DZIENNIK WROCŁAWSKI (2)

24 stycznia 2023, wtorek. Już jestem w śródmieściu, przez okna tramwaju ciągle widzę dwie wieże katedralne, które za moich studenckich czasów wyglądały inaczej. Zwieńczone były płaskimi dachami podobno pokrytymi mchem, a hełmy dodano dopiero w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku i są wokół nich galeryjki do zwiedzania.
Pogoda dość ponura, ale plusowa, a w tramwaju nr 17 ciepło. Jadę długi odcinek na południe Wrocławia, aż za Krzyki, na Klecinę. Wsiada dwoje kanarów, dziewczyna i chłopak, są niezwykle uprzejmi, niemniej stanowczy. Kobieta ze wschodnim akcentem zaklina się, że zbliżyła komórkę do czytnika, cierpliwie wyjaśniają, że jeśli faktycznie to zrobiła, sprawa zostanie wyjaśniona, gdyż w centrali zostało to z pewnością potwierdzone, ale teraz potrzebny im jest dowód tożsamości. Drugą złapaną kobietę wyprowadzają na przystanku.
Przejeżdżam przez Krzyki, nie planuję szukania Wrocławskiego Teatru Pantomimy, gdyż nic mnie z Henrykiem Tomaszewskim nie łączy, bilety na spektakle były nie do dostania. Towarzyszy mi w podróży widziany z okna Sky Tower najwyższy budynek w Polsce, większy od Placu Kultury w Warszawie łamiąc nakaz Stalina, że nic nie można wybudować w Polszy większego. Ta budowla w stylu nowomodernizmu to trzy połączone ze sobą budynki. Najwyższy Wieżowiec ma 49 pięter.       
Klecina to przystanek końcowy, kieruję się na mostek nad Ślęzą, i już po prawej druga z przecznic to Buraczana, która w latach pięćdziesiątych nosiła imię dziewiętnastego mistyka Bronisława Trentowskiego i nie wiedzieć czemu to się nie podobało. Oczywiście niczego nie rozpoznaję, unosi się w powietrzu zapach pizzy z pobliskich małych biznesów z jedzeniem. Buraczaną pamiętam z nieustannego zapachu słodu, co bardzo mi się podobało. Ulica jest szczelnie zabudowana rozbudowanymi z najnowszych materiałów willami, ale dom, gdzie wynajmowałam pokój istnieje chyba w takim samym stanie. Ma szary, przedwojenny tynk, do mojego pokoju wchodziło się nie od frontu, ale od tyłu. Wynajęłam ten pokój w listopadzie, było tam na parterze piekielnie zimno, ustęp miałam na podwórzu i brak łazienki, ale była chyba bieżąca woda, chociaż nie jestem pewna. Gospodarz w pierwszy dzień po przeprowadzce zażądał dodatkowych oprócz miesięcznego czynszu 700 zł za węgiel i zabrał mi szafę, gdzie powkładałam już rzeczy. Do końca mieszkania tam nie potrafiłam rozpalić pieca, i mama zażądała kategorycznego opuszczenia tej nory załatwiając mi mieszkanie na Partyzantów dzięki wpływom swojej szwagierki Reni. Bardzo żałowałam, gdyż to był mój jedyny samotny pokój, o którym marzyłam, okolica była cudowna, po horyzont pola buraczane, a w oddali dymiący komin cukrowni i ten fantastyczny zapach. Niestety na uczelnię miałam godzinę tramwajem, palić nie potrafiłam ani papierosów, ani w piecu co mnie dodatkowo wpędzało w kompleksy.
Pobłądziłam trochę po okolicy gdzie śladów nie ma po cukrowni, są natomiast zupełnie nowe uliczki o słodkich do mdłości nazwach, jak Karmelkowa, Czekoladowa, Migdałowa, Cukrowa, Sezamowa.
Wracając tramwajem przesiadłam się na ulicę Borowską. Widać już z okna autobusu czerwone rury.
Niestety, dla emerytów zniżki są żadne, płacę wiec 40 zł za dwie godziny, mniej się nie da. Wszystko okupują dzieci, muszę więc z konieczności iść do dwóch zimnych basenów sportowych, ten z oknami od ulicy jest przyjemniejszy i dłużej w nim pływam. Idę przejechać się rurą, niestety do każdej jest kolejka. Wchodzę na najwyższe piętro, gdzie do jednego otworu mali chłopcy pakują się z ogromnymi, kolorowymi dmuchanymi oponami, a drugi otwór jest pusty. Okazało się, że brak popytu na tę zjeżdżalnię był uzasadniony, rura była niemal prostopadła, więc natychmiast z pozycji siedzącej pęd spadania położył mnie uderzając w nogi i stopy. Myślałam, że dostanę zawału serca, ale odbyło się wszystko dość błyskawicznie i widocznie organizm nie zdążył zareagować.
W holu zjadłam przygotowane kanapki ze szprotkami i popiłam wodą z termosu.
Wracając na Sępolno wysiadłam jeszcze by zobaczyć zabytkowy budynek NOT-u z XIX wieku z dwiema postaciami półnagich mężczyzn na portalu. Magiczne jest wnętrze w pastelowych kolorach pełne kolumn i pięknych białych sklepień.
Jestem zbyt zmęczona, by zwiedzać piętra i jechać zabytkową windą, już robi się ciemno na dworze, a chcę jeszcze zaliczyć oglądanie prywatki na Partyzantów. Mieszkałam tam u świeżej wdowy po sławnym wrocławskim architekcie, która mając dwóch przemiłych licealistów awanturowała się regularnie przynaglając ich do nauki, mnie w to wszystko mieszając, jakbym nic innego nie miała do roboty. Pani Zofia, na imieninach majowych z jej wspaniałym tortem orzechowym musiałam być obecna, była rozczarowana, jak przed wakacjami opuściłam jej gościnny dom.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2023, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *