Dziennik wiejski (24)

28 lipca 2016, piątek. Wczoraj ukończyłam ostatnią, przedśmiertną książkę Imre Kertésza „Ostatnia gospoda” gdzie jest tylko chorobach i umieraniu. Czytałam ją do pierwszej i usnęłam tak, jak bym miała się więcej nie obudzić. Ale obudziłam się o 8 i na Skype z Markiem usłyszałam przestrzenny dźwięk dochodzący z klatki schodowej, Marek z komórki objaśnił mi, że właśnie pielęgniarze prowadzą mamę do karetki.

Wróciłyśmy tu w połowie lipca z kupionym przez Marka na Allegro miernikiem poboru prądu, który Marek umieścił w garażu życzliwego sąsiada i pociągnął pomarańczowym, kilkudziesięciometrowym kablem do naszego domu i dając nam prąd do wszystkich gniazdek. Taka prowizorka do czasu odrestaurowania naszego starego przyłącza przez uprawnionych elektryków, jeśli by się znaleźli, bo odpowiednią zgodę od Tauronu po 3 tygodniach czekania otrzymaliśmy.
Okazało się, że we wsi jest mnóstwo elektryków na emeryturze, którzy z powodzeniem robią w domach różne prace elektryczne i właśnie z taką kategorią elektryków skontaktowała mnie wiejska przyjaciółka mamy.
Kaziu pojawił się pełen serdeczności i uśmiechów. Zasiadając w ratanowym krześle przeszedł od razu na „ty”, co było bardzo wygodne, gdyż byliśmy z tego samego pokolenia. Kaziu pochodził z sześciorga dzieci, jak się okazało, w latach pięćdziesiątych głód tu był straszny i Kaziu będąc dzieckiem po prostu głodował. Teraz na emeryturze nie ogląda telewizora, bo szkoda mu oczu, jedynie czyta.
– Co czytasz Kaziu? – spytałam zaciekawiona i ucieszona wiedząc, że oprócz „Życia na gorąco” tutaj nikt nic nie czyta, a dwie najbliższe biblioteki, do których jestem zapisana świecą zawsze pustką.
Kaziu czytał głównie książki filozoficzne i teologiczne i obiecał, że do nas jeszcze wpadnie na pogawędki, natomiast jutro przyprowadzi kolegę, który ma uprawnienia i który migiem nam tę banalną, jak się wyraził, rzecz, zrobi.
Nazajutrz przyprowadzony elektryk był milczący i nie tak entuzjastyczny. Powiedział, że właśnie przeszedł na emeryturę i utracił uprawnienia, ale poprosi kolegę, który je ma, by to z nim wykonał. I już się więcej nie pojawił.
Rozżalona na elektryka bez imienia i nazwiska, że tak mnie znowu zostawił w oczekiwaniu, bez powiadomienia czy będzie to robił, czy nie, poszłam dwa kilometry pytając po drodze ludzi w ogrodach, gdzie mieszka Kaziu.
Biały, obszerny dom był przyjazny, a piesek, który pojawił się na przywitanie, nie szczekał, a tylko się łasił. Otworzyła mi córka Kazia, która grzecznie przywołała ojca i usiedliśmy w ogrodzie przy zadaszonym stole z ławami. Kaziu był zdumiony moim najściem, ale jeszcze bardziej się zdumiał, że jego kupel elektryk mnie tak potraktował.
– Nieprawdopodobne! – powtarzał, taka banalna sprawa – nieprawdopodobne!
Nazajutrz Kaziu o ósmej rano był już z milczącym elektrykiem, który tym razem obszedł dom, strych, popatrzył na dach, pobrał numer mojej komórki i nie pojawił się już więcej.
Tymczasem poszłam do „Lawendowego Pola” zamówić bankiet na imieniny mamy. Imieniny mamy przypadały w niedzielę i wtedy w „Lawendowym Polu” miał być chrzest dla 40 osób, ale jeden stolik zarezerwowano dla mojej mamy i ich gości. Potem poproszono, bym jeszcze raz przyszła, gdyż nie zdołają wykonać zamówionych kanapek.
– Nikt nie chce pracować pani Ewuniu, nie będzie komu ich zrobić, a muszą być świeże! – żaliła się pani Marysia, właścicielka restauracji. Tylko beza, szarlotka i lody. Alkohol przyniesie pani, damy kieliszki, my nie możemy alkoholu sprzedawać.
– Tak, kupiłam już „Egri bikavér” i radziecki szampan!
Zgodziłam się na „bez kanapek”, gdyż wszystkie terminy były zajęte. W poniedziałek rozpoczynano tu robienie jedzenia na „Światowe Dni Młodzieży”. Mama była niepocieszona, że „bez kanapek”, zawsze robiłam na tę okazję różne sałatki i małe kanapki na krakersach. Ale w tym roku, by nie obciążać sąsiada, oszczędzałam prąd jak tylko mogłam, a gaz w butli był na wykończeniu i myłam naczynia w zimnej wodzie. Nie miałam siły ani nastroju robić tego bankietu w domu.
W ogrodzie ocalała cudem przed ślimakami wonna winorośl bujnie wyrosła i pokryła sznurki nad stołem tworząc spójny, pachnący dach. Kosy wyleciały już z gniazda na słupie elektrycznym i nie wystawały już ich pomarańczowe dzióbki widoczne z dołu. Przeniosły się z rodzicami i krewnymi na dwie czereśnie skąd było słychać ich intensywne rozmowy i szelest wypluwanych pestek.
Niedziela była przepiękna, ale mama, być może skutkiem emocji, lub, jak pisze Kertész, że problemy z zasypianiem i oddawaniem moczu to nieodłączne i nie przezwyciężalne cechy późnej starości (Kertész w książce jest po siedemdziesiątce i dostaje nagrodę Nobla, która go nie cieszy, bo nie śpi i ma problemy moczowo-płciowe), po Mszy Świętej w przywiezionym na tę okoliczność telewizorze powiedziała, że nigdzie nie pójdzie i będzie leżeć w łóżku, a goście mogą przyjść do niej.
Wyszłam z domu i obeszłam wszystkie domy zaproszonych przyjaciółek mamy. Domy były pozamykane i jedzono niedzielny, rutynowy obiad obowiązkowo złożony z rosołu i kotletów schabowych z kartoflami i kapustą. Kiedy udało mi się sforsować wykwintne, tonące w kwiatach wille, prosiłam, by pod żadnym pozorem nie przychodziły do nas dzisiaj, gdyż nie ręczę za siebie. Potem poszłam do pani Marysi do „Lawendowego Pola”. Nasz zarezerwowany stolik stał pusty, natomiast reszta stołów pokryta już była filiżankami do czerwonego barszczu i młoda dziewczyna w białym fartuszku uwijała się przy nich, gdyż z kościoła lada chwila miał przyjechać chrześniak z gośćmi.
Pani Marysia nie zgodziła się, bym zapłaciła za specjalnie dla nas upieczone ciasta i życzyła mamie powrotu do zdrowia.
– Zdrowie najważniejsze!
Mama ostentacyjnie, kiedy do niej przychodziłam, dyszała symulując zawał serca i zużytkowała w ten sposób całą energię. Jednak, mimo końskiej dawki środków uspokajających i nasennych tej nocy nie zmrużyła oka. Pozwiedzała, że wolałaby być z Markiem, bo on by ją zrozumiał i wezwał już pogotowie.
Marek wkrótce przyjechał, nadeszła też zaniepokojona pani Władzia i jak mamę pakowałam do samochodu, pani Władzia opowiadała po raz setny o zaletach swojej córki. Marek zmierzył mamie ciśnienie, miała idealne, jak młody człowiek i wyglądała bardzo dobrze. Umówiliśmy się, że jak mama w aucie będzie się źle czuła i nie będzie mogła wejść na czwarte piętro, Marek wezwie pogotowie. Ja, jako wyrodna córka zostałam na wsi, by w samotności odetchnąć chociaż tydzień.
Rozkoszowałam się nią dwa dni sprzątając dom i remontując zimowe zniszczenia, gdyż dom nie ogrzewany zimą i nie zadbany zaraz popada w ruinę.
Wczoraj mama nagle dostała wysokiego ciśnienia i Marek po zmierzeniu zaraz wezwał pogotowie.
Po zabraniu mamy przez karetkę pogotowia zadzwonił do szpitala, czy na dwie godziny może pojechać po mnie, gdyż procedury wstępnych badań nowego pacjenta na izbie przyjęć właśnie tyle trwają. Mama już sanitariuszom skarżyła się, że córka jest na wakacjach.

Szybko myłam naczynia i zbierałam brudne rzeczy do prania. Marek jechał długo, gdyż w związku z „Światowymi Dniami Młodzieży” kawalkady aut stały w korkach. Franciszek zażyczył sobie jazdy samochodem na Jasną Górę z Krakowa, a nie drogim helikopterem, bo taka skromność bardzo się podoba wiernym, ale wymagała zamknięcia autostrady na odcinku Katowice-Kraków i uruchomienia sporych sił i środków policyjnych. Cały ruch z autostrady skierowano na lokalne drogi, które stały się nieprzejezdne. Ale o tym dopiero dowiedzieliśmy się znacznie później, już w domu.

Opróżniałam lodówkę, a Marek poszedł do sąsiada odłączyć dom od prądu. Zużyłyśmy go z mamą za pięć złotych i dziewięćdziesiąt groszy. Właśnie wtedy zadzwonił telefon ze szpitala, by mamę odebrać, gdyż nie ma podstaw, by w nim przebywała.
By uniknąć korków, Marek postanowił wracać autostradą, która już była otwarta, ale którą nigdy nie jeździmy, gdyż kosztuje 10 złotych. Padał deszcz i na każdej odnodze autostrady i bocznych wyjazdach stała policja, po dwa, a nawet i trzy samochody. W pewnym momencie przeciwległym pasem autostrady pojawił się cały konwój suk policyjnych, tzw. plecionek i ten niekończący się, aż po horyzont błyszczących i migających błękitnymi światłami nadmiar policyjnych wozów przeraził mnie.
Ale już dojeżdżaliśmy do centrum, do szpitala, gdzie zalecono mi, bym prowadziła książeczkę pomiaru ciśnienia i podawała zależnie od okoliczności odpowiednie pastylki.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2016, dziennik ciała i oznaczony tagami , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *