13 czerwca 2016 poniedziałek. Mama przewróciła się w wysokiej trawie wysiadając z samochodu, ale dzięki sporej tuszy nie doznała żadnych obrażeń, choć bez pomocy nigdy by już nie wstała. Zaraz zadzwoniła do Pani Władzi, która po chwili zasiadła z nią w ogrodzie pod parasolem opowiadając o zgonach i chorobach, w co – jak zwykle – obfitowała ubiegłoroczna jesień i zima na wsi. Zmartwiłam się, że zmarła pani Hela, którą bardzo lubiłam z wzajemnością. Zmarła też o pięć lat ode mnie starsza Teresa i zmarł siedemdziesięcioletni Guguła, którego jeszcze ubiegłego lata spotykałam, wioząc wózkiem mamę do pani Stasi a on wracał ze sklepu objuczony reklamówkami. Z radosnych wieści przyniesionych przez panią Władzię była ta, że jej najukochańszy spośród ośmiu wnuków spodziewa się syna we wrześniu i że nieczynna przez kilka lat kawiarnia, której właściciele wyjechali na roboty do Irlandii i już wrócili na stałe, teraz już jako ekskluzywna restauracja pod nazwą „Lawendowe pole” wznowiła swoją działalność, gdzie – miałam nadzieję – pani Władzia nareszcie znajdzie godne siebie miejsce obiadowania. Tradycyjny obiad niedzielny z kapustą kartoflami i kotletem schabowym kosztuje tam 15 złotych, co pewnie nie jest drogo, jednak dla mnie i mamy to już 30 zł i postanowiłam bez lodówki gotować tylko jarskie potrawy na gazie z butli.
Elektrycy zgodnie z obietnicą pojawili się, ale dopiero koło czwartej, głośno i wesoło anonsując za furtką swoje przyjście okrzykami, by zakładać biustonosze, wnieśli do ogrodu wigor przełamując ponure władzine historie. Faktycznie, upał był nie do zniesienia i przy tak gęstym, nieobciętym żywopłocie można było swobodnie przebywać tu nago.
Pan Dariusz, z którym mieliśmy kontakt telefoniczny był zaledwie po czterdziestce, jego pulchny kolega podobnie, toteż ucieszyłam się, że wejście na dach, by przyłączyć dom do słupa nowym, nowoczesnym, teraz w kolorze niebieskim, pięknym kablem, nie będzie dla nich problemem.
Elektrycy oglądnęli cały dom, powiedzieli, że w izbie zrobią u powały lampę gdyż nie można tak żyć bez lampy i wymienią wszystkie kontakty, mimo nieśmiałych protestów, że cała instalacja wewnętrzna jest niedawno wymieniona przez męża. Weszli na strych, pytali, czy nie chcę domu sprzedać. Przypomniałam sobie, że ci, co odłączali, zasugerowali, że słup stojący przy ogrodzeniu jest mój i że można by na nim zawiesić nową skrzynkę i wtedy nowocześnie kable elektryczne nie przechodziłyby przez strych. Jak słusznie zauważył niższy i grubszy elektryk, ci co odłączają, nie muszą wiedzieć wszystkiego i oni dowiedzą się, czy to jest mój słup. Pan Dariusz kazał sobie mailem przysłać numer, na który internetowo płacimy za prąd Tauronowi i nazwisko płatnika. Chciałam dać im zaliczkę, ale nie wzięli.
W nocy bez prądu mama z powodzeniem trafiała do ustępu kierowana ogrodowymi lampkami solarnymi, które na noc wstawiłam w toalecie i obok jej tapczanu. Komórka była na ostatnich nogach, gdyż wieczorem, nie mogąc czytać w ciemności słuchałam komórką po raz kolejny „Tristrama Shandy” Sterne’a, który zawsze daje mi oświeceniowy optymizm i energię. Skutecznie naładowałam ją świeżo kupioną na Allegro ładowarką solarną.
Dzień zapowiadał się równie upalny i piękny. O piątej rano wyplewiłam niezapominajki i zawilce wysuwające już swoje owłosione pąki, co następowało zazwyczaj w połowie lipca, teraz przy przyspieszonej tropikalnej wegetacji wszystko pędziło do kwitnienia i owocowania. Zebrałam dwie garście poziomek do obiadowego makaronu i wysypałam turkusowe kryształki na ślimaki pod pachnącą winorośl objedzoną już z liści na dole. Całe szczęście pędy wyrosły już na dwa metry i suche lato powstrzymało je od ich zjedzenia.
Eklektycy nie pojawili się i nie dali żadnego znaku życia, toteż nazajutrz rano przez SKYPE przy kończącym się laptopie Marek obiecał do pana Dariusza zadzwonić.
– Zadzwoń – prosiłam, ładowarka już nie ładuje tak, jak wtedy, kiedy według instrukcji miała pierwsze ładowanie prądem elektrycznym. – Wiesz, że na wsi z kobietami nikt się nie liczy.
Pan Dariusz powiedział, że nie ma czasu tego wykonać, ale że będą robić to jednak „na domie”. Marek spytał kiedy, ale elektryk nie wiedział, może za dwa tygodnie. Marek obiecał, że będzie szukał innych elektryków.
Wioząc mamę na wózku inwalidzkim do pani Stasi, chodnik był pusty jak w czasie siesty w krajach tropikalnych. Nie spotkaliśmy już pana Guguły, zawsze mijając nas zagadywał śpiesząc się do unieruchomionej w łóżku, wymagającej pielęgnacji żony, mającej podobno od lat taki sam stabilny stan osoby zniedołężniałej. Pani Stasi niedawno urodził się prawnuk Jaś. Oglądałyśmy nowo kupione u Krysi Kwiaciarki czarne petunie i szykującą się do kwitnienia Królową Jednej Nocy. Ogród pani Stasi pielęgnowany z córką Kazią prezentował się jak co roku wspaniale. Oglądałam się za kontaktem, by podłączyć laptop i czytak mamy, który też był wyładowany, bo mama z braku telewizora słuchała go do późna. Zostawiwszy mamę, poszłam na cmentarz, ale nie odnalazłam grobu Heli. Na nowym cmentarzu położonym naprzeciw starego, gdzie nie ma już miejsca na groby panuje totalitarny reżim podobnych do siebie nagrobków, których przymusowi wystawności trudno szukać na miejskich cmentarzach i któremu nikt nie śmie się sprzeciwić. Wszystkie „grobo-łóżka” z obowiązkowymi porcelanowymi fotografiami zmarłych, bądź nieudolnymi portretami wyskrobanymi w lustrzanej powierzchni marmuru, lub amatorskimi płaskorzeźbami są kilkostopniowe, z zaokrąglonymi, wypolerowanymi wałkami, których u najokazalszych okazach doliczyłam się nawet pięć. Dopiero na takiej podstawie leży nieskazitelna płyta z ustawionymi na niej sztucznymi kwiatami i zniczami. Groby takie muszą rujnować domowe budżety, ale nikt ze wsi nie odważy się na nie mniej wydać.
Pod kubłami na śmieci palono plastikowe kwiaty i znicze i wzmagający się właśnie wiatr rozniecał te ogniska wzbijając w niebo kłęby toksycznego dymu.
Na polach nie było jak dawniej bławatków, zadowoliłam się kwitnącymi chwastami, z których najpiękniej wyglądają w wazonie baldachimy dzikiej marchewki.
Pani Stasia dała mi telefon pana Krzysztofa zachwalając jego solidność i uczciwość. Bardzo się ucieszyłam i zadzwoniłam do Marka, by zadzwonił do pana Krzysztofa. Marek oddzwonił, że pan Krzysztof przyjdzie w poniedziałek, ale muszę do niego sama zadzwonić w poniedziałek, by miał mój numer, a nie jakiś z Katowic, żeby to było wiarygodne.
W nocy, złakniona jakiegoś ludzkiego głosu, gdyż ładowarka solarna popsuła się już na dobre i nie ładowała i Sterne nie mógł mnie już pocieszyć, wyszastałam całą niemal baterię na czytanie kłótni na portalu Liternet, gdzie chyba tylko jeden głos Marcina Niziurskiego sprzeciwił się publikowaniu tam prywatnych maili w bójkach słownych, nazywając to zachowaniem nieetycznym. Ponieważ boję się już korespondować z ludźmi z Liternetu, by moje maile znowu nie pojawiły się w tej witrynie, pozostaje mi tylko bierna obserwacja tych sprytnie ukrytych za nickami bandytów. Z początku nawet myślałam, że może są młodzi, nie wiedzą, co czynią, ale w miarę czytania postów zrozumiała, że to ludzie jak ja leciwi, używający jedynie młodziakowego języka. Liternet nie jest dobrą pożywką na moje kłopoty elektryczne, ale skuteczną na te egipskie czerwcowe ciemności.
Rano poszłam z laptopem do Alwerni, by naładować go w bibliotece, ale mój nowy laptop jest ciężki i po drodze spasowałam, wyjęłam go z plecaka i podpięłam u pani Władzi. Przemiła bibliotekarka, przejęła się moim losem, zapleśniałymi wiktuałami w piwnicy i 92 letnią mamą, która narzeka na brak radia i telewizora i obiecała, że zawsze mogę do niej laptop i czytak przynieść do naładowania. Na karteczce napisała mi numer solidnego elektryka, którym okazał się tym samem elektrykiem Krzysztofem, mający do mnie przyjść w poniedziałek. Oprócz kolorowych gazet dla mamy pożyczyłam „Starość” Simone de Beauvoir spolszczoną niedawno. Ciekawe, że z bibliotek poznikały drukowane w ogromnych nakładach w latach sześćdziesiątych dzieła, jak przewidywał Truman Capote, że będzie wraz ze swoim partnerem zapomniana i nie czytana (Zezowaty, szarobury, ssący fajkę Sartre i jego towarzyszka, wieczna stara panna de Beauvoir) i na moich oczach coś się z recepcją jej dzieł dzieje niedobrego. A potrzebne są mi one, bo kto mi napisze, jak było w latach sześćdziesiątych w demoludach jak nie oni? – mimo ich fałszywego oglądu. Trzymam w ręce bardzo ciężką cegłę większą niż A4 (jakie dziwne formaty książek, dobrze, że nie w kształcie koła…), co w pewnym wieku jest nie do pokonania. Mama czytając grube pisma kolorowe musi wyrywać kartki, bo nie potrafi ich utrzymać w rękach. A w latach sześćdziesiątych drukowano lekkie, małe książki na bardzo dobrym, cienkim papierze oprawne w płótno, w latach osiemdziesiątych nastąpił regres edytorski, książki ledwie klejono, przez co rozpadały się w trakcie pierwszego użycia. A teraz gigantyzm i jakieś uciążliwe dla czytelnika zabiegi komercyjne na tzw. „szacie książki”, choć mające przyciągnąć jego uwagę.
W niedzielę zawiozłam mamę na telewizyjną mszę świętą do pani Władzi, a sama poszłam na malikowe pole gdzie dawniej zbierałam szczaw na zupę, teraz zarosłe po kolana. Szlachetny szczaw zniknął w chwastach raz na zawsze.
Po mszy, szczęściem dla mnie tak długiej gdyż naładowała się cała pojemność laptopowej baterii, pani Władzia nalegała na pójście na lody do „Lawendowego Pola”, lecz mama była już wykończona i wyszastana z energii.