GINSBERG

„Wydawnictwo Czarne” wydaje listy Allena Ginsberga, których nawet po pół wieku nigdy dość i nigdy nie tracą na aktualności. Jak słusznie zauważyli wydawcy listów, że w dobie Internetu tak piękne listy by nie powstały, a spadek ówczesny cen rozmów telefonicznych spowodował ich schyłek, tak, że w miarę technologicznych ułatwień są coraz mniej liczne i krótsze.
Niemniej zdumiewająca obfitość listów z najważniejszych lat działalności artystycznej i społecznej Ginsberga – lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych –  pozwala wniknąć w klimat tych lat i tylko pozazdrościć im wolności. Są udokumentowane z całą precyzją i Allen Ginsberg najwyraźniej traktował listy jako notatnik chwytający ulatujący czas i świat godny opisania. Czuje się w listach jego fascynację życiem, tym, czemu świadkuje, a przede wszystkim zewsząd przeziera jego dobroć, nawet wtedy, kiedy opisuje kiedy goszcząc u Cassadych w San Jose, Carolyn przyłapuje go w łóżku z Nealem i dziwi się jej przesadnej drobiazgowości.
Bob Dylan, którego „Kroniki”’ – z krótkim, ale celnym komentarzem Andrzeja Stasiuka –  równolegle wydało „Wydawnictwo Czarne” nie chciał być ani guru, ani rewolucjonistą, ani tym bardziej społecznikiem i cały jego bunt, jak wynika z jego zapisków był jedynie reakcją tłumu. Natomiast Ginsberg przeciwnie, chce być twarzą swojego zbuntowanego pokolenia, pokazuje się tam, gdzie zawsze jest nie w smak panującym władzom, skąd go z hukiem wyrzucają, a jego lewicowość w krajach komunistycznych doprowadza je do białej gorączki. Jak był – miałem przesrane u policji w Pradze i w Hawanie – nie na miejscu, to zawsze znajdował grono przyjaciół i sławnych w tych czasach wolnych duchów. Bohumil Hrabal wspominał spotkanie z Ginsbergiem w Hanzlberku, opuszczonym domu w Pradze zajętym przez fotografów, tancerzy, malarzy, kiedy  obwołano go królem karnawału studenckiego i wieźli Ginsberga w wozie  w białych tenisówkach. W „Listach” Ginsberg tak o tym pisze:

„(…)tak samo w 1965 w Pradze opowiadałem się za substancjami psychodelicznymi, swobodą seksualną i wolnością od agresywnej biurokracji policyjnej. Z tego powodu 100000 prażan wybrało mnie podczas majowego festiwalu studenckiego na Króla Maja; żeby im zrobić na złość, biurokraci z praskiej policji aresztowali mnie, przetrzymali, a następnie 7 maja 1965 r. wydalili z Czechosłowacji. (…)” [przekład Krzysztof Majer]

Robert Anton Wilson pisał o nim:

„(…) że wierzył we wszystko — w demokrację, socjalizm, komunizm, anarchizm, idealistyczną odmianę faszystowskiej ekonomii Ezry Pounda, w technologiczną utopię Buckminstera Fullera, powrót do przedindustrialnego pastoralizmu D. H. Lawrence’a, a także w hinduizm, buddyzm, judaizm, chrześcijaństwo, voodoo, astrologiczną magię. A przede wszystkim w naturalną dobroć człowieka.(…) [przełożyła Katarzyna Karłowska]

Śmieszne rzeczy opisuje Andrzej Pietrasz w książce „Allen Ginsberg w Polsce” o jego pobycie w Warszawie w 1965:

„(…)Maryla zadzwoniła do Artura Sandauera, który był jej znajomym i powiedziała, że jest u nas Ginsberg, amerykański poeta i żeby przyjechał do nas. Sandauer powiedział, że on jest profesor i jemu nie wypada, ale zaprosił nas do siebie. Umówiliśmy się na następny dzień z Sandauerem. Ginsberg wyszedł od nas w nocy, może około 24 do Hotelu Europejskiego, w którym mieszkał i pojawił się następnego dnia o godzinie 6 rano. (…). Przyjęliśmy go, zjedliśmy razem śniadanie. Ale już się rozniosła wieść, że Ginsberg jest w Warszawie i bywa u nas. (…) I później pojechaliśmy do Artura Sandauera. A Ginsberg wyczuł tę dziwną sytuację, jakby mieszczańską, że jeden do drugiego nie może przyjechać. Wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy na Iwicką 8A. Kiedyśmy weszli do tego mieszkania, okazało się, że Sandauer z żoną i psem wyszli na spacer.(…)”

Przyjazd Ginsberga do Katowic w 1993  roku i spotkanie z nim u Andrzeja Urbanowicza w jego pracowni na poddaszu opisane przez Andrzeja Pietrasza w Katowicach, pamiętam, że było, że było dwieście osób, sam Urbanowicz czytał  „Skowyt”, jedzono pierogi, a fragmenty pokazywała Telewizja Katowice. Wcześniej w latach osiemdziesiątych udało nam się cudem kupić tomik „Skowyt i inne wiersze” w tłumaczeniu Grzegorza Musiała. Ale dopiero w latach dziewięćdziesiątych zaroiło się o Ginsberga i wszyscy o nim pisali.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , , , , , | Dodaj komentarz

DO RZECZY

Wokół zostawiam ślady,
labirynt płaski
lin papilarnych pieczątki zdarzeń,
starte gałki szuflady,
żaluzji paski
słońce wywabi i czas ukaże.

Przechadzka tajemniczych znaków
szarość wieczoru tkwi groźnie w wątku
ukrytym w dziurach, dna zakątkach
pomiędzy stemplem a pamiątką.

Pamiętam nowość i zapach,
pulpit nietknięty
odbitych słów, żarówki błysk w oczach,
w symetrycznych wszechświatach
tkwił Paluch Święty.
Zapomnij o materialnych rzeczach.

Zniszczone sprzęty, okruch zabytku,
relikwie święte codziennych zdarzeń
zawsze są zwrotem do początku,
do już niechcianych wciąż powtórzeń.

Przedmioty – a nie ludzie
żyjący niemo –
nigdy nie utkną w fałszywym błędzie
imaginacji, złudzie,
wbrew i pomimo,
materiał dowodowy jest wszędzie.

Zaszufladkowano do kategorii Nie daję ci czytać moich wierszy | Dodaj komentarz

NIEMOŻNOŚĆ

Świat się staje w dnia poczęciu,
drobnych spraw jest i tak dość,
zdążyć zliczyć do dziesięciu,
trudniej niż uwierzyć w coś,
zdążyć się podlizać szczęściu,
trudniej niż się za nie wziąć.

Co układność, co ufanie,
kiedy i tak wszystko drga,
dzień i bez nas nowy wstanie
by powtarzać wciąż od nowa,
dzień zapętli powtarzanie,
by powtarzać trudne słowa.

Nic po nitce się pajęczej
nie podniesie w górę stąd,
każdy ślad się szyfrem piętrzy,
mimowolny robi błąd,
każdy traf o włos niecelny,
mimowolny ruch i kąt.

Tyle chcenia i wysiłku
ile ci społeczność da,
deformuje szczerość kilku
zawierzeniom ufnym psa,
deformuje po kawałku
zawierzeniem gwiazda.

Zaszufladkowano do kategorii Nie daję ci czytać moich wierszy | Dodaj komentarz

PLATH

Sylvia Plath z biegiem lat nie traci na aktualności, powstają jej liczne biografie żonglujące wprawdzie cały czas tymi samymi, wyretuszowanymi przez matkę i eks-męża faktami z jej życia, to jednak coraz wnikliwiej opisują Stany Zjednoczone i Europę połowy ubiegłego wieku.
I tak, po ponurym filmie „Sylvia” z 2003 roku, gdzie nie wiedzieć czemu wszystkie ściany pomieszczeń – czy w amerykańskim campusie, czy w londyńskim mieszkaniu, czy w Devon – scenograf kazał pomalować na ciemną szarość, dostajemy tym razem bajecznie kolorowy świat w książce „Sylvia Plath w Nowym Jorku lato 1953” autorstwa Elizabeth Winder.
W biografiach zawsze, niekoniecznie na początku, pisze się od Adama i Ewy, czyli gdzie i komu się urodziła opisana osoba. I tutaj biografia nie ogranicza się do tytułowego roku, lecz krąży po całym życiu Sylvi Plath jak paluch po ciele, całe szczęście nie brudny i depresyjny, a nowoczesny, witalny, wymoczony w szamponie marki Halo i wyperfumowany Tigress marki Faberge.
Dla mnie ongiś małej dziewczynki wyczekującej przed telewizorem „Klubu Myszki Miki” lektura tym bardziej cenna, że oddaje ducha tych lat z prostotą gazetowego przekazu. W „Klubie Myszki Miki” dziewczynki wprawdzie nie nosiły elastycznych pasów do pończoch i nie piekły się w nich oraz rękawiczkach i kapelusikach w nowojorskich upałach, niemniej widać było, że już do tego wszystkiego przygotowane. Elizabet Winder analizując archiwalne egzemplarze magazynu „Mademoiselle” w którym Sylvia odbywała coś podobnego do naszej praktyki studenckiej, tylko o wiele przyjemniejszej, bo nie polegającej na przebywaniu z klasą robotniczą i chłopską, ale z intelektualistkami (Sylvia Plath przeprowadzała tam wywiady i korespondowała z Candy Bolster Bobbit, Janet Burroway, Margaret Affleck Clark, Adel Schmidt Donati, Gael Greene, Diane Johnson, Glorią Kirshner, Laurie Glazer Levy, Ann Burnside Love, Carol LeVarn McCabe, Janet Wagner Rafferty, Nevą Nelson Sachar, Ruth Abramson Spear, Marybeth Weston-Lobdell, Laurie Totten Woolschlager a do redakcji przychodzili William Faulkner, Truman Capote, Tennessee Williams, Jack Kerouac i William S. Burroughs) pokazuje, czym wtedy biała amerykańska nastolatka była i do czego dążyła.
Wszystkie te cymesy, o których nawet istnieniu nie wiedziałam w dzieciństwie i młodości Sylvia Plath zdeprecjonowała w „Szklanym kloszu”, a pisarkę Olive Higgins Prouty, do której napisała proszalny list o pieniądze, pod postacią Filomeny Guinei, w powieści dokumentnie ośmieszyła.
Teraz pisząc o syndromie Sylvii Plath i zniekształcającym go obrazie świata zapomina się o tych, którzy sportretowani przez nią poczuli skrzywdzenie i odrazę.
Pozostaje na zawsze nigdy nie wyprostowane to zniekształcenie, które pozwala prawdziwej sztuce dociec inną drogą do prawdy o świecie, niekoniecznie sprawiedliwie.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , | 4 komentarze

Andrzej Żuławski “Kosmos” 2015

Ostatni film Andrzeja Żuławskiego ukończony tuż przed śmiercią reżysera nie jest, wbrew entuzjastycznym recenzjom ani filmem dobrym, ani też najlepszym w jego artystycznym dorobku. Dobrze, że filmowcy próbują zekranizować powieści Gombrowicza, gdyż Gombrowicza nigdy dość, jednak za każdym razem po nieudanej próbie przypomina się wiersz Norwida „Coś ty Atenom zrobił Sokratesie”, którego można tak sparafrazować:

…Coś Polsce zrobił Gombrowiczu,
że wiszą na tobie jak na wieszczu,
nie pojąwszy pierwej…

Gombrowicz jest trudny i porażka Jana Jakuba Kolskiego, jak i Jerzego Skolimowskiego polegała na nie zrozumieniu jego przesłania i Andrzej Żuławski popełnił ten sam błąd nie troszcząc się o zrozumienie Gombrowicza i nie niepokojąc się tym, a ufając, że skoro „Kościół ludzki” to teatr, to wystarczy potraktować najważniejsze dzieło Gombrowicza teatralnie.
Właśnie film „Kosmos” zawiera wszystko, z czym Gombrowicz walczył i z czym się nie zgadzał u artystów, o czym młotkował w „Dzienniku” i w filipikach przeciwko poetom i malarzom. Wizja Gombrowicza wyjścia Polski z zaściankowości, jego cały program ozdrowieńczy dla polskiej kultury polegał na negacji właśnie takiej, zaprezentowanej w „Kosmosie” egzaltacji aktorskiej, histerii i sztuczności. To, że relacje międzyludzkie są sztuczne, nieprawdziwe, że mnożą się, multiplikują i dziwaczeją z postępem geometrycznym zainfekowane jakimś byle jakim zdarzeniem (np. powieszonym wróblem), że głupota ludzka pączkuje bez granic jeśli nikt jej nie powstrzyma, że prowadzi to do najgorszego Zła i destrukcji, nie oznacza, że można to pokazać jedynie ilustracyjnie, jak zrobili to trzej reżyserzy polscy z Żuławskim na czele.
A szkoda, bo Żuławski potrafił fantastycznie zbudować nastrój grozy w „Diable” używając filmowej metafory, tutaj nie tylko nic się nie buduje, ale przeciwnie, groza wycieka jak powietrze z nadmuchanego szarżą aktorską balonu. Najjaskrawszym przykładem złego odczytania tekstu za którym reżyser podąża wiernie jest rąbiąca drewno Woytysowa. To tak, jakby ilustrować wszelkie aberracje i patologie psychiczne zwykłymi czynnościami domowymi, podczas gdy są one chorobą i przykładem choroby.
Źle, że zrezygnowano z kulek chleba i całej gombrowiczowskiej obrzydliwości zachowań przy stole polskiej rodziny klasy średniej. Być może Żuławski zrobił to, by nie obrażać Francuzów zrywając z realiami polskimi i przenosząc akcję filmu do Portugalii, chociaż w wywiadzie przyznaje, że celowo usunął obrzydliwość, gdyż się w tej kwestii z Gombrowiczem nie zgadza. A czy usuwając gombrowiczowski „bemberg” nie usunął przypadkiem prawdy o sobie, prawdy o naiwnym i niedouczonym pseudo filozofie-artyście, który zamiast prawdy o świecie emituje i produkuje właśnie „bemberg”? Trudno zrozumieć motywacje Żuławskiego, który najwyraźniej poszedł za radą Gombrowicza dla artystów i zrobił „swój” film z własną artystyczną wypowiedzią. Ale dlaczego nie napisał własnego scenariusza i zniszczył dzieło Gombrowicza niwecząc wysiłek innego artysty?

Wielka szkoda że powstał film na kanwie prozy Witolda Gombrowicza, gdyż zarówno przepiękne plenery, jak i przepiękni aktorzy (chociaż absurdem było zatrudniać tę samą aktorkę w roli Katasi i żony jednej z miodowych par na wycieczce bez powypadkowej skazy przy ustach) mogli stanowić zupełnie samodzielny film o czymś innym. Ale nie, trzeba było mącić jeszcze raz diabelsko w krystalicznej prozie Gombrowicza, by ją jeszcze raz skazić, zabrudzić i zohydzić.

Andrzej Żuławski w swoim egocentryzmie niestety nie zdążył przez całe swoje twórcze życie dowiedzieć się, że obrzydliwość to też nielojalność wobec bezbronnego artysty i jego dzieła.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , | Dodaj komentarz

Dziennik wiejski (25)

15 sierpnia 2016, poniedziałek. Jestem od dwóch dni na wsi i zawsze zasypiałam jak zabita, ale ta noc z soboty na niedzielę nie jest łatwa. Transparent zawieszony przy stacji benzynowej łączący dwa brzegi głównej ulicy we wsi zapowiadał festyn odbywający się zawsze rok rocznie w lipcu. Festyn gminny dopadł mnie jednak w sierpniu w te kilka dni, które udało mi się wygospodarować na swoją samotność i wdarł się do mnie gwałtem, jak zapowiadały afisze, do czwartej rano.
Byłam pewna, że gminne apetyty gromadne zostały zaspokojone lipcowymi Dniami Młodzieży, kiedy pielgrzymkowy Dom Parafialny gościł niemałą grupę zagranicznych pielgrzymów, a pani Marysia z „Lawendowego Pola” wraz z mężem przyrządzała im górę jedzenia i wieś została tymi wydarzeniami nasycona. Ale widać nie, już po południu dolatywać zaczęły ze strażnicy odgłosy jakichś występów, by o siedemnastej ryknąć na całą wieś z megafonów pieśnią biesiadną w wykonaniu góralskiego tria. Kiedy buchnęło „Góralu, czy ci nie żal” zaczęłam przypuszczać, że oni tam już się dokumentnie upili, bo przecież to zawsze śpiewane jest na koniec popojki, jako pieśń łatwa i przyjemna do zaśpiewania dla każdego alkoholika. Swoją drogą, podziwiałam kondycję moich rówieśników, bo chyba młodzież współczesna nie trawi takich ramot i bawi się zupełnie inaczej przy innej muzyce.
Z niepokojem oczekiwałam następnego zespołu mającego towarzyszyć mi od siódmej wieczorem do czwartej rano. Pani Basia, przewodnicząca Koła Gospodyń Wiejskich zeszłego roku po festynie zgłosiła sołtysowi swój głos krytyczny względem discopolowego zespołu, ale nic to nie dało. Już po pierwszych dźwiękach poznałam, że organizatorzy nie zdradzili swojego rok rocznie zapraszanego zespołu i wystąpi on i w tym roku.
Po wczorajszym nocnym deszczu ogród był ożywiony i zdawał się wygrzewać pod bezchmurnym niebem. O siódmej godzinie latem następowała najprzyjemniejsza pora dnia, kiedy długie cienie kładły się miękko na trawie, a powietrze nagrzane dniem rozrzedzało się spowijając omdlałe z upału kwiaty. Baldachim utkany z wijącej się pachnącej winorośli zrzucał właśnie białe gwiazdki kwiatów.
Stół i wiklinowe fotele były nimi jak śniegiem, zasłane. W miejsce kwiatostanów pojawiły się wiszące kolczaste kule z których będę wyłuskiwać podłużne pestki, by zasadzić rośliny w przyszłym roku. Zapatrzyłam się w srebrzyste, połyskujące na słońcu pajęczyny utkane na krzewach zawilców, kiedy gruchnęła na cały ogród weselna muzyka discopolowego zespołu, która wciskała się we wszystkie zakątki ogrodu i w każdą bezbronną komórkę mojego ciała.
O dziewiątej zabrawszy z ogrodu lampki solarne położyłam się do łóżka mając nadzieję, że usnę, gdyż wstawałam o piątej rano, by wykorzystać maksymalne naturalne oświetlenie i byłam już śpiąca i zmęczona. I faktycznie, usnęłam. Ale widać, mimo zamkniętych okien i drzwi, muzyka podczas mego snu wsączała się jednostajnie we mnie pozbawionej blokad i bezbronnej. Obudziłam się o jedenastej z napadem bólu głowy tak gwałtownym, że nieprzytomna nerwowo poszłam z dwiema lampkami solarnymi jak z pochodniami na poszukiwanie pastylek przeciwbólowych. Jednak, mimo przeszukania wszystkich miejsc, gdzie mogły by być i ich nie znalezienia, postanowiłam wyjść na powietrze.
Kiedy zamykałam furtkę, niebo było rozgwieżdżone, a piekielny zespół muzyczny właśnie odpoczywał i wieś chwilowo znieruchomiała w absolutnej ciszy. Okoliczne domy zamknięte głucho były ciemne, a po ulicy nie jechał żaden samochód. Pół księżyca wiszącego na niebie jak i gwiazdy nie dawały praktycznie żadnego światła i w tej ciemności skierowałam się w dół, w kierunku strumyka przy którym stał budynek straży pożarnej i rozświetlone na okoliczność festynu gastronomiczne namioty.
Kiedy weszłam na krąg taneczny, zespół wznowił pracę. Białe kapelusze trzech muzyków, białe garnitury i ich ciemne okulary przypomniały stylistyką muzyków lat sześćdziesiątych PRL-u naśladujących włoskich artystów estrady, ale mężczyźni byli czterdziestolatkami i widocznie celowo nawiązywali, gdyż adresowali swoje usługi do zróżnicowanej wiekowo publiczności. Faktycznie, na placu przed zbudowaną trybuną gdzie grał zespół, tańczyły pary sześćdziesięciolatków, rozpoznałam nawet naszych sąsiadów, którzy pożyczyli nam prąd. Przyjechawszy przedwczoraj nie prosiłam już ich o prąd, gdyż licznik pomiaru prądu zdążył się zepsuć. Wprawdzie przyszło mi do głowy, że mogłabym kiedy tańczą podpiąć komórkę bez ich wiedzy do wystającego z garażu kontaktu, ale zaraz zaniechałam tego pomysłu. Mogli lada moment wrócić.
Komórkę zużyłam natychmiast słuchając na niej “Rodzinę Thibault” i chętnie bym jej jeszcze posłuchała, gdyż opisana tam drobiazgowo tygodniowa agonia nestora rodziny, Oscara Thibault była tak wstrząsająca, że moja nagła śmierć tej nocy skutkiem wysokiego ciśnienia sygnalizowanego bólem głowy byłaby błogosławieństwem i dobroczynnym unikiem czegoś tak upiornego, jak śmierć we własnym łóżku w otoczeniu kochającej rodziny.
Jednak delikatny chłód letniej, sierpniowej nocy mnie orzeźwił i złagodził ból głowy. Podeszłam do namiotów rozświetlonych girlandami żarówek. W jednym z nich postawione były tylko stoły i ławy, gdzie wszystkie miejsca były zajęte i ludzie zatopieni byli w milczącej konsumpcji. Obok pod rząd, jak na odpuście, stały trzy rzęsiście rozświetlone stragany, gdzie oprócz ogórka małosolnego za 1 zł od sztuki nie sprzedawano niczego, co nie było mięsem.
Mięso, jakby wyskoczyło z obrazów Bacona, było nieprzyzwoite i mimo, że grzecznie leżało na plastikowych tackach lub na włączonym grillu, sprawiało wrażenie czegoś niestosownego i wstydliwego. Na biało ubrani kucharze stali nieruchomo za ladą czekając na klienta, a ja nim nie byłam. Płaty schabowe z białymi przerostami tłuszczu czekały na swoją kolej obróbki termicznej wraz z półksiężycami kiełbas poukładanych tak, żeby się ich mieściło jak najwięcej i by ich wszystkie czubki skierowane były w tę samą stronę. Unosił się kiełbasiany swąd zmieszany z odorem piwa, które miało największe powodzenie, gdyż ciągle ktoś podchodził do sąsiedniego stoiska, gdzie młoda dziewczyna nalewała je z saturatora. Ponieważ oprócz jedzących w namiocie wszyscy byli na płycie tanecznej, pustki przy stoiskach były zapewne chwilowe.
Postanowiłam się przejść przez wieś znanymi mi ścieżkami przy zlikwidowanej stacji kolejowej, ale ciągle natrafiałam albo na sikających w krzakach mężczyzn, albo na całujące się tam pary. Jednak idąc szosą wokół wsi oddalałam się zarówno od tańczącej na tle nieba roziskrzonej wysepki poruszających się w takt upiornej muzyki ludzi, jak i od niej samej. Festyn ten nie przypomniał filmowanych przez National Geographic barwnych ludowych zabaw folklorystycznych z uginającymi się od regionalnego jadła i skomplikowanych potraw stołów i rozbawionych, witalnych tubylców.
Z mieszanymi uczuciami oddalałam się od dźwięków dając nareszcie sobie wytchnienie. Noc była głucha i czarna, szosa ciągnęła się niemo aż do Krakowa, ale ja musiałam już zawrócić.
Roger Martin du Gard kupił specjalnie posiadłość wiejską by w spokoju pisać swoje 8 tomowe dzieło przez dziesięć lat. Nic za darmo. Szczęściem w szkole średniej chodził z Gastonem Gallimardem, więc i miał motywację, by pisać skutecznie.
Przybliżałam się do domu i ten jedyny hałasogenny punkt rozświetlający łuną niebo wyzierał z za czarnych sylwetek cyprysów i sylwetek zabudowań sygnalizując swoją dominację dźwiękową w tę noc, w absolutnej wiejskiej ciszy.
Dowlokłam się do domu i jeszcze raz po omacku sprawdziłam zawartość torebki i wyłuskałam zawieruszony listek nurofenu.
Nazajutrz popadało, ale już w południe było słonecznie i rozlegać się zaczęły rezolutne głosiki występujących na scenie przedszkolaków, by o szóstej ustąpić miejsca wczorajszemu zespołowi discopolowemu.
Naprzeciwko Marcin, widocznie nie chcąc się pospolitować z tłumem, rozpalił przed garażem grilla, a jego powiększona ostatnim miesiącem rodzina wraz z rodziną wujka zasiadła na ławce opartej o garaż. Miałam teraz oprócz wrażeń słuchowych dopełnienie festiwalowe zapachem grillowanej kiełbasy mającym do pokonania do mojego nosa jedynie szerokość ulicy.

Kiedy nazajutrz wsiadłam do małego busa kursującego między wsią, a Chrzanowem ból głowy ustał definitywnie i łakomie patrzyłam na przesuwające się pejzaże, i słuchałam z przyjemnością rozgadanych pasażerów, którzy się scalili, zintegrowali i skonsolidowali. Rej wodziła kobieta o mocno pomarszczonej twarzy wyglądająca na sto lat, która siedziała za kierowcą i nic sobie nie robiła z zakazu z nim rozmawiania.
– Pan jest tak miły, tak cudowny, że ja panu daję za przejazd 5 zł! Proszę nie wydawać reszty!
Widocznie trwało to już nim wsiadłam, bo kobieta nacierała na zaniepokojonego już kierowcę z całą niefrasobliwą arogancją staruszki, której ze względu na wiek, wszystko wolno.
– Ależ nie rozumie pani, że ja nie mogę robić takich rzeczy? – kierowca był już poirytowany i kręcąc kierownicą usiłował wcisnąć kobiecie pięćdziesiąt groszy, których nie przyjmowała. Tymczasem dojechaliśmy do następnego przystanku wszedł następny pasażer i powiedział, że on ostatnio jechał na gapę i żeby policzył mu podwójnie. Był to pewnie znajomy kierowcy i żartowniś, ale kobieta, która wreszcie przyjęła pięćdziesiąt groszy zaczęła się na niby żalić kokieteryjnie, że ten kierowca to taki honorowy, ani grosza nie weźmie! I zaczęła opowiadać jacy to są wredni kierowcy, że kierowca innego mikrobusu nie podwiózł jej pod cmentarz, mimo, że chciała dodatkowo zapłacić.
– Już nigdy nie wsiądę do tego autobusu – nie chcę się spotkać ponownie z takim nieprzyjemnym kierowcą!
– Ależ oni się zmieniają, to nie tylko jeździ jeden – kierowca próbował ratować kolegę nie zauważając że dał się znowu wciągnąć w jakiś kolejny absurd. I kiedy uległ zmęczony i zatrzymał się w miejscu zakazanym, które mu wskazała i zobaczył ją na zewnątrz autobusu jak niezmęczonym krokiem i naddatkiem nigdy nie zużytej energii podąża w swoją stronę, odetchnął z ulgą.
Kiedy i ja wysiadłam koło Muzeum Śląskiego miałam kawałek do domu parkiem z muszlą koncertową, gdzie zazwyczaj odbywają się festyny. Siedziały tam dwie kobiety z pieskami, maleńki york wyskoczył nagle jak diabeł z pudełka, by mnie dogonić o obszczekać.
Minęłam trzy stuletnie sztygarskie domy i weszłam na teren górniczych familoków. Przechodząc obok przelewającego się kontenera śmietnika podniosłam z ziemi pięciolitrową, pogiętą butelkę plastikową po wodzie. Wszywam do takich butelek zamek błyskawiczny i dzięki temu, że jest przeźroczysta, stanowi bardzo doby futerał na wszelkie drobiazgi. Ale natychmiast na rowerze przyjechał kilkuletni chłopiec z zajęcza wargą i zezem.
– Czemu pani to bierze? – zatrzymał groźnie rower naprzeciwko mnie.
– Bo mi jest potrzebne – wybąkałam zaskoczona.
– Niech pani to położy tam, gdzie było! – warknął kategorycznie i odjechał.

Zaszufladkowano do kategorii 2016, dziennik ciała | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

Dziennik wiejski (24)

28 lipca 2016, piątek. Wczoraj ukończyłam ostatnią, przedśmiertną książkę Imre Kertésza „Ostatnia gospoda” gdzie jest tylko chorobach i umieraniu. Czytałam ją do pierwszej i usnęłam tak, jak bym miała się więcej nie obudzić. Ale obudziłam się o 8 i na Skype z Markiem usłyszałam przestrzenny dźwięk dochodzący z klatki schodowej, Marek z komórki objaśnił mi, że właśnie pielęgniarze prowadzą mamę do karetki.

Wróciłyśmy tu w połowie lipca z kupionym przez Marka na Allegro miernikiem poboru prądu, który Marek umieścił w garażu życzliwego sąsiada i pociągnął pomarańczowym, kilkudziesięciometrowym kablem do naszego domu i dając nam prąd do wszystkich gniazdek. Taka prowizorka do czasu odrestaurowania naszego starego przyłącza przez uprawnionych elektryków, jeśli by się znaleźli, bo odpowiednią zgodę od Tauronu po 3 tygodniach czekania otrzymaliśmy.
Okazało się, że we wsi jest mnóstwo elektryków na emeryturze, którzy z powodzeniem robią w domach różne prace elektryczne i właśnie z taką kategorią elektryków skontaktowała mnie wiejska przyjaciółka mamy.
Kaziu pojawił się pełen serdeczności i uśmiechów. Zasiadając w ratanowym krześle przeszedł od razu na „ty”, co było bardzo wygodne, gdyż byliśmy z tego samego pokolenia. Kaziu pochodził z sześciorga dzieci, jak się okazało, w latach pięćdziesiątych głód tu był straszny i Kaziu będąc dzieckiem po prostu głodował. Teraz na emeryturze nie ogląda telewizora, bo szkoda mu oczu, jedynie czyta.
– Co czytasz Kaziu? – spytałam zaciekawiona i ucieszona wiedząc, że oprócz „Życia na gorąco” tutaj nikt nic nie czyta, a dwie najbliższe biblioteki, do których jestem zapisana świecą zawsze pustką.
Kaziu czytał głównie książki filozoficzne i teologiczne i obiecał, że do nas jeszcze wpadnie na pogawędki, natomiast jutro przyprowadzi kolegę, który ma uprawnienia i który migiem nam tę banalną, jak się wyraził, rzecz, zrobi.
Nazajutrz przyprowadzony elektryk był milczący i nie tak entuzjastyczny. Powiedział, że właśnie przeszedł na emeryturę i utracił uprawnienia, ale poprosi kolegę, który je ma, by to z nim wykonał. I już się więcej nie pojawił.
Rozżalona na elektryka bez imienia i nazwiska, że tak mnie znowu zostawił w oczekiwaniu, bez powiadomienia czy będzie to robił, czy nie, poszłam dwa kilometry pytając po drodze ludzi w ogrodach, gdzie mieszka Kaziu.
Biały, obszerny dom był przyjazny, a piesek, który pojawił się na przywitanie, nie szczekał, a tylko się łasił. Otworzyła mi córka Kazia, która grzecznie przywołała ojca i usiedliśmy w ogrodzie przy zadaszonym stole z ławami. Kaziu był zdumiony moim najściem, ale jeszcze bardziej się zdumiał, że jego kupel elektryk mnie tak potraktował.
– Nieprawdopodobne! – powtarzał, taka banalna sprawa – nieprawdopodobne!
Nazajutrz Kaziu o ósmej rano był już z milczącym elektrykiem, który tym razem obszedł dom, strych, popatrzył na dach, pobrał numer mojej komórki i nie pojawił się już więcej.
Tymczasem poszłam do „Lawendowego Pola” zamówić bankiet na imieniny mamy. Imieniny mamy przypadały w niedzielę i wtedy w „Lawendowym Polu” miał być chrzest dla 40 osób, ale jeden stolik zarezerwowano dla mojej mamy i ich gości. Potem poproszono, bym jeszcze raz przyszła, gdyż nie zdołają wykonać zamówionych kanapek.
– Nikt nie chce pracować pani Ewuniu, nie będzie komu ich zrobić, a muszą być świeże! – żaliła się pani Marysia, właścicielka restauracji. Tylko beza, szarlotka i lody. Alkohol przyniesie pani, damy kieliszki, my nie możemy alkoholu sprzedawać.
– Tak, kupiłam już „Egri bikavér” i radziecki szampan!
Zgodziłam się na „bez kanapek”, gdyż wszystkie terminy były zajęte. W poniedziałek rozpoczynano tu robienie jedzenia na „Światowe Dni Młodzieży”. Mama była niepocieszona, że „bez kanapek”, zawsze robiłam na tę okazję różne sałatki i małe kanapki na krakersach. Ale w tym roku, by nie obciążać sąsiada, oszczędzałam prąd jak tylko mogłam, a gaz w butli był na wykończeniu i myłam naczynia w zimnej wodzie. Nie miałam siły ani nastroju robić tego bankietu w domu.
W ogrodzie ocalała cudem przed ślimakami wonna winorośl bujnie wyrosła i pokryła sznurki nad stołem tworząc spójny, pachnący dach. Kosy wyleciały już z gniazda na słupie elektrycznym i nie wystawały już ich pomarańczowe dzióbki widoczne z dołu. Przeniosły się z rodzicami i krewnymi na dwie czereśnie skąd było słychać ich intensywne rozmowy i szelest wypluwanych pestek.
Niedziela była przepiękna, ale mama, być może skutkiem emocji, lub, jak pisze Kertész, że problemy z zasypianiem i oddawaniem moczu to nieodłączne i nie przezwyciężalne cechy późnej starości (Kertész w książce jest po siedemdziesiątce i dostaje nagrodę Nobla, która go nie cieszy, bo nie śpi i ma problemy moczowo-płciowe), po Mszy Świętej w przywiezionym na tę okoliczność telewizorze powiedziała, że nigdzie nie pójdzie i będzie leżeć w łóżku, a goście mogą przyjść do niej.
Wyszłam z domu i obeszłam wszystkie domy zaproszonych przyjaciółek mamy. Domy były pozamykane i jedzono niedzielny, rutynowy obiad obowiązkowo złożony z rosołu i kotletów schabowych z kartoflami i kapustą. Kiedy udało mi się sforsować wykwintne, tonące w kwiatach wille, prosiłam, by pod żadnym pozorem nie przychodziły do nas dzisiaj, gdyż nie ręczę za siebie. Potem poszłam do pani Marysi do „Lawendowego Pola”. Nasz zarezerwowany stolik stał pusty, natomiast reszta stołów pokryta już była filiżankami do czerwonego barszczu i młoda dziewczyna w białym fartuszku uwijała się przy nich, gdyż z kościoła lada chwila miał przyjechać chrześniak z gośćmi.
Pani Marysia nie zgodziła się, bym zapłaciła za specjalnie dla nas upieczone ciasta i życzyła mamie powrotu do zdrowia.
– Zdrowie najważniejsze!
Mama ostentacyjnie, kiedy do niej przychodziłam, dyszała symulując zawał serca i zużytkowała w ten sposób całą energię. Jednak, mimo końskiej dawki środków uspokajających i nasennych tej nocy nie zmrużyła oka. Pozwiedzała, że wolałaby być z Markiem, bo on by ją zrozumiał i wezwał już pogotowie.
Marek wkrótce przyjechał, nadeszła też zaniepokojona pani Władzia i jak mamę pakowałam do samochodu, pani Władzia opowiadała po raz setny o zaletach swojej córki. Marek zmierzył mamie ciśnienie, miała idealne, jak młody człowiek i wyglądała bardzo dobrze. Umówiliśmy się, że jak mama w aucie będzie się źle czuła i nie będzie mogła wejść na czwarte piętro, Marek wezwie pogotowie. Ja, jako wyrodna córka zostałam na wsi, by w samotności odetchnąć chociaż tydzień.
Rozkoszowałam się nią dwa dni sprzątając dom i remontując zimowe zniszczenia, gdyż dom nie ogrzewany zimą i nie zadbany zaraz popada w ruinę.
Wczoraj mama nagle dostała wysokiego ciśnienia i Marek po zmierzeniu zaraz wezwał pogotowie.
Po zabraniu mamy przez karetkę pogotowia zadzwonił do szpitala, czy na dwie godziny może pojechać po mnie, gdyż procedury wstępnych badań nowego pacjenta na izbie przyjęć właśnie tyle trwają. Mama już sanitariuszom skarżyła się, że córka jest na wakacjach.

Szybko myłam naczynia i zbierałam brudne rzeczy do prania. Marek jechał długo, gdyż w związku z „Światowymi Dniami Młodzieży” kawalkady aut stały w korkach. Franciszek zażyczył sobie jazdy samochodem na Jasną Górę z Krakowa, a nie drogim helikopterem, bo taka skromność bardzo się podoba wiernym, ale wymagała zamknięcia autostrady na odcinku Katowice-Kraków i uruchomienia sporych sił i środków policyjnych. Cały ruch z autostrady skierowano na lokalne drogi, które stały się nieprzejezdne. Ale o tym dopiero dowiedzieliśmy się znacznie później, już w domu.

Opróżniałam lodówkę, a Marek poszedł do sąsiada odłączyć dom od prądu. Zużyłyśmy go z mamą za pięć złotych i dziewięćdziesiąt groszy. Właśnie wtedy zadzwonił telefon ze szpitala, by mamę odebrać, gdyż nie ma podstaw, by w nim przebywała.
By uniknąć korków, Marek postanowił wracać autostradą, która już była otwarta, ale którą nigdy nie jeździmy, gdyż kosztuje 10 złotych. Padał deszcz i na każdej odnodze autostrady i bocznych wyjazdach stała policja, po dwa, a nawet i trzy samochody. W pewnym momencie przeciwległym pasem autostrady pojawił się cały konwój suk policyjnych, tzw. plecionek i ten niekończący się, aż po horyzont błyszczących i migających błękitnymi światłami nadmiar policyjnych wozów przeraził mnie.
Ale już dojeżdżaliśmy do centrum, do szpitala, gdzie zalecono mi, bym prowadziła książeczkę pomiaru ciśnienia i podawała zależnie od okoliczności odpowiednie pastylki.

Zaszufladkowano do kategorii 2016, dziennik ciała | Otagowano , , | Dodaj komentarz

BROCH

W to lato dokończyłam czytać wszystkie wydane w Polsce dzieła Hermanna Brocha nie zrażając się nieprzychylnymi komentarzami na blogach literackich, jakoby „Śmierć Wergilego” to rzecz przegadana, pustosłowie i bełkot.
Może jednak wskazane jest by teraz, na stare lata, pogrążyć się w rozpuście tej tasiemcowej, wzniosłej poezji przetykanej całkiem przyziemną prozą i odczuć po prostu przyjemność czytania. „Śmierć Wergilego” wydana w latach sześćdziesiątych w serii „Nike” była i tak nieosiągalna w bibliotekach i księgarniach. Niespolszczeni „Lunatycy” ukazali się w Polsce dopiero u schyłku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku i czekali na polskiego czytelnika pół wieku, natomiast ostatnia, niedokończona jego powieść, „Kusiciel”, miała więcej szczęścia, pojawiła się u nas tylko dwadzieścia lat po śmierci autora, ale też, jak wszystkie arcydzieła serii „Nike” bez tzw. „chodów” w księgarniach, nie były osiągalne dla chętnego.
Hitlerowskie Niemcy z ich barbarzyństwem i cywilizacyjnym wstecznictwem rodzące się na kartach dzieł Brocha łatwo odszukać w zawiłościach metafor i realistycznych przedstawieniach codzienności miast i wsi niemieckich. Z „Kusiciela”, z  odkryć  o zachowaniach tłumu w sytuacjach ekstremalnych, – kontynuowanych przez Canettiego, który uwielbiał Brocha – można wyczytać, ku przestrodze każdego pokolenia, jak w tłumie zwycięża populizm, obietnica (w „Kusicielu” kopalnia złota) i czym się to kończy (w książce rytualnym morderstwem).
Wiele z klimatu książek Brocha odnajduję w dzisiejszym kinie. Być może czerpali z niego Peter Brosens i Jessica Woodworth kręcąc w 2009 film „Anomalia” dowodząc, że w każdym okresie ludzkości może dojść do wskrzeszenia zabobonów, mordów rytualnych i anomalii nie tylko w przyrodzie, ale i w zachowaniu ludzkim. Wiele też z Brocha jest u Alfreda Döblina w „Berlin Alexanderplatz: Dzieje Franciszka Biberkopfa” sfilmowanego w latach osiemdziesiątych jako serial telewizyjny.
Tak, jak pięknie wypowiedział się Canetti – co podkreśla Susan Sontag, że chyba nikt nigdy z pisarzy nie oddał tak doskonałego hołdu starszemu koledze po piórze – Broch swoją twórczością wypełnił obowiązek artysty udokumentowania czasów w których żył i tworzył, utrwalił swoim artyzmem to, czego nie przechowały żadne, najprecyzyjniejsze dokumenty tych lat, lat trwogi (musiał spalić zapiski by uniknąć aresztowania), lat schodzenia do Piekła bez Wergilego, który już nieodwracalnie umarł.
Szkoda, że polska Wikipedia poświęca mu tak niewiele, a jego nie wznawianych „Kilka uwag o kiczu” spolszczonych dopiero pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku są nie do dostania w bibliotekach. A przecież nigdy dość mówienia o kiczu, który według Brocha jest ewidentnym złem, mimo, że Susan Sontag oswoiła je nazwą camp relatywizując jego znaczenie.

Kąpiel w czystości słów Brocha opowiadających rzeczy straszne to też i nadzieja, że jak wracają czasy pogardy, zawsze na kuli ziemskiej znajdzie się ktoś, kto nie jest lunatykiem, kto o nich odważnie opowie.

 

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , , , , , | 2 komentarze