z wąskimi krawatami, przerzucone przez ramię prochowce.
Kiedy wyszli z parterowej poczekalni z eleganckimi, skórzanymi fotelami i zbliżyli się do otaczającej płytę lotniska drucianej siatki, dzieci wpadły w euforię nie wierząc własnym oczom temu, że będą już za chwilę lecieć samolotem. Krystyna szła do samolotu jak na ścięcie, pełna obaw pamiętając, że dwa lata temu samolot spadł właśnie tutaj zabijając wszystkie lecące w nim 33 osoby.
Radziecki Ił-62 zapełniał się wolno idącymi pasażerami, a dzieci będąc już na schodkach patrzyły radośnie na właśnie przez nie opuszczony pawilonowy niski budynek lotniska i górującą nad nim wieżę kontrolną.
Kiedy zapięli pasy, przepiękna stewardesa w uśmiechach wyszła z tacą owiniętych w celofan kolorowych landrynek „22 Lipca dawniej E. Wedel” i silniki zawarczały. Kiedy wzbili się w górę z pasa startowego, a dzieci z zachwytem oglądały domki i wijące się szosy z samochodami, Krystyna wyjęła papierową torbę z siatki na oparciu i po raz pierwszy zwymiotowała. Po chwili stewardesy zaczęły roznosić obiad niezwykle wykwintny, kilkudaniowy z deserem, sokami i tym wszystkim, czego nikt z nich nigdy nie jadł, rozpoznali jedynie szynkę. Mimo wymiotów Krystyna zjadła wszystko w odróżnieniu od innych pasażerów, którzy ledwo rozgrzebawszy położone przez stewardesę tacki wielkopańsko zostawiali nie zjedzone wspaniałości. Zabierali natomiast chętnie z tacy roznoszone przez stewardesę papierosy i kieliszki polskich wódek, likierów i koniaków.
Niestety, lot trwał zbyt krótko, by dzieci mogły się nim nacieszyć. Już niemal po chwili stewardesa aksamitnym głosem poprosiła pasażerów o zgaszenie papierosów i zapięcie pasów. Zaraz pojawiła się z tacą landrynek, z której dzieciom wysypała całą garść na kolana.
Na lotnisku w Pradze czekali, aż całą grupę pasażerów mających lecieć „Cubaną” do Hawany stewardesa poprowadzi do autobusu. Poinformowano ich, że z powodu lotu bardzo ważnego pasażera lot do Hawany przełożony jest na pojutrze, czyli, że w Pradze w wyznaczonym hotelu spędzą dwie doby. W związku z tym każdemu pasażerowi wypłacono po sto koron. Wyżywienie na koszt Lotu zapewniła restauracja hotelowa.
Krystyna w oczekiwaniu na autobus zdążyła kupić na lotnisku dwa sznurki korali z Jablonexu, których koszt mieścił się w granicach dziesięciu koron za sznurek. Kołnierzyk zrobiony z czarnych, opalizujących koralików najbardziej podobał się Ewie, ale kosztował dwieście koron i kupiła go po chwili stewardessa.
Jechali pół godziny z grupą Polaków do hotelu Internacional, który jak się okazało, był niemal identyczny jak Pałac Kultury tylko trochę mniejszy, nie miał trzydziestu, a czternaście pięter. W środku wyłożony marmurami, robił wrażenie, że znaleźli się w miejscu przeznaczonym dla dygnitarzy. Szczególnie Ewa w swoich spodniach z zerówki z przodzikiem na szelkach, w kolorze beżowym i tenisówkach czuła się najbardziej nieubrana i nie godna tego dostojnego miejsca. Od 3 do 7 piętra hotel był przeznaczony dla krajowych gości, a od ósmego dla gości zagranicznych. Toteż windziarz zawiózł ich na ósme piętro, a woleliby pójść szkarłatnym dywanem po rozłożystych, imponujących schodach. Tłoczone kraty, płytki trawertynu, żyrandole i meble tapicerowane migały tylko z okna przejeżdżającej windy. Kiedy odprowadzający ich podstarzały boy hotelowy w białej marynarce po wniesieniu podręcznego bagażu do pokoju zażądał od Krystyny wysokiego napiwku i papierosów, poczuli, że traktują ich na równi ze wszystkimi hotelowymi gośćmi. Przez okno pokoju widać było okrągły skwer, wokół którego jeździł tramwaj. Ale Ewę najbardziej zainteresował papier listowy z logiem hotelu, czyli z symetryczną sylwetką pałacu zwieńczonego gwiazdą wydrukowaną cieniutką, granatową kreską. Obok leżał długopis z takim samym obrazkiem i napisem i Ewę to wszystko zachwyciło. Były jeszcze kartoniki i Ewa zaraz je zaczęła wypełniać z myślą wysłania ich do babci Wandzi.
Kiedy schodzili przepastnymi schodami do hotelowej restauracji, minęli wiszący na ścianie gigantyczny gobelin, gdzie na planie Pragi utkano pomnik Stalina stojący nad Wełtawą. Krystynie przypomniało się, że Wolna Europa za Radiem Swoboda ujawniła, że w tajemnicy rząd czechosłowacki wysadził w powietrze pomnik Stalina dwa lata temu. Podobno huk był na całą Pragę, ale pod karą więzienia nie wolno był detonacji fotografować i nikt o tym wydarzeniu nie napisał w gazetach czechosłowackich ani słowa. Nie było go więc w Pradze, ale tu, na tym gobelinie w dalszym ciągu był, stał w kolejce jako pierwszy i patrzył na anioły stojące na dwóch kolumnach Čechův most.
Zeszli reprezentacyjnymi schodami pokrytymi czerwonym dywanem na parter, gdzie za holem wejściowym były kawiarnia i restauracja. Wśród palm i ciężkich socrealistycznych mebli, przy stolikach nakrytych białymi obrusami siedzieli hotelowi goście, a kelnerzy w białych marynarkach z czarnymi muszkami, na srebrnych tacach przynosili potrawy. Chcieli zamówić jakieś zagraniczne potrawy, by tym uczcić przekroczenie granicy Polski i poczuć inność tej sytuacji. Na razie tkwili w dalszym ciągu w Pałacu Kultury i wyglądało na to, że z tego zaklętego kręgu nie wyjdą nigdy.
Zamówili trzy zupy w dziale Polévky: Hovězí vývar s nudlemi a játrovým knedlem, Zelná polévka s klobásou i Francouzská cibulačka, sýrový toast. Na drugie Rumpsteak “hraběnky Stradové” (steak z roštěné s brusinkovou omáčkou zdobený ananasem zastříknutý třešňovicí, šlehačka – jako přílohu doporučujeme bramborové krokety), Anglický biftek s teplou zeleninou, Špízky z pravé svíčkové prokládané kachními játry, jablky a sušenými švestkami plněné mandlí zastříknuté kalvádosema přelité máslem, jemně zdobené. Na deser Ovocný pohár se zmrzlinou, šlehačka, čokoláda, Banánový split s vanilkovou zmrzlinou, šlehačkou a čokoládou, Palačinka se zmrzlinou a ovocem, šlehačka, čokoláda. Krystyna kazała jeszcze przynieść herbatę, bo nie wyobrażała sobie obiadu nie zakończonego herbatą.
Okazało się, że są w Deivicach na północy Pragi i do centrum miasta muszą przejść Wełtawę i jak powiedział im portier, mogą iść nawet piechotą co zajmie godzinę.
Popatrzyli jeszcze na hotel, na trzy płaskorzeźby robotników nad trzema gigantycznymi wrotami, na malowidła na wyższych kondygnacjach marmurowej elewacji, na czerwoną, półtora metrową gwiazdę na iglicy i skierowali się na południe. Przecięli náměstí Družby, który widzieli z okna hotelu. Jadący wokół tramwaj nie był nawet zatłoczony, ale chcieli przejść ulicami Pragi nawet, jak były to tylko przedmieścia. Ulicą Jugosłowiańskich partyzantów szli wzdłuż piętrowych, przedwojennych kamienic, na najniższych kondygnacjach ciągnęły się sklepy z ludźmi stojących w kolejkach. Ewa patrzyła łakomie na witryny, gdzie były maskotki Szwejka. Szwejk w filcowym, szarym mundurku miał głowę z pończochy stylonowej i nos jak mały, płaski guziczek uszyty z naciągniętej pończochy. Ewa nie mogła od niego oderwać oczu. Maskotki były zbyt drogie, a chciała kupić tu ołówki automatyczne i miny do tych, co posiadała. W Polsce nie było miękkich min i wszystkie ołówki były twarde, nie nadające się do swobodnego rysowania i złej jakości.
Tymczasem weszli na náměstí Říjnová Revoluce. W jego północno-wschodniej części stał na marmurowym, prostopadłościennym cokole posąg Lenina. Lenin miał na głowie baranicę, był w płaszczu i walonkach. Odlany z czarnego metalu patrzył na rondo, gdzie przesuwały się tramwaje nie wyjmując rąk z kieszeni.
Skręcili w lewo w Československé Armády, przy której stały bogate, czterokondygnacyjne, przedwojenne kamienice z dużymi modernistycznymi oknami. Weszli na Jaselską, a z niej w prawo Pod Kaštany, w dzielnicę willową. Były tu gdzieś ambasady. Skręcili w Majakowskiego, przecięli dużą arterię Obránců Míru i weszli w przepiękny park. Park Letná zachwycał przestrzenią i niemal leśnymi ścieżkami. Doszli na ogromny marmurowy plac, który jak pamiętali z hotelowego gobelinu, był postumentem pomnika Stalina. Stamtąd roztaczał się przepiękny widok na most i panoramę Pragi po drugiej stronie Wełtawy. Zeszli w dół gigantycznymi schodami i jak się na dole okazało, symetryczne schody były po drugiej stronie. W środku był tunel, skąd wyjeżdżały na most samochody i tramwaje.
Przecięli arterię Nábřeží Kapitána Jaroše i znaleźli się na secesyjnym moście, skąd widać było wszystkie mosty, Hradczany po lewej stronie, a na wprost czerwone dachy Starego Miasta. Patronem fantastycznego mostu był dziewiętnastowieczny poeta Svatopluk Čech, którego twórczość wykorzystał Leoš Janáček jako libretto do swojej nieziemskiej opery. U wejścia i wyjścia mostu symetrycznie stały kilkunastometrowe żeliwne kolumny jońskie będące jednocześnie latarniami, zakończone trzymetrowymi posągami złoconych aniołów, odlanych z brązu. Na moście ciągnącą się powyginaną secesyjnie żelazną balustradę przetykały medaliony z miedzi i brązu oraz sześć latarń z głowami byków i kobiecymi figurami. Pod mostem nad wodą sześć Hydr na przyczółkach filarów wiły się krętymi ogonami.
Weszli na Pařížską i náměstí Curieových nazwanych tak od Marii Skłodowskiej i jej męża, i szli między przepięknymi wystawnymi, białymi kamienicami pełnymi gzymsów, rzeźb i bogatej sztukaterii. Po prawej stronie migały dachy sześciu synagog. Oznaczało to, że są na terenie dawnego getta, które tylko dlatego nie zostało zniszczone, bo Hitler zaplanował tutaj muzeum wymarłej rasy.
Byli już na Staroměstské náměstí i usiedli na ławce przy dziwacznym pomniku Jana Husa, który w odróżnieniu od wszystkich im znanych pomników rozlewał się na boki, a jego szmaragdowa barwa przypominała jakąś gigantyczną żabę. Składał się z odzianych w szaty husytów i protestantów z centralną postacią Jana Husa wyrzeźbionych w secesyjnej, opływowej manierze.
Było tu wielu turystów z aparatami fotograficznymi, najczęściej obcokrajowców, słyszało się wiele języków. Popatrzyli na otaczające plac kościoły, Týnský chrám i chrám svatého Mikuláše i poszli pod Ratusz, gdzie gromadziło się najwięcej turystów. Zadzierali do góry głowy, gdzie na tarczy astronomicznego zegara wyczytywali cykle astronomiczne, położenie słońca, konstelacje zodiaku, bieżący miesiąc, dzień i święta w kalendarzu chrześcijańskim. Nad tarczą były dwa okna, w których kolejno pokazywali się apostołowie, Śmierć, Turek, skąpiec, głupiec, kogut, a wokół liczne rzeźby aniołów i świętych oraz kościotrup poruszały swoimi kończynami. Było to wszystko niezwykle piękne i swojskie, przypominające Kraków.
Jednak chodząc brukowanymi uliczkami Starego Miasta czuli jakiś posępny charakter tego miejsca, rozpraszany przez rozgadanych turystów. Błądzili potem po labiryncie staromiejskich uliczek pełnych zakamarków, zaułków, tajnych przejść, zaskakujących zakrętów. Często kamieniczki były zupełnie czarne.
Weszli w Melantrichovą, skręcili w lewo w Rytířską, potem w prawo Na Můstku. Gdzieś tutaj pierwszy prezydent komunistycznej Czechosłowacji Klement Gottwald w 1948 wygłosił słynne przemówienie i tym rozpoczął komunistyczne rządy. Ponieważ o Gottwaldzie dzieci uczyły się w szkole, a kopalnię Gottwald Krystyna widziała z balkonu zanim nie wybudowano na Koszutce niebieskich bloków, tablicę upamiętniającą to wydarzenie przeczytali z należytym zainteresowaniem.
Plac piął się w górę, by zakończyć się masywnym, renesansowym, zwieńczonym hełmem gmachem Muzeum Narodowego z poczerniałymi rzeźbami. Przysłaniał go częściowo pomnik świętego Wacława na koniu w towarzystwie świętej Ludmily, świętej Anežky Českéj, świętego Prokopa i świętego Vojtěcha. Legenda świętowacławska nie miała w ich odczuciu nic wspólnego z Placem. Tu w Nowym Mieście były brzydsze budynki, pozbawione wspaniałości i różnorodności neorenesansowych, barokowych i rokokowych Starego Miasta. Zdecydowali się zwiedzać najpierw lewą stronę. Na rogu stał wielopiętrowy magazyn handlowy „Družba” gdzie sprzedawano czeskie, kształtowane ręcznie szkło, ceramikę i meble. Na dolnej kondygnacji „Družby” były kawiarnia i restauracja z tarasami i widokiem na Plac.
Nigdzie nie wchodzili, wszystko było zbyt drogie. Krystyna widziała, że towary na wystawach są lepszej jakości niż w Polsce. Przeszli w górę wzdłuż ekskluzywnych sklepów, kawiarń i restauracji. Na rogu Jindřišská był Ośrodek Informacji Kultury Polskiej.
Doszli do hotelu Jałta wybudowanego, jak nazwa wskazywała, po wojnie, jednak bez ekstrawagancji socrealistycznej. Skromnie wbudowany był w istniejące budynki tworząc pierzeję z sąsiadującymi domami. Był to pięciokondygnacyjny, masywny budynek soc z potężnym frontonem licującym z fasadą, gdzie nad wejściem ciągnął się balkon z kamienną plecionką, nad którą stały po cztery pary posągów robotników i robotnic podtrzymujących górną kondygnację. Wzór plecionki powtarzały kamienne balkony i żeliwne balkoniki mniejsze.
Stanęli przed Muzeum Narodowym przy kamiennym widokowym balkonie z renesansowymi tralkami w otoczeniu posągów skąd roztaczał się piękny, symetryczny widok na dwie ulice, między którymi jeździł tramwaj.
Niżej był Dům Módy, ale Krystyna tam już nawet nie zajrzała widząc bogate, eleganckie wystawy.
Naprzeciwko pomnika świętego Wacława na koniu był sklep z butami i Krystyna wiedziała, że wprawdzie nie ma już „Baty”, jednak buty mają o wiele lepsze niż w Polsce. To właśnie z Czechosłowacji Kwieta przywiozła Ewie, białe skórzane buciki, kiedy uczyła się chodzić.
Były tu kawiarnie „Praha”, restauracja „Europa”, bar samoobsługowy „Korona” i oprócz „Jałty” hotele: secesyjny „Empire”, „Ambasador”, „Tatrana” w białym gmachu. Poniżej, po lewej stronie od Muzeum stał pałac secesyjny „Lucerna” gdzie mieściły się instytucje kulturalne, a jeszcze poniżej pałac Alfa w stylu konstruktywizmu, gdzie było Kino Alfa z panoramicznym ekranem. Zapamiętali z przechadzki tabliczki z redakcjami gazet pojawiających się w polskich kioskach jak „Práce” czy „Swobodné słowo” oraz biuro podróży Čedok.
Wracali do Starego Miasta, by wejść na Most Karola.
Na Můstku skręcili Rytířską, potem w Melantrichovą i znaleźli się na Michalskiej, skręcili w lewo w Hlavsovą, potem w prawo w Jilską, w lewo w Karlovą, w prawo w Husovą, i wzdłuż Křižovnické náměstí minęli kościół Krzyżowników. I był już Karlův most.
Zaczęło się ściemniać, rozjarzył się sąsiedni most 1 Maja i na moście Karola też zabłysły latarnie. Tym bardziej stawały się mroczne barokowe rzeźby na moście Karola rozświetlane co jakiś czas przejeżdżającymi obok samochodami i tramwajem kładąc na jezdni niespokojne cienie. Wśród kłębowiska ciał nie sposób było rozpoznać, których świętych one przedstawiają, a że byli to święci i męczennicy chrześcijańscy, nie było wątpliwości. Liczne krzyże trzymane przez świętych wśród innych akcesoriów męki pańskiej dokumentowały legendarne życie świętych, których koniec życia w męczarniach szczodrze w rzeźbach pokazywano. Stali tu w egzaltowanych pozach Jan z Mathy, jeleń z krzyżem, Wincenty Ferreriusz, święty Ksawery, święty Jan Nepomucen, chrystusowa pieta, święty Ignacy Loyola, święty Augustyn depczący księgi kacerskie. Żywoty świętych przedstawiane były na okrętach, w kotłach, piecach, na pustyniach i poddani żywiołom stawiali dzielnie czoła demonom, diabłom i potworom.
Praga wokół rozświetliła się cudownie, wielka, jak kwadratowy tort bryła Teatru Narodowego przy wejściu na most 1 Maja imponująco górowała nad miastem.
Zmęczeni dopytali o przystanek tramwajowy i szczęśliwie wrócili do hotelu International na Dejvice.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Ewa (10)

Nie mieli żadnego pomysłu na zwiedzanie Warszawy i kiedy obudzili się następnego dnia i zjedli śniadanie sporządzone z produktów kupionych wczoraj przez Krystynę w „Delikatesach”, znowu rozłożyli plan. Wszystkie obiekty wymalowane na planie w postaci przestrzennych, żółtych budynków były znane z „Misia”, „Płomyczka”, „Płomyka”, podręczników szkolnych, lektur obowiązkowych, corocznych akademii na cześć wyzwolenia Warszawy, telewizyjnych transmisji pierwszomajowych, 22 lipca, Wyścigu Pokoju i wizyty w Polsce Gagarina. Pisano o nich wypracowania, przepytywano na lekcjach polskiego, rosyjskiego, historii i geografii. Wojenną Warszawę znali z filmów, a powojenną z codziennych dzienników telewizyjnych, banknotów i znaczków pocztowych. Każdy właściwie obiekt wybudowany lub odbudowany widniejący na mapie był wyśpiewany w pieśniach, wyrecytowany w wierszach i opublikowany w monochromatycznych obrazkach czasopism i ekranu. Dlatego może, na złość sobie, na wstępie poddali się banałowi i autobusem z Dąbrowskiego pojechali pod Pałac Kultury.
Pałac rzeczywiście robił wrażenie. Był śnieżnobiały i odcinał się od szarości warszawskiej ulicy. Schody między siedzącymi na cokołach Mickiewiczem a Kopernikiem prowadzące do grubych kolumn onieśmielały, a posągi w niszach wokół Pałacu przedstawiające ludzi kilkakrotnie większych od każdego człowieka chodzącego po ziemi, przerażały. Jak potem przeczytała Ewa na licznych planszach wiszących w holu, pochodziły z Azeryjskiej Fabryki Ceramicznej im. 60-lecia Wszechzwiązkowego Leninowskiego Komsomołu w Estonii. Stały lub siedziały w półokrągło sklepionych kapliczkach jak święci. Była kołchoźnica ze snopem zboża, był murarz z makietą Pałacu Kultury, górnik z młotem pneumatycznym, ślusarz z kluczem francuskim i krępe kobiety trzymające instrumenty muzyczne i inne przedmioty symbolizujące sztukę. Ewa zawsze bała się pomników i posągów, a ponieważ uwielbiała lalki, takie gigantyczne, kanciaste, szorstkie postacie niepokoiły ją i je wewnętrznie je odrzucała. Wchodząc do Pałacu nad głową miała płaskorzeźby fryzu, który bombardował podobną tematyką religijną. Tym razem ci sami święci z nisz szli w pochodzie trzymając oprócz narzędzi do pracy jeszcze gołąbka.
W Holu Głównym za kolejnymi schodami stała pośrodku, by nie zakłócać symetrii, odlana z brązu trzymetrowa rzeźba przedstawiająca dwóch robotników trzymających sztandar. Nad nią, nad drzwiami widniał napis w języku polskim i rosyjskim informującym o tym, że Pałac jest darem narodu radzieckiego dla narodu polskiego. Mimo wielu zachęcających wywieszek, że jest tutaj dużo poszukiwanych rzeczy – dawniej wolno było tu wejść jedynie z przepustkami – takich jak wystawa malarstwa abstrakcyjnego, najnowsze francuskie filmy w kinie, nauka samby i rock and rolla oraz księgarnia z tanimi albumami radzieckimi – nie mieli na to czasu. Jak Krystyna pamiętała z kroniki filmowej, nawet na filmie trwałoby to dwie godziny, a zwiedzanie wszystkich pięter dwa dni. Jak czytali, było tu 3288 pomieszczeń, 20 tysięcy kryształowych, najczęściej radzieckich żyrandoli, 4125 głośników radiowych i zużyto 40 milionów radzieckich cegieł sitówek. Były tu 3 teatry, 3 kina, sale konferencyjne, koncertowe, wykładowe, basen i Pałac Młodzieży. Pałac był rzeczywiście pałacem, chociaż Ewa miała bardziej baśniowe wyobrażenie o pałacu, jako czegoś przytulnego. Marmury i kryształowe żyrandole, lustra i liczne ozdoby z kutego metalu onieśmielały i chłodziły wszelki entuzjazm zwiedzania, jednak było tu tłoczno. Kręciły się tu koniki sprzedające bilety na seanse do kina „Gwardia” i „Przyjaźń”, ale najwięcej było tu wycieczek szkolnych tłoczących się w Holu Wind obsługiwanych przez tak samo ubranych jak straż porządkowa, windziarek. Ewa w oczekiwaniu na godzinną kolejkę do windy poszła przeczytać na tabliczkach czyje są pałacowe komnaty: Polskiej Akademii Nauk, Ligi Ochrony Przyrody, Instytutu Nauk Społecznych, Towarzystwa Wiedzy Powszechnej, redakcji miesięcznika „Brydż”, redakcji „Filipinki”, Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli, Spółdzielni Emerytów „Wspólna Sprawa”, UNESCO, Towarzystwa Naukowego Ekspertów Budownictwa, Towarzystwa Szkół Świeckich, Chóru „Harfa”, poczty, Pen Clubu, warsztatu naprawy radioodbiorników, Biura Pełnomocnika dla Spraw Wykorzystania Energii Jądrowej. Ponadto były tu: kioski z gazetami, bufety z kawą, restauracja „Pod Iglicą”, restauracja „Kongresowa” i restauracja „Trojka”.
Winda zawiozła ich na trzydzieste piętro, skąd było widać niżej latające ptaki. Wiał wiatr ze wszystkich stron, kiedy obchodzili taras ogrodzony krużgankami jak na Wawelu, umieszczonymi między półokrągłymi sklepieniami arkad. Na kolumnach wycieczki szkolne pozostawiły ryte i malowane imiona zwiedzających. Ze wszystkich stron roztaczała się panorama Warszawy, ku zaskoczeniu w wielu miejscach pełna jeszcze ruin. Popatrzyli na południe, na Mokotów, gdzie widoczna była skocznia narciarska. Na wschodzie błyszczała w słońcu Wisła, dwa mosty i nad Wisłą Stadion Dziesięciolecia. Wychylając się można było dostrzec Barbakan i dachy Starego Miasta. U stóp Aleje Jerozolimskie z małymi ludzikami, tramwajami i samochodami. Wszystko to było zachwycające.
Krystyna pamięta tę kronikę filmową oglądaną w kinie, jak na fasadzie Pałacu Kultury umieszczono świetlną iluminację „36 lat Oktiabria”, gdyż Pałac ukończono w rocznicę Rewolucji Październikowej. Wolna Europa mówiła, że w ZSRR wszystkie ich drapacze chmur podpatrzone w Stanach Zjednoczonych budują więźniowie gułagu. Tutaj, jak widać było w Kronice, dla młodych robotników przyjazd do Warszawy był wyróżnieniem, mieszkali w specjalnie wybudowanym dla radzieckich budowniczych Pałacu Kultury osiedlu drewnianych domków na Jelonkach dla 3500 osób.
Wyszli na Plac Defilad wybrukowany kostkami granitu i bazaltu. Drogi dla samochodów wyasfaltowano. Od Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej rosły szpalery zieleniejących się drzewek. Były tu wszędzie kandelabry na granitowych kolumnach z pięcioma lampami w jajowatych kloszach z mlecznego szkła.
Plac miał fontanny, obeliski, ławy, zegary słoneczne, a na skraju przylegającą do alei Jerozolimskich kamienną trybunę honorową z orłem w tarczy. Kamienna trybuna ciągnęła się na pół kilometra i była pusta. Pusty plac, zaludniał się w czasie świąt narodowych, festiwali, targów i demonstracji pokojowych dziećmi z balonikami, stoiskami z lodami, kiełbaskami i budkami z rzeczami, których nigdzie nie można było kupić.
Poszli w kierunku Świętokrzyskiej szukać jakiegoś baru mlecznego. Miły pan widząc bezradnych przyjezdnych poradził Krystynie, by pojechała autobusem na Świerczewskiego do niedawno wybudowanej „Wenecji” na wolskim Młynowie.
Był to wolnostojący pawilon w jaskrawym jak na otoczenie szarych bloków, wpadającym w pomarańczowy kolor okładziny klinkierowej z seledynowym fryzem. Zachwycał nowoczesnością. Zastosowano w nim wszystkie nowoczesne materiały budowlane, stal, cegłę ceramiczną, surowy beton, płyty pilśniowe, szkło, drewno. Wnętrze było w tej samej ceglanej kolorystyce, jaką zastosowano na zewnątrz. Parter, gdzie mieścił się bar samoobsługowy był oszklony od podłogi po sufit i miał proste, podwójne stoliki z trójnożnymi taboretami. Sala była duża, Ewa wyceniła, że zmieściłoby się tutaj pięć klas, ale wszystkie stoliki były zajęte i musieli poczekać, aż coś się zwolni. Tymczasem Ewa podbiegła na piętro, gdzie była kawiarnia i bar owocowy z wysokimi krzesłami przed lustrami. Z tarasu rozpościerał się widok na osiedle Młynów z takimi samymi blokami jak na Koszutce w Katowicach. Krystyna poszła do garmażerii zobaczyć co w Warszawie sprzedają w mięsnym, a Andrzej pilnował kolejki.
Krystyna chciała jeszcze wstąpić do stojącego obok Domu Towarowego, ale w końcu postanowili przejść się ulicą Świerczewskiego do kolumny Zygmunta, co powinno im zająć pół godziny. Szli na wschód wzdłuż ciągnącej się zabudowy powojennych bloków, z których tylko dwie kamienice były przedwojenne. Po drodze były kioski nie tylko Ruchu, ale z piwem, gdzie w waciakach i walonkach robotnicy tłoczyli się między wiecznie nietrzeźwymi menelami. Były też osobne kioski Toto-Lotka i Syrenki do których ustawiały się kolejki. Gier liczbowych podobno nie było tylko w ZSRR. Wszystkie kraje socjalistyczne uprawiały państwowy hazard.
Minęli Żelazną, Andrzej przypomniał sobie, że na Żelaznej był przed wojną konspiracyjny lokal Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Polski. Minęli wyremontowany po zniszczeniach wojennych masywny gmach sądu i przeszli na drugą stronę ujrzawszy neonowy napis ŁÓDZKI BAR MLECZNY na przylepionym do czterokondygnacyjnego bloku ciężkiego socrealistycznego pawilonu. Słowo bar kursywą było tak duże, że sięgało wysokości dachu kamienicy. Chętnie zamówili pierogi z serem na słodko, ruskich nie mieli. WC było nieczynne.
Potem przekroczyli na światłach dużą arterię ulicy Marchlewskiego. Byli cały czas na obszarze getta i Andrzej przypomniał sobie lekturę szkolną czwartej klasy podstawówki „Dzieci Warszawy” Marii Zarębińskiej.
Minęli przepiękny barokowy kościół Narodzenia NMP, który, jak pamiętała Krystyna, został przesunięty, kiedy poszerzano szosę budując Trasę W Z, którą cały czas szli. Potem minęli kościół ewangelicki i Krystyna pamiętała, że gdzieś tutaj na tyłach kościoła wśród osiedla Muranów jest siedemnastowieczny pałacyk Zuga, a tam słynny studencki teatr STS.
Doszli do Placu Feliksa Dzierżyńskiego, gdzie na wysokim cokole stał betonowy pomnik pokryty czarną blachą. Na cokole wyryto: “Feliks Dzierżyński to duma polskiego ruchu rewolucyjnego: Bolesław Bierut” a za pomnikiem pałac z arkadowym podcieniem parteru i półkolumnową loggią odbudowane według projektu Corazziego z Królestwa Polskiego w stylu klasycystycznym. Bardzo podobny był Teatr Wielki, do którego doszli Bielańską. Po drodze minęli Muzeum Lenina, piękny barokowy pałacyk odebrany po wojnie Radziwiłłom i monumentalne popiersie Karola Świerczewskiego stojące na cokole naprzeciwko Hipoteki.
Bilety do Teatru Wielkiego, jak i do wszystkich warszawskich teatrów były nie do dostania dla takich jak oni zwykłych obywateli, a Teatr Wielki ze swoimi sztandarowymi, kosztownymi operami i baletem był szczególnie przeznaczony tylko dla wybrańców. Toteż popatrzyli tylko na ten gigantyczny gmach odbudowany po bombardowaniu z oryginalnych planów Corazziego, gdyż był w duchu carskich zabudowań Petersburga i idealnie pasował do stylu soc. Na pięknym Placu Teatralnym czyniono już przygotowania do przywiezienia z Gliwic odlewanego tam pomnika Nike, o czym od dłuższego czasu uczono się w szkołach.
Stamtąd już doszli pod kolumnę Zygmunta, którą szczelnie oblepiały wycieczki szkolne. Na obrzeżach Placu Zamkowego stały dorożki. Podeszli pod odbudowany Pałac pod Blachą, za którym poniżej skarpy widać było Wisłę. Zielony, miedziany dach pałacu lśnił w słońcu.
Schody ruchome trasy W-Z prowadzące do tunelu pod Placem Zamkowym były nieczynne, poszli więc na Stare Miasto.
Idąc uliczkami starówki znaleźli się na Rynku Staromiejskim. Każda z czterech stron Rynku miała swoją nazwę, ale wszystkie kamieniczki, o różnej wysokości trzech, czterech pięter miały półokrągłe wejścia z mnóstwem czerwonych i niebieskich tabliczek. W kolorowych kamieniczkach mieściły się: Galeria Sztuki Nowoczesnej, Muzeum Adama Mickiewicza, Muzeum Historyczne, Księgarnia Literacka, Stowarzyszenie Historyków Sztuki oraz knajpy: winiarnia Fukiera, kawiarnia przy Kamiennych Schodkach, nocny lokal Krokodyl, restauracja Bazyliszek. Krystyna poszukiwała na gwałt WC, udało się wreszcie w kawiarni „Manekin” z piwnicą czynną od 21 „Manekin”, gdzie musiała zamówić herbatę i ciastka. „Manekin” mieścił się w kamieniczce Skargi, gdzie były witraże i na stolikach lampki i było piekielnie drogo. Andrzej przypatrywał się parkingowi na Rynku i dostrzegł tam obok Warszaw, Syrenek, Fiatów, Wartburgów, Sachsenringa P70 , Chevroleta, Cadillaca, DKW i Citroëna.
Rozłożyli w kawiarni plan i zastanawiali się, co robić. Było już koło trzeciej i byli zmęczeni, a było jeszcze tyle do zobaczenia. Andrzej chciał pojechać mostem Śląsko-Dąbrowskim na Pragę i stamtąd na Stadion Tysiąclecia, by zobaczyć słynny tunel, którym kolarze Wyścigu Pokoju wjeżdżają na Stadion. Ewa pragnęła zobaczyć posąg Syrenki nad Wisłą, pojechać do Parku Kultury, gdzie były wielkie schody i marmurowy krąg taneczny taki sam jak w Parku Kultury w Chorzowie, tylko o wiele większy. Krystyna chciała zobaczyć luksusowe sklepy na Krakowskim Przedmieściu, na Nowym Świecie i na MDM-ie. Wiedziała, chociażby ze „Złego” Tyrmanda, że w starych, nie wyburzonych podwórkach wre intensywna produkcja towarów, o których mogła tylko marzyć w Katowicach. Nawet zwykłe sklepy MHD i WSS były tu lepiej zaopatrzone, albo komisy, których jest tu kilkadziesiąt, gdzie ludzie stoją na zewnątrz przed wystawami. Sklepów dewizowych Polskiej Kasy Opieki jest tutaj kilka, w Katowicach tylko jeden. Kupiłaby przynajmniej Rudkowi gumę do żucia o którą w listach prosił.
Wsiedli do zatłoczonego tramwaju i pojechali na południe Krakowskim Przedmieściem, by wysiąść przed Centralnym Domem Partii, czyli gmachem KC PZPR na Nowym Świecie. Zbudowany biurowiec w stylu monumentalizmu soc, był obłożony różowym piaskowcem i dzięki temu frywolnemu kolorowi tak nie przerażał.
Szli Nowym Światem, Krystyna oglądała witryny sklepów. Kierowali się na Mysią, potem skręcili w plac Trzech Krzyży. Szli Mokotowską, przecięli Koszykową. Po lewej stronie widać było kamienice osiedla Latawiec.
MDM zaczął się dla nich od Wilczej gdy zobaczyli na rogu Marszałkowskiej pod samym dachem mozaikowy zegar. Ewa wiedziała, że budynki miejskie, wille, fontanny i murki powojenne zdobione są z połamanych kafelków i tym się różnią od zabudowy przedwojennej. Ale zegar był wykonany wykwintnie, z bardzo drobnych, drobno połamanych kafelków, miał 16 metrów wysokości. Kurant wygrywał melodie – o czym uczyli się w szkole – i jego okrągła tarcza mieściła się w kwadracie w wyznaczonej ryzalitami kwaterze, w której połowie był balkon z kamiennymi tralkami jak krużgankami. Ten poziom oddzielający część mieszkalną bloków od dolnej, dwukondygnacyjnej ogólnoużytkowej był zachowany w całym MDM-ie. Zegar, który dzieci doskonale znały z najwcześniejszych szkolnych czytanek nie wydzwaniał już kurantów i nawet nie starał się pokazywać właściwej godziny. Pod nim była restauracja „Pod kurantem”.
Budowniczowie MDM bardzo się starali, by takich przyjezdnych z prowincji jak oni powalić na kolana. Cały spektakl architektoniczny zaczął się na dobre. Otwierała się monumentalna, nachalna przestrzeń.
Wszystkiemu patronował co i rusz wychylający się spoza zabudowań Pałac Kultury i mrugał złotą iglicą.
Idąc Mokotowską w kierunku Placu Konstytucji i widniejących już kandelabrów zatrzymali się przy łączniku niższym od domów mieszkalnych, gdzie nad arkadowym prześwitem było sgraffito z przekształconą proletariacko syrenką w koku zamiast z rozpuszczonymi włosami. Nad łukiem była, jak tu wszędzie, tralkowa balustrada tarasu, pod dachem gzyms i renesansowa attyka. Mieściły się tutaj restauracje i kawiarnie: restauracja „Szanghaj” z chińskimi potrawami i bar owocowy „Owocak” dla młodzieży, gdzie weszli zjeść sałatkę owocową, lody z bitą śmietaną i galaretkę z kremem.
Był tu też dwupiętrowy bar mleczny „Złota Kurka” z dwoma mozaikami, gdzie na jednej były krowy i kury, na drugiej kozy i owce. Brama miała piękne kolebkowe sklepienie z szafirowymi kasetonami.
Po drugiej stronie ulicy widać było luksusowe delikatesy „Bachus”, a nad nimi płaskorzeźba „Winobranie” w owalnym medalionie przedstawiająca dwie kobiety w chustkach pracujące w PGR-erze przy zbiorze winogron.
Jak się zorientowali, wszystko tu było symetryczne i instynktownie patrzyli na drugą stronę Marszałkowskiej, gdzie lustrzanie, z lekkimi modyfikacjami, było to samo.
Fasady dwóch bloków zamykały północno-zachodnią pierzeję placu. Na elewacji stały niczego niepodtrzymujące cztery pary kilkunastometrowych półkolumn rozpoczynających się od panującego tu podziału na część lokali i mieszkalnych, czyli w dwóch trzecich wysokości budynku. Ponad trzema łukami witryn były trzy płaskorzeźby wyobrażające historię projektowania MDM i Ewa natychmiast skojarzyła je ze stacjami męki pańskiej w kościele. Tutaj jakoś wszystko przebiegało o wiele radośniej. Na pierwszej płaskorzeźbie twórcy MDM–u ślęczą nad deskami kreślarskimi, na drugiej już mają sfinalizowane pomysły i makiety, na trzeciej wykonawcy rzeźbią, podają sobie cegły. Po drugiej stronie identyczne płaskorzeźby opowiadają ciąg dalszy, czyli robotników wznoszących MDM, świętujących otwarcie z dziećmi z kwiatami.
Na rogu Pięknej i Marszałkowskiej była o pięknym wystroju luksusowa kawiarnia MDM, po drugiej stronie kawiarnia Habana. Wszędzie było mnóstwo ludzi i nie było wolnych stolików.
Weszli na oś całej zabudowy, czyli prostokątny plac Konstytucji, który nagle, jak wielki dziedziniec pałacowy się rozszerzał i ze swoimi nieprawdopodobnie szerokimi chodnikami tworzył dużą, wolną przestrzeń. Oszołomił ich wielkomiejski charakter MDM-u i poczuli się nieswojo. Jednak ludzie, którzy ich mijali i zaglądali tak jak oni do ekskluzywnych domów mody pod arkadami, byli ubrani biednie, szaro i nijako. Jak ogólnie wiedziano, mieszkali tutaj ludzie, którzy dostali przydziały na państwowe mieszkania o bardzo wysokim standardzie z awansu społecznego. Mieszkania były duże, o podłogach z parkietem z dębowych klepek, obudowanych kafelkami łazienkach i szafach w ścianach z centralnym ogrzewaniem i gazem, dodatkowym pokojem były służbówki.
Zadzierali głowy, Ewa patrzyła na trzy kilkunastometrowe kandelabry z ośmioma lampami które na swoich solidnych, kwadratowych podstawach z piaskowca wyglądały jak postawione na gigantycznym stole świeczniki. Na całym placu ciągnęły się kilkumetrowe latarnie z rozdwojoną na końcu dwu abażurową lampą. Po obu stronach placu Konstytucji nazwanego tak z okazji otwarcia MDM-u 22 lipca 1952 roku uchwalenia Konstytucji Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej przez Bieruta, stały dwa długie bloki mieszkaniowe z ciągnącymi się na 1/3 trzeciej wysokości podcieniami z witrynami luksusowych sklepów. Sufity kończące i zaczynające kolumnadę miały mozaiki przedstawiające bukoliczne scenki z życia chłopów i robotników w nadchodzącym komunizmie. Na fasadach wisiały niezrozumiałe ideologicznie żeliwne, czarne wieńce. W chodniku przy pl. Konstytucji 6 zauważyli barwną mozaikę z napisem „MDM”-1952.
Było tu wiele sklepów które Krystyna chciałaby odwiedzić, ale było już zbyt późno. Po lewej stronie były w podcieniach dwa luksusowe sklepy „Gallux” z męską i kobiecą konfekcją. Sukienki w grochy i z białej i czarnej koronki Krystynę na wystawach zachwycały, jak i stylonowa, enerdowska bielizna. Pawilonem Cepelii zachwyciła się Ewa. Stały tam lalki w strojach ludowych piekielnie drogie i wawelskie główki oprawione w kwadratowe, brązowe ramki. Obok był sklep 22 Lipca ze słodyczami oraz „Orbis” z biletami na wszystkie kraje świata.
Południową stronę placu zamykał hotel MDM. Była tam restauracja MDM czynna całą noc, po drugiej stronie restauracja „Pod Kandelabrami”. Przy samym placu kawiarnia „Niespodzianka” i „Stylowa.
Zaczęło się ściemniać i kandelabry na Placu Konstytucji rozjarzyły się białym światłem, a neony rozbłysły na fasadach domów przypominających pałace. Kolumnady, mocno zaznaczone gzymsy i attyki rzucały romantyczne cienie. Na dachu domu, gdzie był sklep sportowy zabłysnął neon „Siatkarka” z lecącą piłką, a na hotelu MDM rozjarzył się neon „PODRÓŻUJ Z LOTEM”. Po lewej stronie placu błyszczało osiedle Latawiec, o którym było głośno w całej Polsce, bo mieszkający tam warszawiacy zajmujący trójkątną przestrzeń podobną kształtem do latawca opowiadali w telewizji, że dobrze się mieszka na latawcu. Już tam nie szli, gdyż przesmyk, gdzie Marszałkowska zwężała się łącząc dwa place – Konstytucji i Zbawiciela był bardzo charakterystycznym dla MDM-u miejscem, sercem wszystkich socrealistycznych dekoracji i chcieli je pooglądać.
W części przyziemnej dwukondygnacyjnych sklepów i lokali, między bramami przestrzenie elewacji zajmowały wielkie postacie których ramiona były wielkości przechodnia: Kolejarz, Nauczycielka z uczniem Hutnik, Włókniarka, a po drugiej stronie symetrycznie Murarz, Matka z dzieckiem, Rolnik, Górnik. Wyciosane w betonie miały zwaliste, siermiężne sylwetki, które ani nie podtrzymywały domów, ani też nie wchodziły w żadną interakcję z mijającymi ich ludźmi. Podobne do tych z Pałacu Kultury zdawały się stać tu milcząco raczej za karę za to, że są takie brzydkie. Powyżej nich rozciągały się tarasy obramowane krużgankami, kamienne gzymsy ciągnęły się pod dachami zwieńczonymi attykami. Ściany obłożone były płytami z piaskowca i granitu.
Minęli Klub Plastyków i restaurację Arkady oraz licznie odwiedzaną Galerię Sztuki z malarstwem abstrakcyjnym.
Zabudowa placu Zbawiciela, gdzie w krąg włączono niezburzone przedwojenne kamienice i pozostawiono niezburzony w ferworze burzenia barokowy kościół Zbawiciela z dwiema zielonymi, miedzianymi wieżami zdawała się bardziej ludzka i cieplejsza. Podtrzymano system kolumnad i podcieni, przecinająca plac aleja Wyzwolenia ciągnąca się do sztucznie wytyczonej ulicy Waryńskiego, podkreślała gwiaździsty układ placu, a budynki wokół, na planie wycinków koła zdawały się integrować ze sobą i kompozycyjnie scalać.
Były tu też zdobiące elewacje liczne renesansowe i klasycystyczne elementy architektoniczne, jak glorieta, gzymsy, attyki, portale i zwieńczenia. Stały tu wszystkie niezbędne miastu dodatki: słupy ogłoszeniowe, przystanki tramwajowe i autobusowe, balustrady, charakterystyczne dla MDM-u dwuramienne lampy. W środku był zielony, z kwietnikami plac wokół którego jeździł tramwaj.
Weszli do pustego kościoła Zbawiciela pomodlić się za jutrzejszy lot. Naprzeciw kościoła przy Marszałkowskiej poniżej Placu Zbawiciela weszli do restauracji Salus zwabieni pięknym wyglądem wnętrza. W oknach były kolorowe, perkalowe zasłony. Marmurowe podłogi i ogromne lustra, u kasetonowego sufitu ceramiczne żyrandole w sali wysokiej na 9 metrów. Kelnerki podawały w jasnoniebieskich fartuszkach i białych czepkach. Tu zjedli kolację, czyli leniwe pierogi.
Minęli Cristal Budapest z kuchnią węgierską i kawiarnię Świtezianka. Dalej był bar mleczny Prasowy ze ścianami z czarnego szkła w przedwojennej kamienicy. Były tam krzesła z rur stalowych z siedzeniami pokrytymi imitacją skóry.

Szli w kierunku placu Unii Lubelskiej by wsiąść w autobus na Mokotów. Musieli wracać na Dąbrowskiego, by rano zbudzić się i jechać na Okęcie.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano | 2 komentarze

Jednodniówka „Tranzytoryjna Formacja artystyczna TOTART” 25 kwietnia 2016

Z okazji dwudniowych obchodów XXX-lecia Totartu w Ratuszu Staromiejskim w Gdańsku została wydana w papierze w 2000 egzemplarzach jednodniówka redagowana przez Zbigniewa Sajnóga z zespołem w skład którego weszli: Paweł Mazur, Wojciech Stamm, Antoni Kozłowski, Maciej Ruciński, Dariusz Brzóskiewicz i Marek Wojtasik.
Mimo, że, jak zapewniają autorzy, TOTART zawsze chciał rzeczywistość, w której przyszło mu działać przedstawiać komicznie i dowcipnie według zasady, że jedynie wszechobecna ironia da świadectwo prawdzie, jednodniówka jest minorowa i poważna. Otwiera ją tekst Zbigniewa Sajnóga, w którym szczerze analizuje, jak do dzisiejszego, posępnego obrazu czasów doszło, kiedy wszyscy utalentowani artyści biorący udział w akcjach Totartu byli piękni i młodzi i mieli tyle energii, by kontestować świat w tak twórczy i barwny sposób, a teraz z ich młodzieńczego buntu pozostała jedynie błazenada. Sajnóg w artykule, „ Co to była sztuka totalna” przede wszystkim analizuje lata schyłku PRL-u trafnie stawiając diagnozy co do przyczyn postępującej degradacji życia w latach późniejszych. Jest ten tekst właściwie wezwaniem do refleksji nad ciążącym nam spadkiem po komunizmie nigdy tak naprawdę nie przezwyciężonym, tkwiącym w życiu kulturalnym po dziś dzień. Analiza edukacji komunistycznej, miernej, prowadzonej przez służalczych, tchórzliwych nauczycieli, wpajanie sprzecznych, nielogicznych ideałów dzieciom i młodzieży przy wszech panującej obłudzie i zakłamaniu mediów w epoce Gierka prowadzi do konkluzji, że w takim świecie, gdzie bez złożenia deklaracji lojalności nie dostawało się indeksu wyższej uczelni, drugą możliwością przy nie studiowaniu była dwuletnia służba wojskowa. Na samym już początku wchodzenia w dorosłe życie nie było żadnego wyboru. Architektura, która przez cały PRL skutkiem złych decyzji i kosztownych, propagandowych programów odbudowy i zabudowy miast powstawała tandetna, barbarzyńska i brzydka. Cały artykuł jest właściwie tekstem o podstawowej wartości rozwoju człowieka, czyli o wolności i dowodzi, że rozwój był niemożliwy. Ważny ten tekst jest przede wszystkim dlatego, że na fali resentymentu, zakłamywania danych w Wikipedii coraz intensywniej gloryfikuje się dokonania artystyczne epoki Polski Ludowej marginalizując fakt, że wiele utalentowanych artystów nie miało żadnych szans zaistnieć.

„(…)W roku 76 czy 77, Bogdan Kubat wymyślił założenie niezależnego pisma. Projekt może pozostałby projektem, ale podjęła go moja mama i tak Poezję młodych wydrukowały na powielaczach – wespół z moją mamą – pracownice biura Rejonowego Przedsiębiorstwa Przemysłu Przetwórstwa Paszowego Bacutil w Gdańsku. Składaliśmy, szyliśmy i oblekali numer w okładki właśnie w klubie Carillon, co nawet, jak pamiętam, wywołało pewien popłoch, choć przecież nic tam takiego nie było, po prostu wiersze. No ale: sami wydają, składają – myślozbrodnia, co to będzie! Bogdan pracował nad przygotowaniem drugiego numeru, ale już nie udało się go wydać.(…)”

Fenomen Totartu opisywany przez Sajnóga był przecież inicjatywą oddolną i, jak dowodzi artysta, sztuką nie był, gdyż była ona w epoce PRL-u niemożliwa. Kontestacja grupy gdańskich artystów nie była nawet sprzeciwem ani buntem co łączyłoby się przecież z z konformizmem. To zanegowanie wagi artystycznej happeningów gdańskich nie jest u Sajnóga ani kokieterią, ani negacją ówczesnych dokonań. Sajnóg podkreśla, obok permanentnej szarości tych czasów wszechobecny strach, czyli podwójne zniewolenie Ducha. Dalej dowodzi, że dzisiejsze postrzeganie działań Totartu powinno odbywać się w kategorii niespełnienia, a nie dokonań. Wszystko, co się wydarzyło trzydzieści lat temu wydarzyło się w granicach ówczesnych możliwości, których przekroczyć się nie dało.

Dalej Sajnóg, jak i inni autorzy jednodniówki piszą o filmie „Totart, czyli odzyskiwanie rozumu”(2014) Bartosza Paducha omawianym tu na blogu w dwóch wątkach dając w dalszym ciągu wyraz swojemu rozczarowaniu tym, że film nie wydobył wartości duchowych z ówczesnych pragnień liderów ruchu, a jedynie aspekt zabawy.

Dla potomnych, a także dla mojego pokolenia które skutkiem wszech panującej cenzury nie mogło nic wiedzieć o Totarcie, każda informacja o tych legendarnych, odważnych ludziach Tranzytoryjnej Formacji artystycznej TOTART jest na wagę złota. Chociażby to:

„ (…)Pewnego razu uprowadziliśmy z pewnej instytucji wielki transparent (7 metrów?) z hasłem Niech się święci Pierwszy Maja, który przemalowaliśmy na: Miesiączkuje woźna, będzie zima mroźna (przysłowie autorstwa Bogdana Kubata).(…)”

Tu można ściągnąć PDF „jednodniówki

 

 

 

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , , , | 2 komentarze

Prince “Purple rain” 1984 z angielskiego przełożyła Ewa Bieńczycka

Nie chciałem nigdy
zasmucić mną ciebie
i być przyczyną cierpienia i przeszkód,
chciałem raz tylko ujrzeć, jak się śmiejesz w lila deszczu.

Lila deszcz, lila deszcz,
lila deszcz, lila deszcz,
lila deszcz, lila deszcz.

Chciałem tylko zobaczyć, jak się kąpiesz w lila deszczu…

Nie chciałem być kochankiem tylko na weekend,
lecz może bardziej, twoim przyjacielem.
Kochanie, nie chcę zabierać cię innemu,
wstyd rozstania, chciałem tak niewiele…

Lila deszcz, lila deszcz,
lila deszcz, lila deszcz.

Chciałem tylko zobaczyć, jak stoisz pod lila deszczem…

Słodka, ja wiem, ja wiem, ja wiem, inny jest czas,
pragniemy nowego w nowej erze,
ty też w to wierzysz,
mówisz potrzebny ci Mistrz.
Ale wątpię, by tak miało być
i pozwól, bym cię wprowadził w lila deszcz
zamknij, proszę ten etap…

Lila deszcz, lila deszcz,
lila deszcz, lila deszcz.

Jeśli rozumiesz, co ja tutaj śpiewam
przyjdź, podaj dłoń…

Lila deszcz, lila deszcz.

Chcę tylko widzieć cię,
chcę tylko widzieć cię
w lila deszczu…
https://www.youtube.com/watch?v=RWUcki58aMI

Zaszufladkowano do kategorii się tłumaczy | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Ewa (9)

Dzieci bardzo chciały zobaczyć Warszawę, ale Krystyna była zmęczona rannym wstawaniem i emocją związaną z podróżą. Taksówkarz skręcił na Hożą, wjechał w ulicę Waryńskiego i Puławską i potem na Madalińskiego. Na Dąbrowskiego ujrzeli takie same niemal bloki jak na Koszutce w Katowicach i wszyscy byli rozczarowani. Osiedle WSM Mokotów, na którym Krystyna dostała dwu dobową prywatną kwaterę w oczekiwaniu na samolot do Pragi zbudowano w tych samych latach, co Koszutkę. Na rogu Dąbrowskiego i Niepodległości Krystyna wysiadając z taksówki z dwiema walizami zauważyła Delikatesy i kiosk. Między Łowicką a Niepodległości stały bloki takie, jakie znali ze swojego osiedla: bierutowskie, szare, luźno pobudowane, czteropiętrowe i trzypiętrowe urozmaicone czasami wykuszami. Jedynie na rogu Alei Niepodległości i Jarosława Dąbrowskiego stał wykwintniejszy ośmiopiętrowy, żółty budynek ze szlachetną fasadą z piaskowca. Powyżej pierwszego piętra miał taras, a pod dachem zwieńczony był loggią.
Wtaszczyli walizki na pierwsze piętro trzypiętrowego bloku i Ewa domyśliła się, że są tu mieszkania większe, trzypokojowe. Marzenka też mieszkała w takim trzypiętrowym bloku, gdzie były mieszkania trzypokojowe, którego wszystkie jej zazdrościły, bo na dodatek nie miała rodzeństwa i od urodzenia pokój tylko dla siebie, podczas gdy Jola i Basia mieszkały w czterokondygnacyjnych blokach z mieszkaniami dwupokojowymi i na dodatek z siostrami. Wynajmujący mieszkanie – małżeństwo w średnim wieku – zdawali się być nieobecni i neutralni. Po spisaniu paszportów wprowadzili Krystynę z dziećmi do najprawdopodobniej największego w mieszkaniu pokoju z balkonem, gdzie stała amerykanka do rozłożenia, wersalka i wąska kanapa oraz okrągły stół nad którym zwisał rozgałęziony żyrandol z białymi kloszami. Wszystko w sumie było dość odpychające, ale gospodarze powiadomili ich, że w sąsiednim pokoju jest telewizor i że mogą zobaczyć kolejny odcinek „Świętego” o godzinie 20, z czego bardzo się ucieszyli. Tymczasem, po odsapnięciu, wyszli zjeść obiad.
W poszukiwaniu baru mlecznego przeszli ulicami osiedla mijając żłobek i przedszkole. Budynki powyżej Dąbrowskiego miały mało ozdób, tylko gzyms zwieńczał płaskie, kryte papą, dachy. Idąc Dąbrowskiego do Łowickiej minęli dom klubowo-społeczny, żłobek i przedszkole. Mijali zieleniejące się, identyczne ogródki przydomowe mieszkańców parteru, takie same, jak na Koszutce, gdzie pan Horoszczak wychodził do ogródka przez drzwi balkonowe. Ewa naliczyła aż 15 bloków. Przeszli Łowicką na południe do Wiktoriańskiej i minąwszy szkołę podstawową poczuli zapach miodu. Przed nimi rozpościerał się widok kwitnących drzew ogródków działkowych imienia Obrońców Pokoju. Na Wiktoriańskiej Ewa zauważyła takie same jak na Koszutce przejścia i prześwity – bramy przez które można było wejść do poszczególnych podwórek domów.
Spytali idącą kobietę z wózkiem i ta poradziła im, by wrócili na Dąbrowskiego i poszli tym razem w prawo, ku Alei Niepodległości, gdzie na rogu jest restauracja „Patria”. Krystyna nie chciała iść do restauracji, ale do baru „Frykas” w Supersamie na Puławską było za daleko, a oni byli głodni.
Budynek z wielkim neonem „Patria” był okazały. Napis obwieszczał, że dansing jest po 22 z opłatą dwudziestu złotych od osoby, ale Krystyna miała nadzieję, że w godzinach południowych dadzą coś ciepłego zjeść i nie będą musieli czekać na stolik. Bała się tych wszystkich knajp gdzie gromadzą się ci wszyscy złodzieje i koniki, o których czytała w „Złym” Tyrmanda, zanim nie wycofały go ze zbiorów biblioteki, bo kupić książki i tak nigdy nie było można. Chuligani i malwersanci z prywatnej inicjatywy właśnie na Mokotowie dobijali interesów przy wódce pitej na parapetach i przy stolikach, a lokale przesiąknięte były tanią wódką i tanimi papierosami, z których najelegantsze to cuchnące „Giewonty”.
Jak Krystyna się zorientowała po wejściu przez szerokie drzwi z obrazkiem przypominającym o wycieraniu butów, na parterze bawiono się przy orkiestrze klasycznej, a na piętrze tańczyła młodzież warszawska najnowsze tańce, najprawdopodobniej twista.
W ogromnym hallu musiała zostawić u szatniarza swój szmaragdowy, kupiony w sklepie PKO włoski ortalion, o którego się bała, gdyż kosztował majątek.
Krystyna zamówiła dla siebie i Andrzeja barszcz w filiżance z krokietem i na drugie kotlet schabowy z kapustą i ziemniakami, ale Ewa wolała ogórkową i rybę smażoną z ogórkiem kiszonym oraz śledzia po japońsku. Śledzia zamawiano tylko do wódki, ale kelner, obrażony i wyniosły, milcząco przyjął zamówienie. Wbrew przewidywaniom, że zbyt wczesna pora na tłok, sala restauracyjna była pełna i siedziało tu mnóstwo klientów jedynie przy kawie w nikotynowej chmurze. Wszystkie stoliki nakryte były białymi, nieświeżymi obrusami z popielniczką w środku i szklanką z wachlarzem serwetek.
Zadowoleni i wypoczęci postanowi pojechać jednak dzisiaj przynajmniej do Łazienek. Krystyna nigdy nie była w Łazienkach i pamiętała je z ulubionej jej książki dzieciństwa Zuzanny Rabskiej „Tajemnice Łazienek”, gdzie posągi tańczyły w parku wraz z narratorką, dziewczynką Anią. Andrzej przypomniał sobie, że czytał gdzieś w „Płomyku” fragmenty tej książki, gdzie jakaś gówniara przesiaduje w Łazienkach i zaczepia różnych tam mężczyzn i uczennice Liceum Plastycznego które mają tam szkołę i chwali się, że przeczytała Borysa Polewoja „Opowieść o prawdziwym człowieku”
– Ależ to niemożliwe! – obruszyła się Krystyna. Przecież tę książkę przerabialiśmy w podstawówce na lekcjach cioci Maniuśki! Dobrze to pamiętam, kiedy mieszkaliśmy u dziadków w Stanisławowie na Isakiewicza. A Polewoj, to czasy po drugiej wojnie światowej!
Wyszli na słoneczną ulicę Dąbrowskiego i Krystyna zauważała na długim budynku pod numerem 72 neon KLUB MIĘDZYNARODOWEJ PRASY i KSIĄŻKI i zaraz tam wszyscy weszli. Krystyna kupiła sobie czarną kawę, a dzieciom butelkę oranżady z dwoma szklankami i zamiast jak wszyscy czytać gazety na długich kijach, rozłożyli na stoliku plan Warszawy i studiowali, jak dostać się do Łazienek. Musieli ściszać głosy, gdyż panowała tu śmiertelna cisza przerywana szelestem przewracanych stron gazet. Rozwiązywano krzyżówki, czytano gazety sportowe, inni oczekiwali, aż ktoś odda „New York Herald Tribune”i „Le Monde”. „Kraj Rad” i „Prawda” oraz wszystkie dzienniki demoludów smętnie wisiały nie ruszane. Krystynę i dzieci korciło, by też coś sobie przynieść do stolika i pooglądać, ale nie było na to czasu.
Podążyli w górę na północ Aleją Niepodległości gdyż i tak trolejbusy i tramwaje oraz autobusy jeździły tą główną arterią Mokotowa. Z oddali zobaczyli wieżowiec przy Madalińskiego 57 i przeszli na drugą stronę, by się mu lepiej przyjrzeć, gdyż górował nad całym Mokotowem. W piaskowym, jasnym kolorze lśnił w słońcu wśród szarych domów jak zjawisko. Pasy krytych balkonów dwunastu kondygnacji dzieliły budynek na trzy pionowe kwatery zakończone kwadratowymi balkonami zamykającymi harmonijnie kompozycję bryły. Ostania kondygnacja stworzona z paska balkonów zadaszonych jednym dachem zamykała klarowny układ od góry stwarzając złudzenie lekkości. Stał na betonowych palach pokrytych czarno białą mozaiką. Między nimi ciągnęły się witryny sklepów, ale oni, oddalając się od przystanków minęli go nie wracając już na Niepodległości. Postanowili zobaczyć jeszcze kino „Stolica” i pójść do Łazienek na piechotę. Z Madalińskiego idąc na wschód w stronę Kwiatowej skręcili w lewo i znaleźli się na skwerze Ludwika Narbutta. Kino mokotowskie “Stolica”, o którym ciągle trąbiły wszystkie gazety i kroniki filmowe miało osobny budynek wejścia na planie koła i dzieciom się bardzo podobał. Falisty dach szmaragdowy pod którym były szeregowo umieszczone kwadratowe okienka miał większą średnicę i tworzył zadaszenie przed deszczem. Ewa zauważyła przy wejściu na taras jako już znawczyni latarń warszawskich ogromną, czteroramienną latarnię z białymi, podłużnymi kloszami, stojącą na samym początku trasu obramowanego metalowymi barierkami. Kiedy podeszli, okazało się, że jest to tylko kasa biletowa tak zmyślnie zaprojektowana, by ludzie mogli ustawić się w kolejce poza budynkiem kina i wchodzić gęsiego. Ewie zaraz przypomniało się katowickie Planetarium, które miało bardzo podobny holl z kasami. Mimo, że nie było żadnego seansu o tej porze, snuło się wokół dużo mężczyzn w prochowcach, czyli koników. Wokół skwer Narbutta był wiosennie uporządkowany, na kwietnikach wzdłuż budynku będącego salą kinową i korytarza do niej wiodącego kwitły tulipany. Plakaty naklejone na piaskową ścianę rotundy reklamowały nieznane im filmy zagraniczne.
Przeszli dalej Narbutta i myląc drogę zawędrowali aż na Wiśniową, gdzie stała przedwojenna, dwupiętrowa willa z płaskorzeźbą kosza z owocami, pięknym balkonem i widocznym za budynkiem tarasem wiodącym wprost do ogrodu, co oznaczało, że nie wszystko tu w czasie wojny zburzono z przedwojennej zabudowy.
Poszli w górę Wiśniową i natrafili na gigantyczny budynek Państwowego Instytutu Geologicznego przy Rakowieckiej 4, który przypomniał biurowiec na Placu Grunwaldzkim na Koszutce, tylko był o wiele większy. Bok budynku przylegał do Wiśniowej i ciągnął się do następnej, równoległej do Wiśniowej ulicy. Szli na wschód Wiśniową, potem skręcili w lewo w Puławską, potem w prawo w Goworka, weszli w Spacerową, Klonową i byli już na Belwederskiej przed ambasadą ZSRR. Ambasada, mimo że wybudowana równocześnie z Pałacem Kultury i zaprojektowana przez ten sam zespół radzieckich architektów w stylu carskiej zabudowy Leningradu, nie widniała na żadnych pocztówkach i mogli zobaczyć ją tylko tutaj. Był to szczelnie obwarowany żeliwnym ogrodzeniem na marmurowych murkach pałac jak świątynia grecka z portalem z czterema jońskimi kolumnami zwieńczonymi trójkątnym tympanonem. Krystyna zastanawiała się, jak mógł powstać taki wizerunek proletariackiego państwa, gdyż porzucając rezydencję na Poznańskiej wybudowali sobie jeszcze bardziej kapitalistyczną siedzibę.
Belwederską doszli do Belwederu, o którym teraz za Gomułki było cicho i nie pokazywał się w telewizji ani na kronikach filmowych. Krystyna pamiętała, ze Belweder, który nawiedził nawet Hitler był siedzibą, z której wszyscy chcieli rządzić, a Bierut zamienić go na prowincjonalny Kreml do odpisywania na listy petentów z całej Polski dowożone codziennie ciężarówkami. Wiersze i pieśni powojennych czasów świadczyły o tym, że z Belwederu codziennie „pierwszy obywatel Polski Ludowej” czyli prezydent Bierut dziękuje wyzwolicielowi za uwolnienie Polski od faszysty. A teraz cisza. Kremowy Pałac Belwederski stał milcząco za ogrodzeniem nie budząc ani lęku, ani też sympatii.
Weszli bramą od Alei Ujazdowskich na pomnik pomnik Chopina, o którym głośno było po wojnie i potem, jak zdołano go zrekonstruować i wznowić coniedzielne koncerty u jego stóp przed sadzawką. Teraz były tu tłumy wycieczek szklonych i chłopcy biegali wokół cokołu, sadzawki i krzewów róż, które jeszcze nie zaczęły wegetacji. Ewie podobały się takie wijące pozy jakie przybrał Fryderyk na cokole, ale jego wizerunek był już mocno zniszczony akademiami szkolnymi i właściwie spotkanie z oryginałem nie robiło dużego wrażenia. Natomiast spacer po Parku gdzie idąc wyasfaltowaną alejką widziała szklarnie Ogrodu Botanicznego doprowadzał ją do najwyższych stanów uniesień i chciała zobaczyć tutaj wszystko, chociaż Krystyna była zmęczona i wolałaby tylko, tak jak większość odwiedzających Park, siedzieć na ławce. Przysiedli wkrótce, gdzie zaraz przybiegła Basia, ale nic nie dostawszy uciekła w zarośla. Ewa wiedziała, że wszystkie na świecie wiewiórki mają na imię Basie, a te w Łazienkach z pewnością, gdyż inaczej o nich w “Misiach”, “Płomyczkach” i “Świerszczykach” nie pisano. Trudno było spotkać się z Łazienkami bez wszystkich narośli o nich, opowieści, opowiastek i zwykłej dziecięcej propagandy domniemającej, jakoby dzieci lepiej uczą się historii swojego narodu przez mnożenie o nim banałów.
Andrzej zastanawiał się nad erotycznym aspektem Łazienek, które już w samej nazwie miały coś perwersyjnego, ale tak u początków kolejnej wiosny, kiedy już wszystkim chłopcom w klasie zmienił się głos i zaczęli kupować żyletki Rawa Lux, na pierwszy plan wysuwała się obyczajowość, a nie historia.
Dotarli do Starej Pomarańczarni, nigdzie nie wchodzili, gdyż nie było na to czasu, ale ogromne, przeszklone arkady zwrócone na południe kusiły i nęciły, by sprawdzić, czy aby tam nie produkuje się pomarańcz dla elity władzy, gdyż wiadomo było, że cytryn i pomarańcz było zawsze brak na rynku. Stał tu na postumencie posąg konny Księcia Poniatowskiego.
Przeszli główną aleją obok gigantycznego rezerwuaru w kształcie walca, gdzie pewnie, jak myślał Andrzej, kąpano w jego wodzie wszystkie kochanki Króla i Dworu Królewskiego nie licząc przebywających na banicji, ukrywających się w Polsce zagranicznych arystokratów, członków rodzin królewskich i możnych tego świata. Pod rezerwuarem siedziały licealistki z blokami rysunkowymi i kopiowały jego barokowe ozdoby.  Zgodnie z tabliczkami i drogowskazami zameldowali się przed Białym Domkiem, w którym, sądząc po dotychczasowej trasie wycieczki, finalizowały się wszystkie uwodzicielsko higieniczne zabiegi względem przywożonych, bądź zamieszkałych tu ciał kochanek i kochanków.
Ewy myśli jednak nie krążyły tak, jak jej brata. Cały urok Łazienek zamykał się w baśniowym marzeniu o jakiejś mitycznej niszy, która może na świecie zaistnieć nawet jako kawałek przestrzeni zamkniętym ogrodzeniem parkowym.
Minęli biały jak świątynia grecka pałacyk Nowej Kordegardy i weszli mostkiem na sztuczną wyspę, gdzie stał główny pałacyk Łazienek. Było tu dużo ludzi, Łazienki właśnie odrestaurowane lśniły czystością i wykwintem, i przy złachmanionych ludziach niedawną zimą, gdzie pomięte, piaskowe i szare prochowce mieszały się z burymi wełnopodobnymi płaszczami i chustkami kobiet jakby odcinały się od zwiedzających, nie chcąc z nimi mieć nic wspólnego.
Ewa studiowała z zapałem parkowe latarnie, których trzonami były rzeźby satyrów siedzących na cokołach, a każdy z nich trzymał wykuty z brązu liść palmy zakończonej latarnią w kształcie odwróconego ostrosłupa czworobocznego.
Kiedy obeszli staw mijając karmiących łabędzie rodziców z dziećmi i siedli w Amfiteatrze na okrągłej widowni skąd widać było romantyczne ruiny kolumn, zobaczyli Pałac Królewski odbijający się w wodzie i Ewa nie chciała się już nigdzie ruszać tylko tu zostać na zawsze. Wokół stały na cokołach antyczne rzeźby pilnujące ładu i harmonii całego parkowego zamysłu. Krystyna pamiętając z dzieciństwa książkę o Łazienkach i to, że pomniki zeszły z cokołów, cwałowały z szablami po Warszawie poczuła lekki niepokój. Andrzej studiował swoim krótkowzrocznym wzrokiem nagie torsy nimf i bogiń.
Dowlekli się jeszcze do Pałacu Myślewickiego, który zajęty był przez Urząd Rady Ministrów i przyjmowano tu głowy obcych państw i bankietowano. Teraz stał martwo i wyczekująco. Minęli pałacyk Starej Kordegardy i weszli na most nad Stawem Łazienkowskim, gdzie zobaczyli niedawno odnowiony posąg Jana III Sobieskiego na koniu. Wszystko to było znane ze znaczków pocztowych, pocztówek z czego odliczano kwoty na Fundusz Odbudowy Stolicy, z lektur szkolnych, czytanek corocznych akademii szkolnych. Mimo to odczuwali wzruszenie. Weszli na Agrykolę i zgodnie z planem skierowali się na Plac Na Rozdrożu, gdzie oczekiwali na autobus 125. Zatłoczonym autobusem jechali Alejami Ujazdowskimi, aleją I Armii Wojska Polskiego, przejechali Plac Unii Lubelskiej, Puławską i wysiedli na Dąbrowskiego na Mokotowie. Krystyna poszła jeszcze kupić do Delikatesów coś na kolację, a Ewa do kiosku, by kupić pocztówkę z Łazienkami Królewskimi i wysłać ją do babci Wandzi.
Andrzej kontemplował na ulicy zapalające się mokotowskie neony i samochody mknące po Alei Niepodległości.
Krystyna zdążyła zrobić im herbatę, pokroić chleb posmarować masłem, nim w sąsiednim pokoju rozległa się charakterystyczna czołówka serialu „Święty”. Nad Rogerem Moorem, czyli Simonem Templarem pojawiła się animowana aureola, a Templar zrobił do widza charakterystyczne ironiczne oko. Czarno-biały film na małym ekranie „Belwedera” nie bardzo był widoczny, ale zawsze był to w końcu Wielki Świat.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Dodaj komentarz

Janusz Anderman „Czarne serce” (2015)

O „Całym czasie” Andermana, z którego powstał też bardzo dobry film „Mniejsze zło” z 2009, pisałam na blogu entuzjastycznie.
Ubiegłoroczna powieść Janusza Andermana przypomina trochę „Niewiedzę” Kundery, jednak, jak pisze w recenzji Dariusz Nowacki, jest niespójna, porwana, zawierająca dużo nieścisłości w fabule, trudno zorientować się, kim jest Wanda przekształcana w wiele osób z przeszłości głównego bohatera. Konfrontacja emigranta politycznego z lat, kiedy Polskę opuszczał z zastaną rzeczywistością prowadzi do smutnego wniosku, że niewiele się zmieniło. Otwierając scenę kłótni z taksówkarzem pobierającego od „obcokrajowca” za kurs z wyłączonym licznikiem horrendalnie wysoką cenę jest rodem z epoki komunizmu. Bohater „Czarnego serca”, Antoni Marek jest też bohaterem tego niezrealizowanego scenariusza „Choroba więzienna” wydanej w w formie książki w 1992. Autor wprowadza w „Czarne serce” obszerne fragmenty scenariusza z obozu internowania w Białołęce i wciela niezrealizowany scenariusz w życie powieściowe, czyniąc Antoniego Marka reżyserem. Bohater jest też, oprócz reżysera, który pracuje nad filmem fabularnym o ludziach internowanych w Białołęce w czasie stanu wojennego, francuskim dziennikarzem mającym napisać cykl reportaży z polskiej tragedii śmierci prezydenta w katastrofie lotniczej. Osią „Czarnego serca” są bowiem migawki z ulic Warszawy zaraz po katastrofie polskiego Tu-154 w Smoleńsku i spisane czyny i rozmowy tzw. „ludu smoleńskiego”. Byłoby to śmieszne i satyryczne, gdyby nie to, że jest do bólu prawdziwe, jakby wyjęte i przepisane z filmików YouTube sprzed sześciu lat. Sześćdziesięcioparoletni Antoni, były działacz opozycji, próbuje w pamięci zrekonstruować fakty historyczne, które przyczyniły się do takiej, a nie innej deformacji życia społecznego w wyzwolonej od komunizmu Polsce. Bohater wie, że od polityki nie da się uciec, co udowadnia świeżo poznanej dziennikarce Wandzie:

„(…)Dlaczego pani pracuje w radiu? Taka podległość… cenzura ostra…
Wanda jest zaskoczona, ale nie broni się specjalnie.
Od niedawna pracuję. Polityka mnie nie obchodzi. Zajmuję się kulturą.
Wszystko, co pani robi, wiąże się z polityką. Czegokolwiek się pani tknie. Nie ma tematów niepolitycznych. Sprawy kultury to sprawy polityczne. Chociażby ta rozmowa ze mną…(…)”

Cała powieść, oniryczne wspomnienia bohatera, mieszanka domniemań, fikcji z brutalnymi faktami sprawia wrażenia, jakby pisarz daremnie poszukiwał lepszej dla swojej powieści konkluzji, pogodniejszej wymowy. Ale jak w greckiej tragedii wszystko kończy się tragicznie, ciągle towarzyszy Antoniemu Markowi dudniący chór nigdy nie przezwyciężony, o rodowodzie nieuctwa i ciemnoty, pseudoromatyczny głos ulicy, a tam nieodmiennie, od zbawiennych przemian ustrojowych, bezsprzecznej niepodległości III Rzeczpospolitej po dziś dzień rozlega się, jak mantra, niezmiennie, nieprzerwanie:

„(…)— Booożee, coś Pooolske przeeez tak liczneee wieeeki ooochraaaniał płaaaszczem poootęgi i chwaaały, coooś ją otaaaczał taaarczą swej opieeeki oood nieeeszczęść, któóóre przyyygnębić ją miaaały! Przeeed Twe ołtaaarze zanosim błagaaanie. Ooojczyzne wooolnąąą raaacz nam wróóóciiić Paaanie! — poniosła się Krakowskim Przedmieściem rozwibrowana pieśń.(…)”

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | 5 komentarzy

Lata sześćdziesiąte. Ewa (8)

W związku z wyjazdem w tropiki, Ewa z Krystyną kilkakrotnie jeździły tramwajem do Stacji Sanitarnej na południe Katowic, na ulicę Świerczewskiego, gdyż znaleziono w moczu Ewy białko, a z takimi wynikami analizy moczu nie mogli Ewy z Polski wypuścić. Lekarka zaleciła Krystynie pobieranie moczu do analizy po dokładnym umyciu sromu córce, co być może dla lekarki było sprawą zupełnie prostą, podczas kiedy dla dwunastoletniej Ewy dozgonną traumą.
Rano, przed oddaniem moczu Krystyna, która nigdy nie pokazała się Ewie nago i też od piątego roku życia Ewy nigdy jej nagiej nie widziała. W dzieciństwie Ewa ubierana była pod kołdrą, więc zalecenie lekarskie było dużym szokiem. Ewa musiała zrobić lekki mostek obnażając jedynie swoje krocze, które Krystyna myła namydloną, bawełnianą szmatą, następnie spłukiwała i wtedy Ewa sikała – w dalszym ciągu wygięta – do słoika, który Krystyna zamieniała po chwili, gdyż mocz musiał być tylko ze środkowego strumienia. Jednak wyniki w dalszym ciągu były niezadowalające i po którymś kolejnym pobieraniu porannego moczu Ewa nie chciała już jechać na Kubę i niczego już nie chciała. Jednak po porcji penicyliny kolejna analiza wykazała brak białka w moczu i Ewie przybito pieczątkę do żółtej, składanej w harmonijkę książeczki, upoważniającej do wjazdu do krajów tropikalnych.
Równocześnie Krystyna zaprowadziła Ewę do fryzjera, gdzie ścięto jej włosy, wprawdzie nie na chłopca, ale tak krótko, że mogła tylko z rozmarzeniem patrzyć na kasztanowe włosy Marzenki siedzącej obok w ławce, której mama już nie czesała w warkocze, tylko formowała na szczycie głowy w płaski kok, z którego, jak wodospad, spływały piękne włosy. Krystyna u tego samego fryzjera zrobiła sobie trwałą i fryzurę z loczkiem na czole, taki sam, jaki miała Irena Dziedzic w „Tele-Echu”, utrwalonej lakierem do włosów i tak przygotowane – Krystyna w sznurze sztucznych pereł i takimi w uszach klipsami, a Ewa w białej, wyprasowanej bluzce wkładanej na uroczystości szkole – poszły do fotografa naprzeciwko starej szkoły 36, gdzie pani zrobiła im poziome, dwugłowe zdjęcie paszportowe, gdyż Ewa była za mała, by dostać oddzielny paszport.
Ponieważ na ciuchach w Przemyślu udało się kupić dla Ewy dwie nylonowe sukienki ze sztywną halką – różową i niebieską – Krystyna uznała, że niczego Ewie już nie trzeba kupować. Strój kąpielowy w czerwono-białą kratkę, uszyty jeszcze na wakacje w Szczawnicy własnoręcznie przez Krystynę na kursie kroju i szycia – dwuczęściowy, z falbanką wokół bioder i ze stanikiem obszytym u dołu także falbanką i wiązanym na karku – był jeszcze dobry. Pozostało Ewie spakować Kukę, której zawartość uzupełniła starymi pilnikami do paznokci, szczypcami, nożyczkami. Ewa podarowała matce na Dzień Kobiet nowy przybornik do paznokci w etui zapinanym na zamek błyskawiczny z pieniędzy wygranych na cymbergaju i mogła zabrać sobie stare, zużyte przybory. Włożyła do torby komunijną książeczkę do nabożeństwa, swoje notesy, gdzie zapisywała fragmenty wierszy, zakodowane myśli o swoich koleżankach, by ktoś, kto je przeczyta, nie mógł rozpoznać, o kim są. Wolne miejsce w Kuce wypełniła długopisami, kredkami, scyzorykiem, gwoździem do wypalania dziur nad gazem, kilkoma zużytymi żyletkami Rawa-Lux i fiolkami z wsypanym tam klejem stolarskim w perełkach. Z klejem Ewa miała zawsze problem, gdyż klej szkolny w słoikach niczego nie kleił i tylko ten, stolarski, rozpuszczony we wrzątku, był w miarę skuteczny, a nie wierzyła, by na Kubie z klejami było lepiej. Zapięła Kukę na zamek błyskawiczny i cieszyła się, że ma napis LOT, gdyż na lotnisku będzie wyglądało, że jest ich odwieczną pasażerką.
Kiedy Krystyna wróciła wieczorem z Warszawy skonana i wysypała na stół kuchenny kilka paczek sezamków, Ewie przyszła ochota na życie i one właśnie zwiastowały życie smakowite, egzotyczne, pełne smaków nawet lepszych od słomek i oranżady w proszku. Kwadratowe płatki sezamków pakowane w dwóch słupkach po pięć w celofanie nie dawały się od siebie odklejać i te ciągnące się, łączące warstwy miodowe nitki brudziły palce i twarz i były najsmakowitsze oprócz ziaren sezamu.
Tymczasem klasa VI b uspokajała się odstępując pierwszeństwo w żywotności i napiętnowaniu na apelach szkolnych klasom piątym.
Po opuszczeniu klas rozpoczynały się w budynku szkolnym zajęcia dla wieczorówek i Ewa z Marzenką zaczęły korespondować z chłopcami zostawiając pod stolikiem dla nich listy. Niestety, nie otrzymywały żadnej odpowiedzi, ale listy znikały, być może wyrzucane przez sprzątaczki, chociaż zapomniane nieraz zeszyty i piórniki były. Przybyli natomiast chłopcy starsi, Hiszpanie, biegle mówiący po polsku, ale skutkiem zupełnego braku zainteresowania nauką, nie przechodzili z klasy do klasy. Pedro zaraz zaczął odprowadzać do domu wysoką Usię, która mieszkała w galeriowcu, a Pedro mieszkał w bloku zasiedlonym przez uciekającymi przed Franco komunistami hiszpańskimi naprzeciw szkoły 57, blisko Diabliny. Zatem, niższy od Usi o głowę, dzień w dzień nosił Usi teczkę idąc w zupełnie innym kierunku niż mieszkał. Lopez, starszy od Pedra nie był tak romantyczny i siedząc w ostatniej ławce, odwiecznie bez zeszytów i podręczników przyjmował postawę kontemplującą i filozoficzną, wpatrując się w całą klasę i nie omieszkując co jakiś czas zrywać toku lekcji cenną, komiczną uwagą. Lopez patrzył na dziewczęta wyłącznie konsumpcyjnie, ograniczając się jednak jedynie do podszczypywania na przerwach i łaskotania, ciągnąc je za włosy. Jego demokratyczny stosunek do świata sprawiał, że podobały mu się tak samo wszystkie klasowe dziewczęta i żadnej ani nie wyróżniał, ani nie oszczędzał. Hiszpanie byli urodziwi i w sumie bardzo przyjemni, toteż cała klasa, łącznie z nauczycielami ich lubiła, a to, że zimowali latami w podstawówce nikomu nie przeszkadzało, było to ponad wolą i wpływem kogokolwiek i tak po prostu musiało być.
Krystyna powycinała z podręczników Ewy, ku jej zgrozie – Ewa miała nabożny stosunek do każdej książki – te nie przerobione przez szkołę kartki, by Ewa mogła uczyć się opuszczonych lekcji na Kubie. Ponieważ i tak trzy walizy były pękate i ciężkie, głównie zawierały zamówione przez Rudka prezenty dla Kubańczyków kupione w sklepie PKO, gdyż nigdzie czegoś podobnego, co zażyczył sobie Rudek, nie sprzedawano, żaden podręcznik w całości by się już nie zmieścił.
Krystyna poszła w nocy szukać taksówki, by rano przyjechała po nich i zawiozła na ekspres „Górnik”. Mimo, że w Warszawie z wzorem na karoserii w szachownicę licznik pokazywał kwotę o wiele mniejszą, Krystyna bezradnie zapłaciła wygórowaną, podaną przez kierowcę cenę. Wielokrotnie o tym czytała w gazetach. Taksówkarz natychmiast wycenił trójkę przestraszonych podróżnych. Skargi kierowane do Miejskiego Przedsiębiorstwa Taksówkowego w Katowicach na nieuprzejmych, ordynarnych w stosunku do pasażerów kierowców taksówek, odmawianie jazdy na niewielkich odległościach, a przede wszystkim wyłudzanie za kurs nadmiarowych pieniędzy były nagminne. Podobno udzielano upomnień i nagany obniżające premię roczną, a w drastycznych wypadkach zwalniano. Podobno była jakaś „czarna lista” złych kierowców do wglądu w MPT w Katowicach przy ul. Powstańców 44. Ale było ponad dwieście taksówek na całe Katowice, więc i tak za mało, by grymasić.
Ewa już w pociągu zorientowała się, że w nerwach zapomniała zabrać Kukę i była niepocieszona. W torebce były jej podstawowe narzędzia do życia dzięki nim istniała, i nie wyobrażała sobie istnienia bez nich sześć miesięcy. Krystyna pocieszyła Ewę, że torebkę babcia Wandzia może przecież dosłać do Polservice, skąd Polacy wyjeżdżający na Kubę zawsze zabierali listy i drobne przesyłki. Torebka była niewielka i z pewnością na taką grzeczność zgodzą się, o co zaraz poprosi tego miłego urzędnika.
Wjechali na nowoczesny, nowiusieńki dworzec Warszawa – Śródmieście. Ewa nie mogła się nazachwycać szklanym drzwiom, niklowanym uchwytom. Między kolumnami o kwadratowej postawie prześwitywały jaśniejące od wschodzącego dnia ulice Warszawy dzięki szybom od stropu po betonową posadzkę. Strop ażurowych paneli też był jasny, rozświetlony tysiącem jarzeniówek. Wnieśli walizki schodami na powierzchnię i stanęli w kolejce do postoju taksówek. Taksówkarz był niezwykle rozmowny i zorientowawszy się, że są z głuchej prowincji, gdyż Śląsk zawsze jest głuchą prowincją dla każdego warszawiaka. Jechał więc na Poznańską ponad dwie godziny objeżdżając całą Warszawę wdając się z Krystyną w mylący ją dialog. Ewa nie wiedząc gdzie jedzie i co ogląda nie miała też i dużego wyboru, gdyż w samochodzie mały  pasażer zapadał się w czeluściach ciemnego, sklepionego kopułą klaustrofobicznego wnętrza, gdzie dzieci z okien mogły oglądać tylko niebo. Ponieważ Ewa była już trochę większa, przez dwie godziny z uwagą oglądała warszawskie latarnie i jeśli sterczały wysoko, także tabliczki z napisami.
Na moście Poniatowskiego stały jak maszty stalowe słupy rurowe z eliptycznymi kandelabrami. Uproszczone, bez ozdób słupy stały na Nowomarszałkowskiej i podobne zauważyła na placu Trzech Krzyży. W pobliżu placu Dzierżyńskiego latarnie były jeszcze wyższe zakończone dwiema odnogami z żarówkami. Na Bolesława Prusa i na Sokolej stały betonowe słupy jednoramienne, natomiast na Matejki zauważyła dwa ramiona latarń. W okolicy Trasy W-Z na ażurowych kratownicach zawieszono ciężkie lampy w kształcie hełmu, z otwartym mlecznym kloszem. Na zjeździe z mostu Śląsko-Dąbrowskiego stały latarnie na słupach żelbetowych z pojedynczym rurowym lub betonowym wysięgnikiem. Na moście Śląsko-Dąbrowskim stały smukłe słupy stalowe z wysięgnikami zakończonymi żarówkami. Obok wschodniego wylotu tunelu trasy W-Z, u stóp kościoła Św. Anny stały latarnie parkowe z kulistymi kloszami ze szkła mlecznego. Takie same latarnie zobaczyła na Wybrzeżu Helskim, przy moście Śląsko-Dąbrowskim i na Saskiej Kępie oraz na Mariensztacie, gdzie postumenty wykonane były z odlewów żeliwnych.
Na Muranowie, przy placu Teatralnym, gdzie jak pamiętała, budowali pomnik Nike i na placu Zamkowym stały słupy zakończone owalnie. Wdziała też przypięte do murów kinkiety, jakby odcięte od słupów końcówki parkowych latarń. Na Rynku Mariensztackim, oprócz kinkietów latarnie parkowe osadzono w balustradach bardziej bogate, czteroramienne z kulistymi, mlecznymi kloszami. Lampy innego kształtu, wydłużone o cylindrycznych kloszach mlecznych zobaczyła na placu Zamkowym i na Sowiej, oraz na Nowym Świecie, gdzie były też na słupach nasadkowe oprawy w kształcie sześciobocznej donicy z okrągłym okapowym daszkiem. Na placu Dzierżyńskiego przed elewacjami odbudowanych pałaców stały latarnie o kloszach sześciobocznych, wydłużonych, o takim samym przekroju poziomym na całej długości. Takie same Ewa zobaczyła nad Wisłą w pobliżu mostu Poniatowskiego. Były też zwieńczone szyszką. Na osiedlu Marszałkowskiej Spółdzielni Mieszkaniowej stały dwa gigantyczne kandelabry z żelbetonu i marmuru z podobnymi, sześciokątnymi kloszami. Reszta latarń na MDM-ie to były betonowe słupy zakończone grzybkowym hełmem i pierścieniowym kloszem. Były też wersje dwuramienne na Świętokrzyskiej, a na skrzyżowaniu Marszałkowskiej z Al. Jerozolimskimi czteroramienne. Zminiaturyzowane, ale identyczne, zauważyła na Nowym Świecie i Krakowskim Przedmieściu, oraz przy Pałacu Kultury i Nauki od strony Świętokrzyskiej i koło Cytadeli. Wdziała je wychodząc z dworca. Na placu Defilad tego samego typu latarnie były też gigantyczne, kilkunastometrowe, niektóre z kilkoma rozgałęzieniami, Ewa naliczyła sześć. Jednak, oprócz zabytkowych, czy pseudo zabytkowych latarń gromadnie na ulicach Warszawy Ewa zauważyła zwykłe jarzeniówki bez żadnych upiększeń, montowane na betonowych słupach.
Kiedy Krystyna zapłaciła horrendalny rachunek za taksówkę na ulicy Poznańskiej, była już zaprzyjaźniona z taksówkarzem i umówiła się, że rano przyjedzie po nich, by zawieźć ich na Okęcie.
W biurze Polservice mały, niezwykle grzeczny urzędnik zapewnił Krystynę, że nie ma żadnego problemu, by torebka córki była dostarczona w najbliższych dniach do Hawany, wystarczy ją tylko na Poznańską przysłać. Wręczył Krystynie bilety na samolot, który odlatywał dopiero za dwa dni, czego nie dało się przewidzieć wcześniej i adres kwatery prywatnej na Mokotowie. Wezwał też telefonicznie taksówkę i tym razem Krystyna pojechała z dziećmi i walizami wprost do małego mieszkania, gdzie rodzina warszawiaków wynajmowała jeden pokój dla przyjezdnych.

 

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , | Dodaj komentarz