9 czerwca 2013, czwartek.
Wyjechaliśmy tylko po to, by umówić się na prace elektryczne, nie było sensu zjeżdżać tu z mamą jak nie ma prądu. Podjechaliśmy pod kościół i spytaliśmy wychodzącą ze szkoły starszą kobietę z dzieckiem o strażaka Wacława. Okazało się, że dom strażaka Wacława już minęliśmy i musimy wrócić za most. Wróciliśmy błędnie za tunel i stanęliśmy przed jedyną tutaj na wzgórzu, wypielęgnowaną posesją. Przed furtką leżał piesek identyczny jak nasz odeszły cztery lata temu Podzwon i pomyślałam ze smutkiem, że Podzwon widocznie nie próżnował, kiedy znikał na wiele godzin z domu. Piesek delikatnie podążył za mną przez uchyloną furtkę. Przy ziemi oparte o dom stały panele słoneczne intensywnie naświetlane słońcem. Wspięłam się jeszcze wyżej z pieskiem, gdyż dom stał na zboczu i w uchylonej, pełnej ujutnych dywaników sieni zaczęłam wołać właścicieli domu. Z piętra zeszła kobieta i grzecznie poinstruowała, że musimy wrócić, chodziło zapewne o mostek drewniany do źródełka.
– Co z pieskiem, – zapytałam, – nie to nie ich piesek. Piesek posłusznie wyszedł ze mną przed dom i powłócząc nogami, zniknął.
Przed domem strażaka Wacława spotkaliśmy jego żonę, która zapewniła nas, że mąż instalację na pewno zrobi, ale jest teraz w pracy, a komórki tutaj nie mają zasięgu i najlepiej, jak zadzwonimy na ich stacjonarny telefon po trzeciej.
Było piękne, czerwcowe przedpołudnie idealne na prace w ogrodzie, jednak wszystkie ogrodnicze urządzenia mieliśmy na prąd. Marek wyjął z piwnicy zardzewiałą kosę, której spróchniały trzon rozpadł się w rękach. Brodząc w wysokiej trawie i wdychając przejmującą woń białych kwiatów ligustru nie przystrzyżonego żywopłotu oddaliśmy się oczekiwaniu.
O trzeciej głos strażaka Wacława obwieścił nam, że instalacji nam nie zrobi.
– Czy pan może mam kogoś polecić? – Nie, nikogo nam nie poleci.
Awaryjna lista adresów elektryków z Internetu nie była wcale obiecująca. Elektrycy, anonsujący swoje firmy w okolicznych wsiach okazali się w rzeczywistości zamieszkiwać różne miasta Polski i nie mogli zobaczyć dzisiaj pracy, ale chcieli się bardzo chętnie podjąć.
Kiedy dotarliśmy telefonicznie do pana Dariusza, który na pewno był cieleśnie we wsi oddalonej o trzy kilometry, odmówił przyjścia i poprosił o wysłanie mailem fotografii dachu i zalanego licznika. Zobowiązał się przyłączenie zrobić, co będzie kosztować dwa tysiące złotych. Zgodziliśmy się na to, choć wiedzieliśmy, że koszt skrzynki nie przekracza stu złotych, podczas gdy cały czas mówiono nam o tysiącu złotych.
Nie było sensu przyjeżdżać tu z mamą na weekend bez prądu, umówiliśmy się z panem Dariuszem na poniedziałek, kiedy będę tam już z mamą i kiedy przy nas rozpocznie prace.
Czerwiec zapowiadał się przepięknie, pobocze szosy obsypane było makami. Wszystkie kwitnące rośliny skutkiem nagłego upału w niebywałym tempie zaczęły kwitnienie i woń miodu unosiła się w powietrzu. Wracając odwiedziliśmy gliniak Bolęcin gdzie zapach końskich odchodów z przyległej stadniny koni mieszał się z zapachem kwitnącej łąki wokół jeziora czyniąc świat bardziej ludzki i bardziej zwierzęcy. Z wielkim naręczem jaskrów, ostróżek, trzewiczków Matki Boskiej, żółtych pyszczków skalnych, książniczek, złotych berełek, niezapominajek, pałubek, cykori, wilczomleczy, dziewann i wiesiołków wróciłam do samochodu. Wszystkie te nazwy poznałam od Maćka w trzeciej klasie licealnej, który podarował mi w prezencie „Zielnik” Wyspiańskiego. Były to kremowe ze starości kartki, wielkości kartki pocztowej z dziewięćdziesięcioma roślinami rysowane monochromatyczną delikatną kreską i podpisane nazwami biologicznymi i gminnymi tak cudownym pismem, że nie mogłam się od nich oderwać studiując i poszukując każdego lata tych roślin. Uczniowie mówili na wszystkie kwiaty gansi pampek, nawet na te, otrzymane przez nauczycieli. Może i tak mówił również Maciek, gdyż jak większość uczniów był Ślązakiem, ale zielnik podarował mi tylko ze względu na Wyspiańskiego. Maciek wierzył w komunię dusz względem Znaków Zodiaku i będąc Wagą, zbierał i dostarczał mi wszystko, co się wiązało się ze Znakiem Koziorożca jakby uzupełniając tym swój niepasujący do mojego Znak. A ja już byłam nie po jego stronie, a po stronie prezentu, po stronie Wyspiańskiego i te wszystkie licealne bohomazy syntetyzujące świat Corbusierem i kapizmem odrzucałam łącznie z twórczością Maćka.
I teraz, kiedy zrywam kwiaty, wiem już co zrywam i wiem, że prócz delikatności kwiatów zrywam delikatną kreskę Wyspiańskiego, jego analityczne oko, które w literackim opisie pomogło mi jak kalece, w epoce czarno-białych kwiatów dostrzec pomarańczową plamkę na języczku złotej rozety.