Dziennik wiejski (23)

22 czerwca 2016, środa. Elektryk Krzysztof powiedział, że nie jest to trudne, kazał sobie podać numer płatności i nazwisko płatnika, obiecał, że dowie się, do kogo należy słup i już się nie pojawił. Kiedy zrozpaczona zadzwoniłam do niego, ledwo sobie mnie przypomniał, ale widocznie mój histeryczny głos go poruszył i powiedział, że związany jest umowami, nie ma czasu i poda mi telefon kolegi. Kiedy usłyszałam, że jest to numer pana Dariusza, mój głos stał się jeszcze bardziej histeryczny. Wtedy zaproponował elektryka Józefa. Pan Józef zaraz na wstępie odmówił, ale poprosiłam go, że może jednak zobaczy, że daję dwa tysiące które mam przy sobie i że jest to praca na półtora dnia. Obiecał, że jak będzie wracał od lekarza o 15, wstąpi.
O wpół do czwartej zadzwonił, że jest pod strażnicą i że nie może trafić. Wybiegłam po niego, okazał się bardzo miłym, w wieku poznanych już elektryków, wysokim mężczyzną. By ocieplić kontakt popełniałam kolejne gafy opowiadając, że u tego lekarza skąd wraca mam nadzieję niczego strasznego się nie dowiedział. Jak przyjeżdżamy na wakacje dowiadujemy się, że przez pozostałe pory roku mrą na raka młodzi ludzie. Nie wyglądał na rakowatego, raczej walczył z otyłością i nie poczuł się dotknięty, przyznał mi rację, tak, tutejsze zakłady chemiczne to przecież największy truciciel Polski Ludowej i teraz są tego skutki. Ponieważ poskarżyłam mu się, że jego koledzy tak mnie źle traktują. Znikają nie mówiąc mi, że rezygnują, a przecież wystarczy powiedzieć po ludzku, że tej pracy nie zrobią bym miała czas szukać po Internecie innych elektryków.
– Wiem, że wolicie oglądać mecze, niż babrać się w takim starym domu – powiedziałam z wyrzutem.
– Ależ ja meczy w ogóle nie oglądam! – obruszył się pan Józef. Wszyscy mają zlecenia, umowy i pełne ręce roboty! Potem westchnął patrząc na dach, powiedział, że ma podobną pracę w Krakowie, że widzi to najprościej jako konserwacja starej instalacji. Jeśli kolega się podejmie z nim to zrobić, przyszliby w piątek i w sobotę, ale najlepiej, jak zadzwonię jutro w południe to będzie wiedział. Zreflektował się, że mogłabym szukać elektryków jeszcze przed południem w wypadku odmowy i powiedział, by zadzwonić o ósmej rano.
O ósmej najsympatyczniejszy elektryk miał dla mnie złe wiadomości, pomocnik wyjechał do sanatorium. Podziękowałam za ludzką i szybką odmowę, spytałam jeszcze, czy faktycznie jest możliwość poprowadzenia nowej instalacji w miejscu starej.
– Tak, taką pracę właśnie mam w Krakowie w starym domu. Musi pani porozumieć się z Tauronem. Konsultant w Tauronie poinstruował Marka, że musimy złożyć podanie z prośbą o konserwację sieci elektrycznej w starym domu na które powinniśmy otrzymać odpowiedz do dwóch tygodni.
Nagle wszystko zaczęło się kurczyć i kończyć. Zobojętniałam, pogrążyłam się w czytaniu „Starości” Simone de Beauvoir leżąc w ogrodzie. Kiedy wieczorem mama z pokoju zadzwoniła, że umiera, nie pozostawało nic innego, jak opuścić kwitnącą i pachnącą wieś i jechać albo do szpitala albo do cywilizacji.
Nim Marek po nas przyjechał, mama zdążył obdzwonić koleżanki z wiadomością, że wraca do cywilizacji i zabrać nieprzeczytane „Zwierciadło”, ale w samochodzie w dalszym ciągu umierała, mimo klimatyzacji i położonego oparcia.
Szosa była zupełnie pusta, chyba wszyscy zdążyli już zasiąść przy telewizorach. Mijaliśmy zaparkowane samochody, których wpięte w dachy chorągiewki kibiców polskiej drużyny znieruchomiały w skwarze późnego wieczoru.
Rozmyślałam o czytanej „Starości” Simone de Beauvoir napisanej pół wieku temu i niedawno wydanej w Czarnej Owcy, jej pierwsze polskie wydanie. Przebrnęłam przez rys historyczny od zarania ludzkości, kiedy to dziećmi i starcami pomiatano, głodzono ich i bito, strącano ze skał, lub przeciwnie, podtrzymywano oświęcimsko-niewolniczo przy życiu, by pracowali dla byczących się synów, a w wypadku dzieci, ojców. Rys historyczny podobny do Michela Foucaulta o seksualności lub więziennictwie, pisany tak, jak to się zawsze pisze w książkach stojących w bibliotekach w dziale socjologia – makabrycznie – mnie znokautował i zaraz poczułam moją niestosowną, nadmiarową pretensję do świata, który odebrał mi prąd elektryczny, a staruszkom jeszcze niedawno odmawiano strawy i pieca. Według Beauvoir, którą wydawca anonsował jako autorkę ze wszech miar aktualną, byłam staruszką już od dobrych kilku lat, gdyż – mimo, jak zaznacza Beauvoir – większość pisarzy i artystów czuje się starcami skończywszy trzydziestkę, to jednak ona dobrodusznie wyznacza ten okres od ukończenia sześćdziesiątki. Tak, byłam staruszką już kilku lat, a moja mama uwięziona w starcu przeżyła ten koszmar ponad trzydzieści lat! Że to jest koszmar, Beauvoir, która, jak się okazuje, po sześćdziesiątce prowadziła wyjątkowo bogate i twórcze życie wraz z napisaniem tej książki, nie ma wątpliwości. Najciekawszy jest rozdział charakteryzujący przez wieki sławnych staruszków, piszących o starości (np. Goethe „Faust”, Szekspir sonety, Mann „Śmierć w Wenecji”) którzy obłudnie pisali, że czują się młodo i fantastycznie, że rewelacyjnie słyszą i widzą, podczas gdy z doniesień im współczesnych pisarzy i dziennikarzy dowiadujemy się, że w tym samym czasie opisywano ich po spotkaniach z nimi jako zdziecinniałych starców z demencją, złośliwością i oszustwem, chodzących do swoich pokojów by poleżeć, i kłamiących, że wracają z końskiej przejażdżki. Beauvoir nie czytała „Dzienników” Dąbrowskiej, gdzie sześćdziesięcioletnia naga Dąbrowska przed lustrem zachwyca się swoim młodym ciałem i całe szczęście, bo i tak by jej nie uwierzyła. Beauvoir wie, że osoby po sześćdziesiątce są okropni, ale że winne temu jest społeczeństwo zamykając ich w domach starców, hospicjach i przytułkach, gdzie ich niepotrzebność się bardziej wmawia, niż tak jest w rzeczywistości.
Najciekawszy byłby rozdział zatytułowany „Warunki życia starych pracowników w krajach socjalistycznych”, ale nie jest. Dane z Moskwy są biurokratyczne i powierzchowne, a inne kraje jak Bułgaria Jugosławia i Węgry (o Polsce ani słowa), o których dostała raporty od znajomych, jeszcze bardziej spłycone, ale nie gloryfikujące. Być może ze względu na ten rozdział „Starości” – najprawdopodobniej najwartościowszej jej książki – nie spolszczono w Polsce Ludowej.

Po powrocie do domu i podaniu mamie podwójne dawki środków na serce i uspokajających zajrzałam na portal Liternet.
Zdumiewające jest, że społeczność literackiego portalu Liternet osobę, która zawsze o mnie publicznie pisze babula Bieńczycka, ceni, uważa za utalentowaną, jest dla nich „spoko”, „w porządku”, a jeśli udając rannego lisa skarży się, że jest leczona psychiatrycznie, społeczność portalowa składa wyrazy współczucia. A kto mnie pożałował, jak dostawałam od tej osoby na blog takie komentarze:

 „(…) bienczycka i w ten sposob – kasujac komentarze doigralas sie !!! zakładaj pieluche bo się posikasz ze strachu !!! i nikt ci juz nie pomoże ! zeżremy cie starucho na sniadanie i bedziesz pod siebie robic ze strachu i sie bedziesz bala sie zagladac do netu

 pierdol się stara kurwo !!! wkrótce odczujesz czym jest podskakiwanie do nas ! sądzisz szmato, że to ci ujdzie na sucho ? wiesz jak sie u nas gada na takie stare pomarszczone kurwy jak ty ? – papier ścierny ! i uważaj jak będziesz do US się wybierała bo zostaniesz zgłoszona do gości nieproszonych i tak cie szmato przetrzepią że nawet palcówe w dupe zaliczysz !!!

 babula kup sobie pieluchy bo będziesz ze strachu szczała i srała pod siebie ! już my się tym zajmiemy !!! a teraz spierdalaj i sobie podmyj tą starą śmierdzącą pizdę bo aż tu czuć stęchlizną ! kurwo zajebana spotka cię odpowiednia kara !!! i zapierdalaj do prokuratury bo będzie się działo szmato !!!(…)”

Na komentarz na portalu Liternet z dnia 27 lutego 2016, 21:52:25 nikt sprzeciwem ze wspólnoty liternetowej nie zareagował:

„ Bieńczycka śledzi ten portal jak swoje kleksy na tyle swoich starych gaci, a robi ich wiele bo zwieracz nie trzyma, więc i tu często zagląda (…)”.

I jak ja mam nie śledzić, wbrew zakazowi Elm inCrudo użytkowniczki portalu Liternet!
Przecież to o wiele więcej daje wiedzy o świecie w którym przebywam, o wiele więcej, niż nawet mecz Polska-Portugalia!
Portal Liternet obowiązkowo powinien być czytany przez wszystkich Polaków i Wszechpolaków jako lektura obowiązkowa! Trzeba wiedzieć, zanim umrzemy, kogo w końcówce życia przy wspaniałości Internetu udało nam się spotkać!
Ludzie, czytajcie Liternet, czytajcie bez rumieńca wstydu, nie musicie się wstydzić, bo to przecież wbrew słowom Herberta, to nie kwestia estetyki. Prace plastyczne publikowane na tym portalu podobają się wszystkim jego użytkownikom, w czym rzecz? A jak przy sposobności sobie ktoś sadystycznie ulży, to czy coś jest w tym złego? Spoko Coco! Spoko bandyci!

Zaszufladkowano do kategorii 2016, dziennik ciała | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

Dziennik wiejski (22)

13 czerwca 2016 poniedziałek. Mama przewróciła się w wysokiej trawie wysiadając z samochodu, ale dzięki sporej tuszy nie doznała żadnych obrażeń, choć bez pomocy nigdy by już nie wstała. Zaraz zadzwoniła do Pani Władzi, która po chwili zasiadła z nią w ogrodzie pod parasolem opowiadając o zgonach i chorobach, w co – jak zwykle – obfitowała ubiegłoroczna jesień i zima na wsi. Zmartwiłam się, że zmarła pani Hela, którą bardzo lubiłam z wzajemnością. Zmarła też o pięć lat ode mnie starsza Teresa i zmarł siedemdziesięcioletni Guguła, którego jeszcze ubiegłego lata spotykałam, wioząc wózkiem mamę do pani Stasi a on wracał ze sklepu objuczony reklamówkami. Z radosnych wieści przyniesionych przez panią Władzię była ta, że jej najukochańszy spośród ośmiu wnuków spodziewa się syna we wrześniu i że nieczynna przez kilka lat kawiarnia, której właściciele wyjechali na roboty do Irlandii i już wrócili na stałe, teraz już jako ekskluzywna restauracja pod nazwą „Lawendowe pole” wznowiła swoją działalność, gdzie – miałam nadzieję – pani Władzia nareszcie znajdzie godne siebie miejsce obiadowania. Tradycyjny obiad niedzielny z kapustą kartoflami i kotletem schabowym kosztuje tam 15 złotych, co pewnie nie jest drogo, jednak dla mnie i mamy to już 30 zł i postanowiłam bez lodówki gotować tylko jarskie potrawy na gazie z butli.
Elektrycy zgodnie z obietnicą pojawili się, ale dopiero koło czwartej, głośno i wesoło anonsując za furtką swoje przyjście okrzykami, by zakładać biustonosze, wnieśli do ogrodu wigor przełamując ponure władzine historie. Faktycznie, upał był nie do zniesienia i przy tak gęstym, nieobciętym żywopłocie można było swobodnie przebywać tu nago.
Pan Dariusz, z którym mieliśmy kontakt telefoniczny był zaledwie po czterdziestce, jego pulchny kolega podobnie, toteż ucieszyłam się, że wejście na dach, by przyłączyć dom do słupa nowym, nowoczesnym, teraz w kolorze niebieskim, pięknym kablem, nie będzie dla nich problemem.
Elektrycy oglądnęli cały dom, powiedzieli, że w izbie zrobią u powały lampę gdyż nie można tak żyć bez lampy i wymienią wszystkie kontakty, mimo nieśmiałych protestów, że cała instalacja wewnętrzna jest niedawno wymieniona przez męża. Weszli na strych, pytali, czy nie chcę domu sprzedać. Przypomniałam sobie, że ci, co odłączali, zasugerowali, że słup stojący przy ogrodzeniu jest mój i że można by na nim zawiesić nową skrzynkę i wtedy nowocześnie kable elektryczne nie przechodziłyby przez strych. Jak słusznie zauważył niższy i grubszy elektryk, ci co odłączają, nie muszą wiedzieć wszystkiego i oni dowiedzą się, czy to jest mój słup. Pan Dariusz kazał sobie mailem przysłać numer, na który internetowo płacimy za prąd Tauronowi i nazwisko płatnika. Chciałam dać im zaliczkę, ale nie wzięli.

W nocy bez prądu mama z powodzeniem trafiała do ustępu kierowana ogrodowymi lampkami solarnymi, które na noc wstawiłam w toalecie i obok jej tapczanu. Komórka była na ostatnich nogach, gdyż wieczorem, nie mogąc czytać w ciemności słuchałam komórką po raz kolejny „Tristrama Shandy” Sterne’a, który zawsze daje mi oświeceniowy optymizm i energię. Skutecznie naładowałam ją świeżo kupioną na Allegro ładowarką solarną.
Dzień zapowiadał się równie upalny i piękny. O piątej rano wyplewiłam niezapominajki i zawilce wysuwające już swoje owłosione pąki, co następowało zazwyczaj w połowie lipca, teraz przy przyspieszonej tropikalnej wegetacji wszystko pędziło do kwitnienia i owocowania. Zebrałam dwie garście poziomek do obiadowego makaronu i wysypałam turkusowe kryształki na ślimaki pod pachnącą winorośl objedzoną już z liści na dole. Całe szczęście pędy wyrosły już na dwa metry i suche lato powstrzymało je od ich zjedzenia.

Eklektycy nie pojawili się i nie dali żadnego znaku życia, toteż nazajutrz rano przez SKYPE przy kończącym się laptopie Marek obiecał do pana Dariusza zadzwonić.
– Zadzwoń – prosiłam, ładowarka już nie ładuje tak, jak wtedy, kiedy według instrukcji miała pierwsze ładowanie prądem elektrycznym. – Wiesz, że na wsi z kobietami nikt się nie liczy.
Pan Dariusz powiedział, że nie ma czasu tego wykonać, ale że będą robić to jednak „na domie”. Marek spytał kiedy, ale elektryk nie wiedział, może za dwa tygodnie. Marek obiecał, że będzie szukał innych elektryków.
Wioząc mamę na wózku inwalidzkim do pani Stasi, chodnik był pusty jak w czasie siesty w krajach tropikalnych. Nie spotkaliśmy już pana Guguły, zawsze mijając nas zagadywał śpiesząc się do unieruchomionej w łóżku, wymagającej pielęgnacji żony, mającej podobno od lat taki sam stabilny stan osoby zniedołężniałej. Pani Stasi niedawno urodził się prawnuk Jaś. Oglądałyśmy nowo kupione u Krysi Kwiaciarki czarne petunie i szykującą się do kwitnienia Królową Jednej Nocy. Ogród pani Stasi pielęgnowany z córką Kazią prezentował się jak co roku wspaniale. Oglądałam się za kontaktem, by podłączyć laptop i czytak mamy, który też był wyładowany, bo mama z braku telewizora słuchała go do późna. Zostawiwszy mamę, poszłam na cmentarz, ale nie odnalazłam grobu Heli. Na nowym cmentarzu położonym naprzeciw starego, gdzie nie ma już miejsca na groby panuje totalitarny reżim podobnych do siebie nagrobków, których przymusowi wystawności trudno szukać na miejskich cmentarzach i któremu nikt nie śmie się sprzeciwić. Wszystkie „grobo-łóżka” z obowiązkowymi porcelanowymi fotografiami zmarłych, bądź nieudolnymi portretami wyskrobanymi w lustrzanej powierzchni marmuru, lub amatorskimi płaskorzeźbami są kilkostopniowe, z zaokrąglonymi, wypolerowanymi wałkami, których u najokazalszych okazach doliczyłam się nawet pięć. Dopiero na takiej podstawie leży nieskazitelna płyta z ustawionymi na niej sztucznymi kwiatami i zniczami. Groby takie muszą rujnować domowe budżety, ale nikt ze wsi nie odważy się na nie mniej wydać.
Pod kubłami na śmieci palono plastikowe kwiaty i znicze i wzmagający się właśnie wiatr rozniecał te ogniska wzbijając w niebo kłęby toksycznego dymu.
Na polach nie było jak dawniej bławatków, zadowoliłam się kwitnącymi chwastami, z których najpiękniej wyglądają w wazonie baldachimy dzikiej marchewki.
Pani Stasia dała mi telefon pana Krzysztofa zachwalając jego solidność i uczciwość. Bardzo się ucieszyłam i zadzwoniłam do Marka, by zadzwonił do pana Krzysztofa. Marek oddzwonił, że pan Krzysztof przyjdzie w poniedziałek, ale muszę do niego sama zadzwonić w poniedziałek, by miał mój numer, a nie jakiś z Katowic, żeby to było wiarygodne.
W nocy, złakniona jakiegoś ludzkiego głosu, gdyż ładowarka solarna popsuła się już na dobre i nie ładowała i Sterne nie mógł mnie już pocieszyć, wyszastałam całą niemal baterię na czytanie kłótni na portalu Liternet, gdzie chyba tylko jeden głos Marcina Niziurskiego sprzeciwił się publikowaniu tam prywatnych maili w bójkach słownych, nazywając to zachowaniem nieetycznym. Ponieważ boję się już korespondować z ludźmi z Liternetu, by moje maile znowu nie pojawiły się w tej witrynie, pozostaje mi tylko bierna obserwacja tych sprytnie ukrytych za nickami bandytów. Z początku nawet myślałam, że może są młodzi, nie wiedzą, co czynią, ale w miarę czytania postów zrozumiała, że to ludzie jak ja leciwi, używający jedynie młodziakowego języka. Liternet nie jest dobrą pożywką na moje kłopoty elektryczne, ale skuteczną na te egipskie czerwcowe ciemności.
Rano poszłam z laptopem do Alwerni, by naładować go w bibliotece, ale mój nowy laptop jest ciężki i po drodze spasowałam, wyjęłam go z plecaka i podpięłam u pani Władzi. Przemiła bibliotekarka, przejęła się moim losem, zapleśniałymi wiktuałami w piwnicy i 92 letnią mamą, która narzeka na brak radia i telewizora i obiecała, że zawsze mogę do niej laptop i czytak przynieść do naładowania. Na karteczce napisała mi numer solidnego elektryka, którym okazał się tym samem elektrykiem Krzysztofem, mający do mnie przyjść w poniedziałek. Oprócz kolorowych gazet dla mamy pożyczyłam „Starość” Simone de Beauvoir spolszczoną niedawno. Ciekawe, że z bibliotek poznikały drukowane w ogromnych nakładach w latach sześćdziesiątych dzieła, jak przewidywał Truman Capote, że będzie wraz ze swoim partnerem zapomniana i nie czytana (Zezowaty, szaro­bury, ssący fajkę Sartre i jego towarzyszka, wieczna stara panna de Beau­voir) i na moich oczach coś się z recepcją jej dzieł dzieje niedobrego. A potrzebne są mi one, bo kto mi napisze, jak było w latach sześćdziesiątych w demoludach jak nie oni? – mimo ich fałszywego oglądu. Trzymam w ręce bardzo ciężką cegłę większą niż A4 (jakie dziwne formaty książek, dobrze, że nie w kształcie koła…), co w pewnym wieku jest nie do pokonania. Mama czytając grube pisma kolorowe musi wyrywać kartki, bo nie potrafi ich utrzymać w rękach. A w latach sześćdziesiątych drukowano lekkie, małe książki na bardzo dobrym, cienkim papierze oprawne w płótno,  w latach osiemdziesiątych nastąpił regres edytorski, książki ledwie klejono, przez co rozpadały się w trakcie pierwszego użycia. A teraz gigantyzm i jakieś uciążliwe dla czytelnika zabiegi komercyjne na tzw. „szacie książki”, choć mające przyciągnąć jego uwagę.

W niedzielę zawiozłam mamę na telewizyjną mszę świętą do pani Władzi, a sama poszłam na malikowe pole gdzie dawniej zbierałam szczaw na zupę, teraz zarosłe po kolana. Szlachetny szczaw zniknął w chwastach raz na zawsze.
Po mszy, szczęściem dla mnie tak długiej gdyż naładowała się cała pojemność laptopowej baterii, pani Władzia nalegała na pójście na lody do „Lawendowego Pola”, lecz mama była już wykończona i wyszastana z energii.

Zaszufladkowano do kategorii 2016, dziennik ciała | Otagowano , | Dodaj komentarz

Dziennik wiejski (21)

9 czerwca 2013, czwartek.
Wyjechaliśmy tylko po to, by umówić się na prace elektryczne, nie było sensu zjeżdżać tu z mamą jak nie ma prądu. Podjechaliśmy pod kościół i spytaliśmy wychodzącą ze szkoły starszą kobietę z dzieckiem o strażaka Wacława. Okazało się, że dom strażaka Wacława już minęliśmy i musimy wrócić za most. Wróciliśmy błędnie za tunel i stanęliśmy przed jedyną tutaj na wzgórzu, wypielęgnowaną posesją. Przed furtką leżał piesek identyczny jak nasz odeszły cztery lata temu Podzwon i pomyślałam ze smutkiem, że Podzwon widocznie nie próżnował, kiedy znikał na wiele godzin z domu. Piesek delikatnie podążył za mną przez uchyloną furtkę. Przy ziemi oparte o dom stały panele słoneczne intensywnie naświetlane słońcem. Wspięłam się jeszcze wyżej z pieskiem, gdyż dom stał na zboczu i w uchylonej, pełnej ujutnych dywaników sieni zaczęłam wołać właścicieli domu. Z piętra zeszła kobieta i grzecznie poinstruowała, że musimy wrócić, chodziło zapewne o mostek drewniany do źródełka.
– Co z pieskiem, – zapytałam, – nie to nie ich piesek. Piesek posłusznie wyszedł ze mną przed dom i powłócząc nogami, zniknął.
Przed domem strażaka Wacława spotkaliśmy jego żonę, która zapewniła nas, że mąż instalację na pewno zrobi, ale jest teraz w pracy, a komórki tutaj nie mają zasięgu i najlepiej, jak zadzwonimy na ich stacjonarny telefon po trzeciej.
Było piękne, czerwcowe przedpołudnie idealne na prace w ogrodzie, jednak wszystkie ogrodnicze urządzenia mieliśmy na prąd. Marek wyjął z piwnicy zardzewiałą kosę, której spróchniały trzon rozpadł się w rękach. Brodząc w wysokiej trawie i wdychając przejmującą woń białych kwiatów ligustru nie przystrzyżonego żywopłotu oddaliśmy się oczekiwaniu.
O trzeciej głos strażaka Wacława obwieścił nam, że instalacji nam nie zrobi.
– Czy pan może mam kogoś polecić? – Nie, nikogo nam nie poleci.
Awaryjna lista adresów elektryków z Internetu nie była wcale obiecująca. Elektrycy, anonsujący swoje firmy w okolicznych wsiach okazali się w rzeczywistości zamieszkiwać różne miasta Polski i nie mogli zobaczyć dzisiaj pracy, ale chcieli się bardzo chętnie podjąć.
Kiedy dotarliśmy telefonicznie do pana Dariusza, który na pewno był cieleśnie we wsi oddalonej o trzy kilometry, odmówił przyjścia i poprosił o wysłanie mailem fotografii dachu i zalanego licznika. Zobowiązał się przyłączenie zrobić, co będzie kosztować dwa tysiące złotych. Zgodziliśmy się na to, choć wiedzieliśmy, że koszt skrzynki nie przekracza stu złotych, podczas gdy cały czas mówiono nam o tysiącu złotych.
Nie było sensu przyjeżdżać tu z mamą na weekend bez prądu, umówiliśmy się z panem Dariuszem na poniedziałek, kiedy będę tam już z mamą i kiedy przy nas rozpocznie prace.

Czerwiec zapowiadał się przepięknie, pobocze szosy obsypane było makami. Wszystkie kwitnące rośliny skutkiem nagłego upału w niebywałym tempie zaczęły kwitnienie i woń miodu unosiła się w powietrzu. Wracając odwiedziliśmy gliniak Bolęcin gdzie zapach końskich odchodów z przyległej stadniny koni mieszał się z zapachem kwitnącej łąki wokół jeziora czyniąc świat bardziej ludzki i bardziej zwierzęcy. Z wielkim naręczem jaskrów, ostróżek, trzewiczków Matki Boskiej, żółtych pyszczków skalnych, książniczek, złotych berełek, niezapominajek, pałubek, cykori, wilczomleczy, dziewann i wiesiołków wróciłam do samochodu. Wszystkie te nazwy poznałam od Maćka w trzeciej klasie licealnej, który podarował mi w prezencie „Zielnik” Wyspiańskiego. Były to kremowe ze starości kartki, wielkości kartki pocztowej z dziewięćdziesięcioma roślinami rysowane monochromatyczną delikatną kreską i podpisane nazwami biologicznymi i gminnymi tak cudownym pismem, że nie mogłam się od nich oderwać studiując i poszukując każdego lata tych roślin. Uczniowie mówili na wszystkie kwiaty gansi pampek, nawet na te, otrzymane przez nauczycieli. Może i tak mówił również Maciek, gdyż jak większość uczniów był Ślązakiem, ale zielnik podarował mi tylko ze względu na Wyspiańskiego. Maciek wierzył w komunię dusz względem Znaków Zodiaku i będąc Wagą, zbierał i dostarczał mi wszystko, co się wiązało się ze Znakiem Koziorożca jakby uzupełniając tym swój niepasujący do mojego Znak. A ja już byłam nie po jego stronie, a po stronie prezentu, po stronie Wyspiańskiego i te wszystkie licealne bohomazy syntetyzujące świat Corbusierem i kapizmem odrzucałam łącznie z twórczością Maćka.
I teraz, kiedy zrywam kwiaty, wiem już co zrywam i wiem, że prócz delikatności kwiatów zrywam delikatną kreskę Wyspiańskiego, jego analityczne oko, które w literackim opisie pomogło mi jak kalece, w epoce czarno-białych kwiatów dostrzec pomarańczową plamkę na języczku złotej rozety.

Zaszufladkowano do kategorii 2016, dziennik ciała | Otagowano | Dodaj komentarz

Dziennik wiejski (20)

27 maja 2016, czwartek. Nad licznikiem był zaciek, widocznie przez zimę dachówka się obluzowała wpuszczając do domu wodę. Marek sprawdził próbnikiem i nie było napięcia. Ponieważ zamierzałam zostać tu trzy dni, by usunąć jesienne bobki mysie z kuchni i wyplewić chwasty w ogrodzie, Marek bał się pozostawić mnie samą narażoną na pożar i zadzwonił do Tauronu.
Tymczasem naprzeciwko umajona białymi wstążkami przypiętymi do ogrodzenia posesja świadczyła, że właśnie odbywa się wesele. Przed domami braci bliźniaków, ubrani w garnitury i garsonki, weselni goście czekali na przyjazd pary nowożeńców, skąd tutejszym zwyczajem zostaną z rodzinnego domu wyprowadzeni. Zjawiła się już orkiestra w czarnych garniturach i białych koszulach z bębnem, akordeonem i gitarą. Przy dźwiękach orkiestry czarnowłosa Karolina, której robiłam portret kiedy miała dziesięć lat, w rozkloszowanej sukni jak z Disneya, przeszła z narzeczonym z domu do umajonego samochodu fotografowana i żegnana przez krewnych kwiatami.
Po powrocie z kościoła przyszła tu cała odświętnie ubrana wieś i ludzie w kolejce składali parze nowożeńców życzenia, wręczając kupione u Krysi Kwiaciarki wiązanki kwiatów. Wkrótce wszyscy pojechali do najbliższego zamku, gdzie w restauracji miało odbyć się wesele, a ja zostałam z kupami mysimi bez prądu.
Znudzony strażnik siedzący na ławce pilnujący dwóch domów bliźniaków na czas wesela leniwie wpatrywał się w wóz elektryków z drabiną na dachu.
Elektrycy popatrzyli na dach i stuletni maszt, powiedzieli, że tak nie może być. Wtrąciłam nieśmiało, że Lenin elektryfikował wieś w o wiele gorszym stanie, gdyż carskie wsie były kryte słomą i z pewnością mniej spełniały warunki p-poż, niż mój z solidnego, modrzewiowego mostu. Zbyli tę uwagę milczeniem, wspięli się na słup i odcięli prąd. Powiedzieli na odchodnym, że jak będzie nowa instalacja, to natychmiast przyjadą i podłączą. Bezradna, spytałam, kto to może zrobić. Nawet mąż – powiedzieli, byleby było dobrze zrobione, sprawdzimy i podłączymy.
– A panowie by nie zrobili?
– Nie, ale przecież za kościołem mieszka strażak Wacław, on jest elektrykiem, na pewno zrobi.

Już na drugi dzień, siedząc o zmroku w absolutnych ciemnościach wyczerpałam laptop wczytując się w pyskówki na portalu Liternet łamiąc zakaz jego uczestniczki Elm inCrudo, która zabroniła mi go czytać i komentować, ponieważ nie jestem tam zarejestrowana. Chciałam napisać osobny post na blogu o ohydnym zwyczaju łamania tajemnicy prywatnej korespondencji na portalach literackich, w proteście przeciwko spodleniu obyczajów, kiedy kultura osobista schodzi tak haniebnie na psy. Ale wkrótce wyczerpałam i laptop, i komórkę, i w dwudziestym pierwszym wieku rozpoczęłam żywot bez prądu.

Zaszufladkowano do kategorii 2016, dziennik ciała | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Rudek (8)

Minął karnawał pozostawiając na ulicach Hawany sterty śmieci, które sprzątano nieśpiesznie. Rudek wywołał czarno-białe zdjęcia jadących platform i małych Murzyniątek ubranych odświętnie w białe sukieneczki i odbitki wysłał Krysi. Dostawał z domu skąpe wiadomości, mimo swojego dużego wkładu w korespondencję: Polacy intensywnie krążyli między Hawaną i Warszawą zabierając zawsze listy do wysłania i on wysyłał.
W pracy mówiło się ciągle o Fidelu i wysłuchiwano jego wielogodzinnych przemówień z nabożeństwem. Rudek myślał z początku, że to dlatego, że nie trzeba było wtedy pracować, wysłuchiwanie radiowych i telewizyjnych przemówień było obowiązkowe. Ale potem przekonał się, że Fidel cieszy się nieustającym uwielbieniem bez względu na porę jego wystąpień i wszyscy nazajutrz znają ich teść po ich kilkugodzinnych emisjach nocnych przedłużających się do rana. Jego charyzma romantycznego rewolucjonisty paradoksalnie rosła w miarę, jak kurczyły się amerykańskie zasoby magazynów sklepowych i zaczęto wystawać w kolejkach, by kupić kartkowe przydziały.
Fidel niezmiennie pokazywał się na trybunie w koszuli i spodniach w kolorze khaki, wpuszczone w czarne cholewy żołnierskich, wysokich botków. Zachwycał Kubańczyków jego ascetyczny wygląd, jak i owłosienie, którego nie pozbywał się na pamiątkę partyzantki w buszu Sierra Maestra, gdzie rebelianci nie mieli czym się golić. Mówiono w pracy nie tylko o legendarnej urodzie comandante Castro, ale nie omieszkiwano z dumą podkreślać, że przyrodzenie Fidela liczy 9 cm w stanie spoczynku, a 16 cm w wzwodzie. Rudek często pytał, korzystając z bliskości tematu, dlaczego Kubańczycy tak często drapią się w kroku w autobusach i na ulicy, ale oni, nie obraziwszy się, wybuchali tylko śmiechem.
Rudek mógł z powodzeniem naigrywać się z tropikalnej obyczajowości kolegów w pracy, jednak nie odważył się zakwestionować ich politycznego uwielbienia, którego nie podzielał. Premier rewolucyjnego rządu Republiki Kubańskiej Fidel Castro, jak każdy rewolucyjny trybun ludowy, nieustannie tropił wrogów rewolucji, tak wewnętrznych jak zewnętrznych, a do najgorszych oczywiście należeli Amerykanie, których w przemówieniach obrzucał najcięższymi, ordynarnymi epitetami wyzywając prezydenta Stanów Zjednoczonych nie tylko od świń i małp, ale i cięższego kalibru jak coño i mierda, dając upust swojemu zacietrzewieniu i nienawiści, zwalał na nich wszystkie niepowodzenia kulejącej coraz bardziej gospodarki, a nawet zwykłe anomalie pogodowe powodowane były wedle kubańskiej propagandy amerykańskimi tajnymi ingerencjami. Na konferencji w Pałacu Prezydenckim w Hawanie Fidel dziennikarzom zagranicznym wyjaśniał incydent z uwięzienia przez Stany Zjednoczone załóg czterech kubańskich kutrów rybackich, które, jak się zaklinał, nie naruszyły wód terytorialnych USA. Amerykanie oszukali rybaków kubańskich zapewniając ich, że mogą swobodnie łowić co okazało się pułapką i skończyło aresztowaniem. Dwaj rybacy poprosili o azyl, a pozostałych 36 rybaków, którzy o azyl nie poprosili, pewnie z zemsty uwięziono. W odwecie Fidel wstrzymał dostawę wody do bazy wojskowej USA w Guantanamo. Ze względu na kobiety i dzieci zamieszkałe w strefie bazy Guantanamo strona kubańska zdecydowała się jednak przez jedną godzinę dziennie otwierać rurociąg.
Statek szpiegowski “Oxford” bez przerwy stał na samej granicy kubańskich wód terytorialnych, co Fidel za każdym razem w przemówieniu wytykał jako naruszanie wód terytorialnych Kuby. I Rudek przynajmniej się dowiedział, że te światła, które zawsze widzi na Alamarze, to Oxford.
Tymczasem w prowincji Pinar del Rio zaaresztowano 12 rebeliantów z bronią i amunicją pochodzącą ze Stanów Zjednoczonych i 15 tys. kubańskich pesos, którzy jak dowodził Fidel, zajmowali się planowaniem ataków terrorystycznych. Tym sposobem Fidel miał nieustannie materiał do pomstowań.

Fidel coraz bardziej uzależniał się od Związku Radzieckiego. Podobnie jak USA przed Rewolucją, sowieci kupowali na mocy zawartych w Moskwie długoterminowych umów handlowych cukier po zawyżonych cenach i przysyłali za niego ropę w miejsce tej, której odmówili mu Amerykanie. Syberyjska ropa przepływała statkami ze wschodu szmat drogi zabierając w drodze powrotnej cukier.
Rudek jak i wszyscy pracownicy Ministerstwa byli wywożeni w niedzielę na wieś, gdzie brali udział w zafrze. Rudkowi bardzo się te wyjazdy podobały i był dumny, że w jego wieku pokonywał w szybkości cięcia maczetą trzciny cukrowej niejednego machetero i poddawał się ich zachwytowi, że compañero polaco jest taki wytrzymały. Na zafrę jeździli wszyscy mężczyźni przebywający na wyspie, nie wyłączając wirtuozów skrzypiec, czy chirurgów. Wszystkie zakłady pracy, bez wyjątku musiały wysyłać swoich pracowników, nie pomijając filharmonii i szpitali.
Macheteros byli podzieleni na grupy przez kierownika spółdzielni, gdzie starsi pracowali ścinali maczetą łodygi trzciny przy ziemi i potem wykonywali kolejny ruch obcinania ich górnych pędów, ci wykonywali najcięższą pracę. Młodzi zbierali ją i ładowali na wozy, które po dotarciu do stacji przeładunkowych jechały koleją do cukrowni. Metodą sowiecką próbowano namówić załogi do rywalizacji i współzawodnictwa, przekraczania norm pracy i wyłonienia przodowników pracy, ale się to nie udawało.
Fidel nie zdołał osiągnąć planowanego w Moskwie poziomu produkcji cukru w tegorocznej zafrze. Wtedy, kiedy już było wiadomo, że nie da się osiągnąć planowanych wyników, grzmiał z trybuny na liczne incydenty amerykańskie wykryte przez władze rewolucyjne, świadczące o dywersyjnej, wrogiej robocie żałując, że sprzeciwił się radom Che Guevary sprzed dwóch lat, by wystrzelić na Stany Zjednoczone 43 rakiety średniego zasięgu z nuklearnymi głowicami (każda głowica nuklearna była o mocy jednej megatony), które znalazły się w górach w okolicach wzgórza Esperón, w Limonar, Bejucal i San Antonio przywiezione przez pijanych Rosjan, ubranych po cywilnemu osobliwymi pojazdami i ciężarówkami z naczepami zasłoniętymi płótnem.
Przed Rewolucją była to praca sezonowa trwająca trzy miesiące, po której przez resztę roku następowało tiempo muerte i bezrobotni chłopi mający na utrzymaniu nawet i po dwadzieścioro dzieci musieli wyłączyć ze swojego menu ryż i fasolę i ograniczali się do jedzenia patatów, malangi i pędów jukki.
Jednak, mimo panującej nędzy, Rudek z nostalgią patrzył na mijane samotnie stojące bohio o drewnianej konstrukcji zadaszone yaguą, czyli suszonymi liśćmi palmy królewskiej. Używano w 19 wieku nawet mahoniu, ale do budowy konstrukcji służyło raczej drzewko periquillo odporne na termity, ale głównie pień palmy królewskiej lub bambus. Dawniej było tam klepisko, teraz często stosowano wylewki z cementu. Jadący z Rudkiem Kubańczycy też opowiadali o bahio entuzjastycznie podkreślając, że nowoczesna Habana del Este z betonu wcale im się nie podoba. W bahio nie ma wprawdzie łazienki, domownicy myją się na zewnątrz, ale jest za to kuchnia, gdzie wiszą u powały błyszczące garnki przekazywane z pokolenia na pokolenie. Jest opalany drewnem piec, stół do spożywania posiłków i taborety z drewna i skór, i stół drugi, gdzie się je przyrządza. Była też spiżarnia na kiełbasy suszone i wędzone szynki, solone wędliny i sery i druga na owoce, jarzyny i fasolę. Wisiały tam pęki ziół, cynamon i ceglana bija z nasion annato, używana do barwienia ryżu z kurczakiem (arroz amarillo). W spiżarniach stały słoiki miodu, dzbany z mlekiem krowim i kokosowym, woda i ziołowa herbata. Rano kuchnia napełniała się aromatem świeżo parzonej kawy sposobem wiejskim, który przyjął się też w Hawanie. Rudek też kupił sobie bawełniany sączek na stojaku, do którego wlewało się zagotowaną, mocno posłodzoną kawę, która wolno skapywała do filiżanek.
Rudek nie miał pojęcia, czy Kubańczycy w tym idyllicznym opisie nie nabijają się z niego, gdyż według panującej propagandy chłop kubański chodził głodny i nagi, a wszystkie pieniądze z zafry przeznaczano na wznoszenie willi na Miramarze, a Fulgencio Batista, tkwiący po uszy w biznesach z mafią wyprowadzał krwawicę macheteros przez kasyna hotelowe, w których każdej nocy amerykańskie gwiazdy nurzały się w rozpuście.
Według „Grammy” z 500 tys. mieszkań wiejskich 85% nie nadawało się do zamieszkania ponieważ nie spełniały podstawowych wymagań technicznych i sanitarnych i sprzyjały szerzeniu się gruźlicy, malarii i pasożytom, ale uchwały rewolucyjne miały temu zaradzić.

24 lutego 1964 roku Rudek uzyskał dyplom ukończenia Escuela de Idiomas „John Reed” języka hiszpańskiego i nabrał pewności, że zna ten język.
Na przyjazd rodziny Rudkowi przydzielono na Alamarze trzypokojowy bungalow z dużym holem, kuchnią i łazienką i  Rudek przeprowadził się z casa 20 do casa 192. Zdążył po pracy wyhodować przed domem metrowe drzewko flamboyana i kwitnący powój, a teraz czekał na zamówione listownie u Krysi nasiona z Polski.
Miał już datę przylotu Krysi z dziećmi i robił przygotowania i zakupy w sklepie osiedlowym. O przewidywanej godzinie lądowania samolotu Cubana z Pragi, przez Shannon i Gander kierowca z Ministerstwa Construcion przywiózł Rudka na lotnisko José Martí, ale Krysi z dziećmi już tam nie było.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

ANDERMAN

Dla Andermana najważniejsza jest pamięć i kiedy u progu tegorocznego lata doczytałam wszystkie jego utwory, odczułam satysfakcję z lektury autora-świadka epoki.
Janusz Anderman, pisarz mojego pokolenia, dekady ubiegłego wieku w których przyszło nam żyć i tworzyć sportretował wiernie i prawdziwie. Jak nikt inny odszukał wagę zdarzeń godnych zapamiętania by je móc, zależnie od ich jakości, wykpić. Cała właściwie proza Andermana jest pisana od strony mieszkańca dziwnego świata, świata PRL-u, gdzie dręczy się ludzi dla ich dobra po to, by nie musieli się trudzić prawdziwym życiem. Czy jest to pisarz wstępujący debiutujący w „Nowym Wyrazie” ( powieść „Cały czas”), czy próbujący spektakularnym samobójstwem ocalić swoją spuściznę dojrzały pisarz (powieść „ To wszystko”) Anderman zawsze sygnalizuje miałkość i nieważność twórczości swoich fikcyjnych bohaterów. Inaczej ma się rzecz, kiedy przywołuje z pamięci znaczące dla niego postacie. A kogo to Anderman nie znał! Znał chyba wszystkich współżyjących artystów, sportowców, wydawców, aktorów, działaczy społecznych, zarówno tworzących w Polsce – jak Stachura, Konwicki, Kelus, Kornhauser, Skrzynecki, Bakuła, Osiecka – jak i emigracyjnych z paryską „Kulturą” i Giedroyciem na czele. Aż trudno sobie wyobrazić, jak Anderman zdążył, nim został internowany w stanie wojennym, tych wszystkich ludzi poznać, mieć z nimi opisywane w cyklu „Fotografii” zdarzenia, spotkania, wódki, wspólne podróże, rozmowy i równocześnie pisać i wydawać w samizdatach.
Anderman sięga pamięcią też do miast, gdzie Kielce komunistyczne jawią mu się nie lepiej, niż sanacyjne Witkacemu. Potrafi genialnie podsłuchać język ulicy, ulicy dzisiaj nie tak zapijaczonej, jak wtedy.
Odnalazłam w prozie Andermana portret publikującej od dziesięciu lat na portalach literackich w internecie poetki i pisarki Małgorzaty Köhler pod panieńskim nazwiskiem Gołąbek:

(…)Gdyby nie spoiny pamięci, postać Małgorzaty Gołąbek byłaby na zdjęciu tylko znakiem na tle czasu, a nie mroczną zagadką, „której nie da się rozwikłać; gdyby nie zapamiętanie, nie znalibyśmy nawet barwy jej długich włosów.
Była bladoruda, co ją wyróżniało, i była intrygująco ładna, ale tego rodzaju urody mało wprawne oko kilkunastolatka nie jest w stanie docenić żadną miarą. Wtedy nie ma czasu na subtelności i liczy się moc wciągającego wiru, jaki ktoś potrafi wokół siebie stworzyć. Ona była wyciszona i skupiona; ze smukłym spokojem sunęła korytarzem szkoły, a na jej twarzy nie pojawiały się jak u innych płomyki rumieńców towarzyszących bezwstydnym relacjom z ostatniej nocy na wolnej chacie; tak się wówczas mówiło.
Była odległa i sprawiała wrażenie osoby, która chce być przezroczysta, choć pewnie miała świadomość, że przez swą niepodległość wznieca uwagę. W dodatku wyróżniał ją ubiór; w tamtych czasach uczennice były zmuszone do noszenia fartuchów z połyskliwej satyny; ona miała fartuch z materii matowej, a czasem pojawiała się w czarnym swetrze, co przez cielsko pedagogiczne tolerowane było z trudem. Odziewała się i w taki sposób, lecz to było za mało, by poza zainteresowaniem budzić wyobraźnię i zmysły; to nie to, co tamta, która zniecierpliwiona długą przerwą znienacka wpijała się w usta upatrzonym na korytarzu wybrańcom, to nie to, co inna, która w odpowiednim towarzystwie wybierała się na wagary do przepastnej szafy ściennej na mapy w swojej klasie, na najwyższym piętrze szkoły, a wtedy monotonne mamrotanie nauczycieli przerywały jej zduszone okrzyki, które starała się powstrzymać, wbijając zęby w żółty piasek Sahary albo w lód Antarktydy, albo w skały Andów; ślady bolesnego kąsania były widoczne w wielu krajach i miejscach świata, gdy na lekcjach geografii rozwieszano te mapy na specjalnym stelażu.
Małgorzata Gołąbek nie dzieliła się swoim życiem z otoczeniem i przez to, że jej tajemnica nie ujrzała wtedy światła, ona sama z czasem spowszedniała.
O tym, że pisała wiersze, dowiedziałem się przypadkiem, kiedy natknąłem się na almanach poetycki z siedemdziesiątego czwartego roku; ciurkał z niego strumyk wszelkich nieszczęść nękających młodych kieleckich autorów, o czym otwarcie zawiadamiali ludzkość. Między komunikatami o deszczu, złośliwie podzwaniającym o szyby, o tym, że autor niczego nie może nikomu dać, bo jest niczym, o wrzuceniu jakiegoś klucza do sedesu, o dali i bezkresie w oczach i o błądzącej samotności, jej wiersze brzmiały znacząco, miały swój osobny język, osobną barwę i osobny ton. Gdyby z powagą potraktować urzędnicze zdanie ze wstępu do almanachu: „W życiu kulturalnym Kielc coraz śmielej i wyraźniej zaznacza swoją obecność młodzież artystycznie uzdolniona”, to dotyczyło ono właśnie jej.
Hamlet nie jest szalony. Hamlet jest pijany.
Hamlet dziś pije wódkę, by zalać metodę. Jest wreszcie jakiś spokój, kiedy tańczą ściany, gdy stawia blond Ofelii mineralną wodę.
W paru zwrotkach żłobiła szkic kobiety, skamieniałej w martwym mieście średniej wielkości, ale gdy ją i kilku autorów tego almanachu jedyny raz spotkałem i zanurzyliśmy się w kadzi powitalnej gorzałki, była ożywiona, bo dojrzewały w niej nadzieje; właśnie gasło jej małżeństwo i otwierała się droga.
Cztery lata później, pod koniec lat siedemdziesiątych, w Młodzieżowej Agencji Wydawniczej wyszedł tom jej wierszy, na które łatwo się natknąłem w księgarni; nakład książki debiutującej poetki był typowy: trzy tysiące egzemplarzy.
A potem gdzieś zaginęła, nie zostawiając po sobie tropów. Kiedyś, w latach osiemdziesiątych, usłyszałem, że jakiś jej inny jeszcze ubiegły mąż, dawniej polski prozaik, a teraz niemiecki restaurator, obsadził ją u siebie w roli kelnerki, ale przecież nie sposób było to sprawdzić. Nigdy, w żadnym z licznych pism emigracyjnych nie natrafiłem na jej wiersze; nigdzie ich już nie odcisnęła. I mogę sobie tylko snuć rozmaite odmiany jej losów, choć strach pomyśleć. Ale przecież, gdy przez szkło powiększające zbadać na szkolnym zdjęciu jej pokerową twarz, to nie można na niej wykryć żadnego zalążka nieszczęścia. Tyle że to jeszcze nic nie znaczy.(…)”
[Janusz Anderman „Nowe fotografie”2007]

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , | 6 komentarzy

Lata sześćdziesiąte. Ewa (11)

Wprawdzie byli bardzo zmęczeni po wczorajszym zwiedzaniu Pragi, ale zaraz po obiedzie pojechali tramwajem na Hradczany. Ewa nie mogła doczekać się zobaczenia wzgórza z dwiema gotyckimi wieżami widocznego niemal z każdego miejsca Pragi, a przede wszystkim wczorajszego najpiękniejszego widoku z mostu Karola.
Nie musieli przekraczać Wełtawy, gdyż spali na lewobrzeżnej części Pragi i przejechali tylko kilka przystanków, by przecinając arterię Obránců míru wejść na U Prašného mostu, ulicę wiodącą do Zamku od strony północnej. Przekroczyli Mariánské hradby, ulicę biegnącą wzdłuż barokowych, potężnych fortyfikacji wzniesionych w czasie wojny trzydziestoletniej i zobaczyli szare, porośnięte mchem i pnączami kamienne bloki wzmocnione na rogach basztami, które strzegły Pragę przed Szwedami. Dzisiaj częściowo rozebrane chroniły nasyp przed osuwaniem się ziemi stromego zbocza dawnego wąwozu oddzielającego dzielnicę Letna od centrum Pragi, teraz ulicy, po której jeździł tramwaj. Od imienia siedemnastowiecznego szlachcica Karela Chotka nazwano tu park Chotkovy Sady, pierwszy publiczny park miejski stworzony dla ludu obok zamkniętych królewskich parków i ogrodów. Burgrabia Chotek obsługiwał w najważniejszych ceremoniach dwór królewski dowodząc weselami i pogrzebami w Katedrze świętego Wita, ale zasłynął głównie jako dobroczyńca miasta brukując ulice i place Pragi, wprowadzając kanalizację, zakładając parki, sadząc drzewa i wznosząc przytułki i szpitale.
Ewa pamiętała ze szkolnych czytanek, że Czech z Lechem byli braćmi, trzecim bratem był Rus, ale podobno żadna kronika Kadłubka czegoś podobnego nie zadokumentowała, niemniej słowiańskie powinowactwa narodów były silnie podkreślane w szkole, mimo przetaczających się przez wieki sąsiedzkich wojen. Nie wiadomo czemu mężczyźni innych państw Bloku Wschodniego jak Bułgaria, Jugosławia, Słowacja, Ukraina nie byli dla Polaków braćmi, a Węgier zaledwie bratankiem.
Tak rozmyślając Ewa patrzyła na rekomendowane na planie Pragi z 1964 roku, który dostali w hotelu, ciekawostki turystyczne. Po lewej miała być renesansowa rezydencja letnia Anny Jagiellonki, ale nie tej polskiej, tylko czeskiej, królowej Czech, matki piętnaściorga królewiczów i królewien, pokaźnego zastrzyku błękitnej krwi na dwory europejskie. Całe północne okolice Pragi były letniskiem dla arystokracji i dworu królewskiego, a rozebrane fortyfikacje jeszcze bardziej podkreśliły tereny łowne i zabawowe. Po prawej rozciągały się barokowe zabudowania Jízdárna pražského hradu, gdzie trzymano psy i konie, a teraz zrobiono z nich magazyny.
Rezydencja Przemyślidów, dawniej warowna twierdza w Levým Hradců biegnąca rozrzutnymi zabudowaniami od wschodu do zachodu na wielkiej przestrzeni bez dbałości o ścieśnianie się wyłaniała się stopniowo piaskową tonacją ścian Zamku i czernią sterczących zawsze nad dachami zabudowań zamkowych dwóch gotyckich wież Katedry, jakby z jednej strony Katedra roztaczała opiekę, a z drugiej strony inwigilowała. Wieże sygnalizowały wbrew obowiązującym przepisom, że władza duchowna i świecka, czyli biskup i król, podobnie jak na Wawelu w Krakowie są w jednym miejscu i są nie do rozdzielenia. Byli w niej na mszach świętych po drugiej wojnie światowej tylko dwaj prezydenci, Emil Hácha i Klement Gottwald z małżonką, ale od 1954 roku Katedrę znacjonalizowano biorąc ją w posiadanie wraz ze wszystkimi zabudowaniami hradczańskiego wzgórza jako obszar chroniony i jako ważny zabytek należący do wszystkich Czechosłowaków.
Wchodzili od Hradčanskich náměstí wielką jak łuk triumfalny bramą Matyášovą poprzedzoną rokokowym ogrodzeniem wiodącym poprzez ażurową bramę do pierwszego dziedzińca. Przy wejściu stali nieruchomo dwaj strażnicy w ciemnych okularach słonecznych ubrani w takie same mundury jak strażnicy Pałacu Kultury w Warszawie. Trzymali oparte na ramieniu karabiny skierowane lufami w niebo i Ewa instynktownie popatrzyła w górę. Na symetrycznych cokołach, przy których stali strażnicy, gigantyczne kamienne rzeźby umięśnionych nagich mężczyzn ujęto w zastygłych, agresywnych momentach mordowania podobnych im mężczyzn. Ten po lewej robił to nożem, a drugi po prawej, maczugą. Wsród niezrozumiałych symboli austriackiego cesarstwa i królestwa czeskiego, siedzących lwów i orłów nie zabrakło frywolnych rokokowych amorków i kamiennych wazonów z kwiatami. Cokoły łączyła ozdobna w ornamenty kuta w brązie krata połyskująca złoto w słońcu. Tu zaraz za bramą przy dziedzińcu honorowym rezydowała głowa państwa z małżonka Bożenką. Zamku zwiedzać nie było można ze względu na Kancelarię Prezydenta Czechosłowacji i tajemnice państwowe. Ewa znała z telewizji prezydenta i równocześnie I sekretarza KC KPCz Antonína Novotnego, który niewiele się różnił od reszty dostojników państwowych przyjeżdżających na Śląsk wraz z Gomułką z delegacją partyjno-rządową, by w przemówieniu – jak donosiła Wolna Europa za Radiem Swoboda pisano mu przemówienia fonetycznie i miał problem z wymową czeskich słów – poddać krytyce militarystyczną i odwetową politykę rządu bońskiego.
Prezydent Antonín Novotný miał wąskie usta, które spotykały się często z mięsistymi ustami Chruszczowa i Ewa obserwowała te nie pasujące do siebie twarze pokazywane w telewizji nagle, kiedy nikt się tego nie spodziewał, czekając na zapowiedziany w programie film lub program dla dzieci. Niemniej jakoś w szarości męskich garniturów i płaszczy, brzydkich podstarzałych mężczyzn, gdzie nigdy nie było kobiet i nigdy nie pokazali Bożenki, wszystko nagle stawało się jednością i monolitem, a niezrozumiałe monotonne przemówienia przetykane urzędowymi oklaskami wlokły się w nieskończoność tak, że zapowiedziany program telewizyjny przepadał, ale uprzejmie obiecywano, że będzie wyemitowany w innym terminie.
Wiadomo było, że dwa lata temu prezydent Antonín Novotný przeforsował na spotkaniu CPC Komitetu Centralnego zatwierdzenie nowej Konstytucji Socjalistycznej Czechosłowacji i zmianę nazwy państwa na Czechosłowacką Republikę Socjalistyczną oraz wprowadził nowe godło narodowe: lwa pozbawiono korony i dano mu nad głowę pięcioramienną gwiazdę. Ewa nie orientowała się, jakie było godło wcześniej i teraz, po raz pierwszy zobaczyła flagę czeską w kolorze, powiewającą na maszcie nad budynkami z prawej strony bramy wejściowej. Pod nią widniał napis: „PRAVDA ZVÍTĚZÍ”.
Barama Macieja którym przeszli do drugiego, równoległego dziedzińca była barokowym łukiem triumfalnym z dwoma mniejszymi wejściami i kwadratowymi oknami nad nimi. Zdobiona cesarskimi herbami od początku 17 wieku widziła niejedno. Przejeżdżali tędy czescy książęta, czescy królowie, Habsburgowie, prezydenci wolnej Czechosłowacji, potem Hitler, prezydent Emil Hácha, o którym w szkole krążył wierszyk „Hitler Háchę wziął pod pachę zabrał na kiełbachę a Hácha z tej uciechy oddał mu całe Czechy”, potem prezydenci komunistyczni, Chruszczow i dygnitarze ZSRR. Budynki na pałacowym dziedzińcu były w nudnej manierze klasycystycznej i po burzliwych gestach mięśniaków z ogrodzenia panował tu spokój i wytchnienie. Symetrycznie podziały budynków, płaskie struktury elewacji, jednolita konstrukcja przebudowanych w epoce oświecenia trzech nowych reprezentacyjnych skrzydeł Zamku tworzyły poziomą harmonijną linię.
Były tu trzy studnie i kaplica Krzyża Świętego z osiemnastego wieku, w której przechowywano eksponaty ze skarbca katedralnego. Pośrodku drugiego dziedzińca stała kamienna barokowa fontanna. Za drugim dziedzińcem zamkowym był trzeci dziedziniec z przepiękną katedrą Św. Wita.
Katedra robiła niezwykłe wrażenie swoją wielkością. Ewa, przyzwyczajona do kościoła Mariackiego w Krakowie jako szczytu świątynnej doskonałości i wielkości, katedrą czeska była wręcz przerażona. Na słupach stali wszyscy święci czescy, a w posadzce spoczywały relikwie ciała zamordowanego siekierą świętego Wojciecha. Gotyckie sklepienia trzech naw sprawiały wrażenie ciężkiej, podniebnej pajęczyny.
Przed Katedrą wisiały plakaty odbywających się tu imprez i festiwali muzycznych.
Wrócili przez wszystkie dziedzińce z powrotem na plac hradczański otoczony ze wszystkich stron wytwornymi pałacami, w których mieściły się urzędy, a w renesansowym pałacu Schwarzenbergów Wojskowe Muzeum Historyczne. Pałace były piękne z ozdobnymi oknami, fasadami i zwieńczeniami dachów. Ale najpiękniejszy był widok z hradczańskiego wzgórza na czerwone dachy Pragi, szmaragdowe kopuły barokowych kościołów, wąskie uliczki i kwitnące wiosennie zielone sąsiednie wzniesienia.
Kiedy schodzili w dół do Malej Strany, Staré zámecké schody ciągnące się wzdłuż muru przez 150 metrów potęgowały magię Hradczanów. Wzdłuż nich przy kamiennych ogrodzeniach i fasadach domów wisiały gazowe lampy. Brukowa kostka między często wąskimi przesmykami przy starożytnych domach na szerokich wygodnych stopniach pamiętała stąpające po niej przez wieki stopy i Ewa nie mogła przeboleć, że właśnie po nich schodzą, a nie wchodzą na Zamek. Nie było tu ani jednego brzydkiego zakątka.
W środku Malej Strany gęsta sieć starożytnych uliczek kończyła swój bieg na placu Małostrańskim. Na jasnożółtych fasadach, czerwonych dachach i popielatych klatkach schodowych barokowych domów kłębiły się rzeźby lub bogate dekoracje malarskie, takie jak na Domu Pod Czarnym Orłem zdobionym sgraffitem o tematyce narodowej. Plac Malej Strany zdominował kościół Sv. Mikuláša z zieloną kopułą, w którym koncertował Mozart. Ewa pamiętała ją z widoku z Hradczańskiego Placu, wyłaniającego się wśród czerwonych dachówek otaczających domów.
Szli ulicą Valdštejnską okalająca północną część przepięknego pałacu Waldsteina, minęli też pałac Furstenbergów, gdzie była ambasada polska i pałac Ledeburski. Wszystkie pałace tonęły w wiosennych ogrodach buzującymi za ogrodzeniami.
Z pałacu Waldsteina przeszli ulicę Sněmovní wzdłuż dawnego sejmu. Potem weszli na ulicę Nerudovą pełną renesansowych i barokowych kamienic. Bogate portale kamienic sygnalizowały swoją tematyką i herbami do kogo należały.
Krążyli tak po Malej Stranie, aż doszli do stóp wzgórza Petřín na granicy Małej Strany i Smíchova, do placu Czołgistów Radzieckich. Pośrodku placu na na 5-metrowym kamiennym prostopadłościanie stał radziecki czołg z 23 Gwardyjskiej Dywizji Pancernej 10 batalionu Koniewa Pierwszego Frontu Ukraińskiego, który pierwszy o 9 rano 9 maja 1945 roku wjechał do Pragi.
Ze wszystkich czterech stron mosiężne tablice na cokole informowały o tym.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano | Dodaj komentarz

Csaba G. Kiss „Wyszehradzkie powinowactwa” 2016

Warto przyjrzeć się Polsce oczami Węgra powojennego pokolenia, który doświadczył inwazji radzieckiej w 1956 jako dziecko i całą młodość przeżył w Węgierskiej Republice Ludowej. Warto poddać się tej narracji śledząc w jego wspomnieniach podobne naszym, losy studenta zniewolonego kraju poszukującego swojego miejsca w absurdzie politycznym i gospodarczym krajów komunistycznych, a przede wszystkim możliwości własnego rozwoju bez utraty wyznawanych wartości. Ta szczera, pełna sympatii do Polski wypowiedź przypomina trochę los Josifa Brodskiego uczącego się języka polskiego po to, by czytać, bardzo liberalny jak na stosunki radzieckie, „Przekrój”.
Kiss z podobnych pobudek jedzie do Polski autostopem, by w krakowskim akademiku zaczerpnąć intelektualnej „wolności”. Nie wiadomo czy mamy się cieszyć z tego, że mieliśmy w demoludach „lepiej” niż nasze madziarskie bratanki i nie wiadomo, czy to aby nie resentyment. Niemniej, Kiss wsiąkł w krakowską brać studencką tak nieodwracalnie, że został wiernym sympatykiem Polski po dziś dzień przekładając na węgierski polskich opozycjonistów i tuzów naszego świata intelektualnego. Zakochał się w Gombrowiczu, ale uniwersyteckie ówczesne stosunki nie pozwalały na robienie doktoratu z twórczości Gombrowicza. Jednak Gombrowiczowi, jego oglądowi świata i głoszonym postulatom wobec literatury pozostał wierny.
Język węgierski niezrozumiały dla Polaka i odwrotnie – Kiss porozumiewał się z początku, nim się nauczył polskiego, rosyjskim, który wszyscy w Bloku mimo przymusowego nauczania w szkole znali słabo – stał się w pewnym sensie osłoną dla wszechpanującej węgierskiej cenzury i inwigilacji. Mógł swobodnie słuchać Wolnej Europy, której nikt w Budapeszcie nie rozumiał i czytać paryską „Kulturę”, co na pewno dla polskiego studenta w tych czasach nie było możliwe:

„(…)Dla nas, polonistów na Węgrzech, ważnym źródłem była w tym czasie Biblioteka Akademii Nauk w Budapeszcie. Tak się bowiem złożyło, że profesor György Gömöri, który wykładał na uniwersytecie w Cambridge, dogadał się z Jerzym Giedroyciem, żeby przysyłał do Biblioteki w Budapeszcie każdy numer paryskiej „Kultury” i wszystkie książki wydawane w ośrodku w Paryżu. Chodziłem tam regularnie i numery „Kultury” czytałem od deski do deski.”

„Wyszehradzkie powinowactwa” nie są tylko wspomnieniami. Poprzez wspomnienia autor pokazał kim jest, co go ukształtowało i jakie ma dzisiaj poglądy. Nadal poprzez historię, wraz z węgierskimi historykami tropi powinowactwa z wszystkimi postkomunistycznymi krajami Środkowej Europy, ale przede wszystkim Polski. Nie tylko mieliśmy wspólnych królów – najtkliwiej wspominamy w szkołach królową Jadwigę – ale i poprzez Galicję należącą do Austro – Węgier. Moja babcia miała narzeczonego Węgra, oficera wojsk stacjonujących w Stanisławowie.
Wiele pięknych kart oddaje Kiss Stanisławowi Vincenzowi osadzonemu przez NKWD w sowieckim więzieniu w Stanisławowie, skąd w 1940 roku uciekł na Węgry. Również Zbigniewowi Herbertowi poświęca wiele uwagi:

„(…) Pamiętam, że podobną odwagą zaimponował nam także w 1979 roku Zbigniew Herbert, który przyjechał do Budapesztu na spotkanie autorskie i odmówił udzielenia wywiadu partyjnemu dziennikowi „Népszabadság”.(…)”

Kiss przywołuje wiele znaczących postaci na kartach tej książki. Z Polaków wspomina jeszcze przyjemności czytelnicze z Sienkiewicza, Mirona Białoszewskiego, Kazimierza Brandysa, Mari Dąbrowskiej, Czesława Miłosza, Ryszarda Kapuścińskiego, Ignacego Witkacego, Bruna Schulza, Janusza Korczaka, Juliusza Słowackiego, Jerzego Stempowskiego. Wspomina kontakty z papieżem Janem Paweł II, Jerzym Giedroyćiem, Andrzejem Potockim i wielu, wielu innymi.
Niemniej ogromna jest galeria znaczących dla Kissa postaci życia intelektualnego pozostałych krajów Środkowej Europy.

„(…)Dlatego zawsze cytuję mojego krewnego po nazwisku, serbskiego pisarza, Danilo Kiša, którego poznałem w 1985 roku podczas alternatywnego Forum Helsinki w Budapeszcie. W jednym ze swych
tekstów pisze: „Jeżeli ktoś ci mówi tylko o Auschwitz, a nie chce dodać Kołymy, to daj mu w ucho i przegoń daleko”.(…)”

Przywołani są: pisarz bośniacki Ivo Andrić, słowacki Janko Matúška, rumuński Nichita Stânescu. Z Czechów: Jiří Menzel, Karel Čapek, Miloš Forman, Pavel Kohout, Jaroslav Hašek, Tomáš Masaryk, Václav Havel, Vladimír Holan, Milan Kundera, Bohumil Hrabal. Z Węgrów wymienia między innymi Sándora Petőfiego, Mihálya Babitsa, László Szabó, György Spíró, Bélę Bartóka, Sándora Márai…
Książka Kissa jest kompendium wiedzy o tym, jak wielkie bogactwo łączy dzisiejszą Europę i jak łatwo w dobie rodzących się nacjonalizmów to zaprzepaścić.

Spotkanie z profesorem Uniwersytetu Budapeszteńskiego Warszawskiego Csabem G. Kissem odbędzie się w Warszawie podczas Targów Książki 21 maja 2016 roku o godzinie 14:00 w Studiu EMKA stoisko 88/D12, gdzie będzie miała miejsce premiera książki pt. “Powinowactwa wyszehradzkie”.

plakat

niedoszły dziadek
moja babcia w środku z niedoszłym moim dziadkiem Węgrem

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , | Dodaj komentarz