Dziennik wiejski (25)

15 sierpnia 2016, poniedziałek. Jestem od dwóch dni na wsi i zawsze zasypiałam jak zabita, ale ta noc z soboty na niedzielę nie jest łatwa. Transparent zawieszony przy stacji benzynowej łączący dwa brzegi głównej ulicy we wsi zapowiadał festyn odbywający się zawsze rok rocznie w lipcu. Festyn gminny dopadł mnie jednak w sierpniu w te kilka dni, które udało mi się wygospodarować na swoją samotność i wdarł się do mnie gwałtem, jak zapowiadały afisze, do czwartej rano.
Byłam pewna, że gminne apetyty gromadne zostały zaspokojone lipcowymi Dniami Młodzieży, kiedy pielgrzymkowy Dom Parafialny gościł niemałą grupę zagranicznych pielgrzymów, a pani Marysia z „Lawendowego Pola” wraz z mężem przyrządzała im górę jedzenia i wieś została tymi wydarzeniami nasycona. Ale widać nie, już po południu dolatywać zaczęły ze strażnicy odgłosy jakichś występów, by o siedemnastej ryknąć na całą wieś z megafonów pieśnią biesiadną w wykonaniu góralskiego tria. Kiedy buchnęło „Góralu, czy ci nie żal” zaczęłam przypuszczać, że oni tam już się dokumentnie upili, bo przecież to zawsze śpiewane jest na koniec popojki, jako pieśń łatwa i przyjemna do zaśpiewania dla każdego alkoholika. Swoją drogą, podziwiałam kondycję moich rówieśników, bo chyba młodzież współczesna nie trawi takich ramot i bawi się zupełnie inaczej przy innej muzyce.
Z niepokojem oczekiwałam następnego zespołu mającego towarzyszyć mi od siódmej wieczorem do czwartej rano. Pani Basia, przewodnicząca Koła Gospodyń Wiejskich zeszłego roku po festynie zgłosiła sołtysowi swój głos krytyczny względem discopolowego zespołu, ale nic to nie dało. Już po pierwszych dźwiękach poznałam, że organizatorzy nie zdradzili swojego rok rocznie zapraszanego zespołu i wystąpi on i w tym roku.
Po wczorajszym nocnym deszczu ogród był ożywiony i zdawał się wygrzewać pod bezchmurnym niebem. O siódmej godzinie latem następowała najprzyjemniejsza pora dnia, kiedy długie cienie kładły się miękko na trawie, a powietrze nagrzane dniem rozrzedzało się spowijając omdlałe z upału kwiaty. Baldachim utkany z wijącej się pachnącej winorośli zrzucał właśnie białe gwiazdki kwiatów.
Stół i wiklinowe fotele były nimi jak śniegiem, zasłane. W miejsce kwiatostanów pojawiły się wiszące kolczaste kule z których będę wyłuskiwać podłużne pestki, by zasadzić rośliny w przyszłym roku. Zapatrzyłam się w srebrzyste, połyskujące na słońcu pajęczyny utkane na krzewach zawilców, kiedy gruchnęła na cały ogród weselna muzyka discopolowego zespołu, która wciskała się we wszystkie zakątki ogrodu i w każdą bezbronną komórkę mojego ciała.
O dziewiątej zabrawszy z ogrodu lampki solarne położyłam się do łóżka mając nadzieję, że usnę, gdyż wstawałam o piątej rano, by wykorzystać maksymalne naturalne oświetlenie i byłam już śpiąca i zmęczona. I faktycznie, usnęłam. Ale widać, mimo zamkniętych okien i drzwi, muzyka podczas mego snu wsączała się jednostajnie we mnie pozbawionej blokad i bezbronnej. Obudziłam się o jedenastej z napadem bólu głowy tak gwałtownym, że nieprzytomna nerwowo poszłam z dwiema lampkami solarnymi jak z pochodniami na poszukiwanie pastylek przeciwbólowych. Jednak, mimo przeszukania wszystkich miejsc, gdzie mogły by być i ich nie znalezienia, postanowiłam wyjść na powietrze.
Kiedy zamykałam furtkę, niebo było rozgwieżdżone, a piekielny zespół muzyczny właśnie odpoczywał i wieś chwilowo znieruchomiała w absolutnej ciszy. Okoliczne domy zamknięte głucho były ciemne, a po ulicy nie jechał żaden samochód. Pół księżyca wiszącego na niebie jak i gwiazdy nie dawały praktycznie żadnego światła i w tej ciemności skierowałam się w dół, w kierunku strumyka przy którym stał budynek straży pożarnej i rozświetlone na okoliczność festynu gastronomiczne namioty.
Kiedy weszłam na krąg taneczny, zespół wznowił pracę. Białe kapelusze trzech muzyków, białe garnitury i ich ciemne okulary przypomniały stylistyką muzyków lat sześćdziesiątych PRL-u naśladujących włoskich artystów estrady, ale mężczyźni byli czterdziestolatkami i widocznie celowo nawiązywali, gdyż adresowali swoje usługi do zróżnicowanej wiekowo publiczności. Faktycznie, na placu przed zbudowaną trybuną gdzie grał zespół, tańczyły pary sześćdziesięciolatków, rozpoznałam nawet naszych sąsiadów, którzy pożyczyli nam prąd. Przyjechawszy przedwczoraj nie prosiłam już ich o prąd, gdyż licznik pomiaru prądu zdążył się zepsuć. Wprawdzie przyszło mi do głowy, że mogłabym kiedy tańczą podpiąć komórkę bez ich wiedzy do wystającego z garażu kontaktu, ale zaraz zaniechałam tego pomysłu. Mogli lada moment wrócić.
Komórkę zużyłam natychmiast słuchając na niej “Rodzinę Thibault” i chętnie bym jej jeszcze posłuchała, gdyż opisana tam drobiazgowo tygodniowa agonia nestora rodziny, Oscara Thibault była tak wstrząsająca, że moja nagła śmierć tej nocy skutkiem wysokiego ciśnienia sygnalizowanego bólem głowy byłaby błogosławieństwem i dobroczynnym unikiem czegoś tak upiornego, jak śmierć we własnym łóżku w otoczeniu kochającej rodziny.
Jednak delikatny chłód letniej, sierpniowej nocy mnie orzeźwił i złagodził ból głowy. Podeszłam do namiotów rozświetlonych girlandami żarówek. W jednym z nich postawione były tylko stoły i ławy, gdzie wszystkie miejsca były zajęte i ludzie zatopieni byli w milczącej konsumpcji. Obok pod rząd, jak na odpuście, stały trzy rzęsiście rozświetlone stragany, gdzie oprócz ogórka małosolnego za 1 zł od sztuki nie sprzedawano niczego, co nie było mięsem.
Mięso, jakby wyskoczyło z obrazów Bacona, było nieprzyzwoite i mimo, że grzecznie leżało na plastikowych tackach lub na włączonym grillu, sprawiało wrażenie czegoś niestosownego i wstydliwego. Na biało ubrani kucharze stali nieruchomo za ladą czekając na klienta, a ja nim nie byłam. Płaty schabowe z białymi przerostami tłuszczu czekały na swoją kolej obróbki termicznej wraz z półksiężycami kiełbas poukładanych tak, żeby się ich mieściło jak najwięcej i by ich wszystkie czubki skierowane były w tę samą stronę. Unosił się kiełbasiany swąd zmieszany z odorem piwa, które miało największe powodzenie, gdyż ciągle ktoś podchodził do sąsiedniego stoiska, gdzie młoda dziewczyna nalewała je z saturatora. Ponieważ oprócz jedzących w namiocie wszyscy byli na płycie tanecznej, pustki przy stoiskach były zapewne chwilowe.
Postanowiłam się przejść przez wieś znanymi mi ścieżkami przy zlikwidowanej stacji kolejowej, ale ciągle natrafiałam albo na sikających w krzakach mężczyzn, albo na całujące się tam pary. Jednak idąc szosą wokół wsi oddalałam się zarówno od tańczącej na tle nieba roziskrzonej wysepki poruszających się w takt upiornej muzyki ludzi, jak i od niej samej. Festyn ten nie przypomniał filmowanych przez National Geographic barwnych ludowych zabaw folklorystycznych z uginającymi się od regionalnego jadła i skomplikowanych potraw stołów i rozbawionych, witalnych tubylców.
Z mieszanymi uczuciami oddalałam się od dźwięków dając nareszcie sobie wytchnienie. Noc była głucha i czarna, szosa ciągnęła się niemo aż do Krakowa, ale ja musiałam już zawrócić.
Roger Martin du Gard kupił specjalnie posiadłość wiejską by w spokoju pisać swoje 8 tomowe dzieło przez dziesięć lat. Nic za darmo. Szczęściem w szkole średniej chodził z Gastonem Gallimardem, więc i miał motywację, by pisać skutecznie.
Przybliżałam się do domu i ten jedyny hałasogenny punkt rozświetlający łuną niebo wyzierał z za czarnych sylwetek cyprysów i sylwetek zabudowań sygnalizując swoją dominację dźwiękową w tę noc, w absolutnej wiejskiej ciszy.
Dowlokłam się do domu i jeszcze raz po omacku sprawdziłam zawartość torebki i wyłuskałam zawieruszony listek nurofenu.
Nazajutrz popadało, ale już w południe było słonecznie i rozlegać się zaczęły rezolutne głosiki występujących na scenie przedszkolaków, by o szóstej ustąpić miejsca wczorajszemu zespołowi discopolowemu.
Naprzeciwko Marcin, widocznie nie chcąc się pospolitować z tłumem, rozpalił przed garażem grilla, a jego powiększona ostatnim miesiącem rodzina wraz z rodziną wujka zasiadła na ławce opartej o garaż. Miałam teraz oprócz wrażeń słuchowych dopełnienie festiwalowe zapachem grillowanej kiełbasy mającym do pokonania do mojego nosa jedynie szerokość ulicy.

Kiedy nazajutrz wsiadłam do małego busa kursującego między wsią, a Chrzanowem ból głowy ustał definitywnie i łakomie patrzyłam na przesuwające się pejzaże, i słuchałam z przyjemnością rozgadanych pasażerów, którzy się scalili, zintegrowali i skonsolidowali. Rej wodziła kobieta o mocno pomarszczonej twarzy wyglądająca na sto lat, która siedziała za kierowcą i nic sobie nie robiła z zakazu z nim rozmawiania.
– Pan jest tak miły, tak cudowny, że ja panu daję za przejazd 5 zł! Proszę nie wydawać reszty!
Widocznie trwało to już nim wsiadłam, bo kobieta nacierała na zaniepokojonego już kierowcę z całą niefrasobliwą arogancją staruszki, której ze względu na wiek, wszystko wolno.
– Ależ nie rozumie pani, że ja nie mogę robić takich rzeczy? – kierowca był już poirytowany i kręcąc kierownicą usiłował wcisnąć kobiecie pięćdziesiąt groszy, których nie przyjmowała. Tymczasem dojechaliśmy do następnego przystanku wszedł następny pasażer i powiedział, że on ostatnio jechał na gapę i żeby policzył mu podwójnie. Był to pewnie znajomy kierowcy i żartowniś, ale kobieta, która wreszcie przyjęła pięćdziesiąt groszy zaczęła się na niby żalić kokieteryjnie, że ten kierowca to taki honorowy, ani grosza nie weźmie! I zaczęła opowiadać jacy to są wredni kierowcy, że kierowca innego mikrobusu nie podwiózł jej pod cmentarz, mimo, że chciała dodatkowo zapłacić.
– Już nigdy nie wsiądę do tego autobusu – nie chcę się spotkać ponownie z takim nieprzyjemnym kierowcą!
– Ależ oni się zmieniają, to nie tylko jeździ jeden – kierowca próbował ratować kolegę nie zauważając że dał się znowu wciągnąć w jakiś kolejny absurd. I kiedy uległ zmęczony i zatrzymał się w miejscu zakazanym, które mu wskazała i zobaczył ją na zewnątrz autobusu jak niezmęczonym krokiem i naddatkiem nigdy nie zużytej energii podąża w swoją stronę, odetchnął z ulgą.
Kiedy i ja wysiadłam koło Muzeum Śląskiego miałam kawałek do domu parkiem z muszlą koncertową, gdzie zazwyczaj odbywają się festyny. Siedziały tam dwie kobiety z pieskami, maleńki york wyskoczył nagle jak diabeł z pudełka, by mnie dogonić o obszczekać.
Minęłam trzy stuletnie sztygarskie domy i weszłam na teren górniczych familoków. Przechodząc obok przelewającego się kontenera śmietnika podniosłam z ziemi pięciolitrową, pogiętą butelkę plastikową po wodzie. Wszywam do takich butelek zamek błyskawiczny i dzięki temu, że jest przeźroczysta, stanowi bardzo doby futerał na wszelkie drobiazgi. Ale natychmiast na rowerze przyjechał kilkuletni chłopiec z zajęcza wargą i zezem.
– Czemu pani to bierze? – zatrzymał groźnie rower naprzeciwko mnie.
– Bo mi jest potrzebne – wybąkałam zaskoczona.
– Niech pani to położy tam, gdzie było! – warknął kategorycznie i odjechał.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2016, dziennik ciała i oznaczony tagami , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *