Lata sześćdziesiąte. Ewa (13)

Jaga była dwunastoletnią, chudą blondynką z Warszawy, ale w odróżnieniu od warszawiaków Kasi i Tomka, nie zadzierała nosa, nie gardziła Ślązakami i była bardzo żywa, pełna inwencji w wyborze zabaw na Alamarze i Andrzej z Ewą lubili Jagę. Wpadała do nich zawsze niespodziewanie z psem Miką i tak samo nagle znikała. Z biegiem czasu nie mogli już bez siebie żyć i przebywali stale, szczególnie, że pani Pydymowska i Krystyna ciągle niedomagały, tak że dzieci po jakimś czasie same woziły zakupy do domu sklepowymi wózkami z Jagą i Miką. Mika posłusznie siedziała przed sklepem wiedząc, że Jaga kupi dla niej radziecką świńską tuszonkę. Chodzili też razem na wybrzeże pływać i to Jaga pouczyła Rudka, gdzie ma swoim dzieciom kupić na kartki maskę i fajkę do nurkowania. Ewa nie umiała pływać, a Jaga dopiero niedawno się nauczyła. Kiedy wyruszali na wschód, na odległą o 6 kilometrów plażę, idąc dwie godziny wzdłuż brzegu morza czerwoną ścieżką w skwarze ze swoimi matkami, które cały czas umierały pod chińskimi parasolkami, zabierając ze sobą Pilar i jej siostrę, mimo trudu i wysiłku było to dla nich wielkie święto. Na plaży Bacuranao w 35 st. Celsjusza wchodzili natychmiast do wody bez polskiej celebry grajdołków i wiatrochronów. Zasolenie było tak duże, że ciepłe fale unosiły na swojej powierzchni nawet największych nieudaczników pływania, toteż można było pływać już w pierwszy dzień po spotkaniu z wodami Zatoki Meksykańskiej. Ewa jako jedyna miała dwuczęściowy kostium kąpielowy uszyty przez Krystynę z różowej kratki z falbanką pod stanikiem i taką samą falbanką wszytą w gumkę tylnej części majtek. Marzyła o kostiumie takim jaki miała Pilar, też kretonowym, ale jednoczęściowym i marszczonym na całej powierzchni gumkami z zapinanym na plecach zamkiem błyskawicznym. Na białym piasku opalali się wszyscy z osiedla Alamar i Habana del Este, i była to piękna plaża, otoczona iglastymi drzewami dającymi cień i ukojenie. Gdzieniegdzie w piasku rosły karłowate palmy, pod którymi Krystyna z Pydymowską rozłożyły prześcieradła i wyjęły z koszyków kupionych w hotelu Habana Libre przyniesione napoje i owoce. Ponieważ obowiązywała trwała ondulacja i żadna kobieta nie mogła pokazać się w prostych włosach, założyły gumowe czepki na głowę, by jej nie zamoczyć słoną, szkodliwą dla ich włosów wodą. Nim Rudek kupił maski i fajki, dzieci nurkowały z otwartymi oczami i sól morska nie szkodziła ich oczom. Woda była turkusowa i krystaliczna, pływały w niej tylko meduzy i glony.
Plaże przed rewolucją były prywatne, zajmowane przez kluby jachtowe i prywatnych właścicieli wykupionych gruntów pod wille. Ich upublicznienie nastąpiło rewolucyjnym dekretem w 1959 roku, a raczej przywrócenie praw z 1880 roku zezwalających kąpać się i podróżować po wybrzeżu Kuby. I pierwszą z plaż uwłaszczonych była właśnie plaża Bacuranao zwana Plażą Ludową.
Jednak szli tam nieczęsto, raczej kąpali się za sklepem na Alamarze w wodach nieprzychylnych i niebezpiecznych ze względu na jeżowce. Po pierwszych niepowodzeniach, kiedy czarnych igieł największych okazów poruszających się w wodzie nie dało się uniknąć i ból ukąszeń był tak wielki, że drętwiały nogi, a kolce wychodziły dopiero po posmarowaniu ukąszenia jodyną pozostawiając krew i opuchliznę, nauczyli się je omijać. Wystarczyło po prostu z brzegu rzucać się na taflę wody nie dotykając dna i uważając, by jeżowce nie dosięgły kolan. Wszystko, czego doznawali i czym ryzykowali warte było tego, co oddychając fajką zobaczyli przez szklaną szybkę maski. Dno o tej samej, fioletowo rdzawej barwie co wybrzeże, pełne dołów o ostrych, koralowych krawędziach zastygłej lawy i porosłej dodatkowo zwapnionymi naroślami, zaludnione było wciśniętymi w jamy skorupiakami, nad którymi przepływały kolorowe jak w akwarium rybki. Ale był to świat czarowny, nigdzie nie spotykany, a współuczestnictwo w nim było narkotyczne i uwodzicielskie, Zajrzawszy raz pod taflę morską nie wdziało się już nic ponad to, nie chciało się już stamtąd wychodzić. Ewa mogła zrozumieć fascynację Tamary „Diabłem morskim”, ale czy ten ruski diabeł widział chociaż raz w życiu tak piękny świat podwodny w morzach Gruzji? Tu było dosłownie wszystko, czego pewnie nie wdziała ani Mała Syrenka Andersena, ani kapitan Nemo, ani Robinson Crusoe, nikt, kto dobrowolnie chciał to opuścić i żyć w mieście. Szmaragdowe, purpurowe, szafirowe, cytrynowe i pomarańczowe, złote i srebrne rybki przepływały swobodnie po kwitnących na dnie morskim ogrodach, pełnych ażurowych sztywnych liści kołyszących się od ruchów pływającego. Wystawały śnieżnobiałe budowle rozgałęzionych korali, wyzierały omszałe kamienie, a wszystko to zalewało słońce bijące w taflę wody.
Tak kąpać się mogli codziennie po obiedzie przychodząc tu z Jagą i Miką, i kiedy zapadał już zmierzch wracali do domu, huśtając się po drodze na huśtawkach osiedlowych, które w odróżnieniu od polskich sztywnych, miały długie łańcuchy i tylko drewnianą nie osłoniętą niczym deseczkę siedzenia. Zaglądali przez okno do domku Tomka i Kaśki gdzie trwała ich niekończąca się wojna. Kaśka z jakimś ciężkim przedmiotem biegała po całym domu demolując sprzęty i goniąc Tomka, a potem role się odwracały. Nieobecność rodziców rodzeństwa wzmagała nie wygasającą w nich furię, a krzyki i ryki ich walki rozlegały się na całym osiedlu.
Ewa wypity owoc kokosa zdążyła umocować na kiju przed domem i z braku giry zrobiła z niego murzyńską maskę. Nasiona zebrane na wybrzeżu dzięki przywiezionym przez lekarza wenerologa narzędziom z torebki Ewy zamieniła na cały świat ludzików, niektóre podarowała, nawet Kaśce. Matka Kaśki wyniosła wtedy z domu kretonowe gałganki i piękną włóczkę idealnie nadającą się na włosy lalek, dała je Ewie i powiedziała, że Ewa robi tak przepiękne rzeczy, że szkoda ich dla Kaśki, na którą popatrzyła z wyraźną pogardą. Ewa robiła też obrazki z muszelek i koralu, układała je w całe opowieści i podmalowywała plakatówkami.
W chwilach wolnych Ewa z Andrzejem długo walczyli z mrówkami i ta wojna zakończyła się ich przegraną. Kiedy wyszli na dach domu który składał się z betonowego walca przeciętego wzdłuż tworząc dwa półkoliste zwieńczenie i stamtąd oblewali terpentyną z butelek, idący miarowo jak żołnierze pochód dwu centymetrowych mrówek, niosących na plecach ukochany flamboyan Rudka, widzieli z lotu ptaka, że są pokonani. Smętny kikut sterczący przed domem obgryzionego młodego drzewka byłby do uratowania, gdyby mrówki nie wracały jeszcze po pozostawioną resztę. Kiedy już ogołociły całe drzewko, nagle, jak ręką odjął, zniknęły. Zrozpaczony Rudek pocieszał się wysianymi, przywiezionymi przez Krystynę z Polski nasionami i zdołał wyhodować pnący wilec, który powoli zastępował pustkę po flamboyanie. Inni Polacy hodowali w wydzielonych, osłoniętych od słońca grządkach pietruszkę i szczypiorek, podobno nie do dostania na Kubie, ale Krystyna ich nie potrzebowała, jak i nie potrzebowała niczego sadzić.
Rudek z Krystyną wieczorami, kiedy już było chłodniej, jechali najczęściej z Pydymowskimi do Hawany guagłą do jednego z licznych klubów mocnych, gdzie pili koktajle alkoholowe przy śpiewie, muzyce i tańcu. Dzieci w tym czasie leżały pod jedną moskitierą Andrzeja i opowiadały sobie to co na Kubie widziały. Jaga, mająca gdzieś dostęp do telewizora, jeżdżąc do ojca do pracy i wizytując znajomych mu Kubańczyków opowiadała, co oglądała w kubańskim telewizorze i w kubańskich kinach. Oprócz tego co w Polsce, czyli Zorro, Flipa i Flapa, Tarzana i Myszki Miki wdziała jeszcze kota Feliksa, psa Rin Tin Tina, Supermana i filmy oraz seriale: „Mighty Mouse”, „I Love Lucy”, , „Woody Woodpecker”, „Betty Boop”, „Buck Rogers”, „Hopalong Cassidy”, „Gunsmoke”, „Bat Masteston”, „Flash Gordon”, „Sea Hunt”, „Perry Mason”.
Tymczasem ich rodzice próbowali zaliczyć większość klubów nocnej Hawany, których było mnóstwo. Przed rewolucją w Hawanie było ponad 100 klubów nocnych, ale Fidel nie zdołał ich pozamykać. W trzech spotkaniach z artystami i intelektualistami w Bibliotece Narodowej 30 czerwca 1961 premier Fidel Castro wygłosił przemówienie “w rewolucji wszystko, przeciwko rewolucji nic” uznając, że zmącą kryształ rewolucji długie włosy u mężczyzn i noszone przez nich dżinsy kwalifikując je jako akt dywersji. W marcu 1963 roku, w przemówieniu na Uniwersytecie w Hawanie Castro potępił „dzieci burżuazji” chodzące w zbyt wąskich lub krótkich spodniach. Takich “enfermitos” za karę wysyłano do obozów pracy i nigdzie na ulicach Hawany nie widywało się ani krótkich spodni, ani dżinsów. Nie udało się jednak zdławić, mimo radzieckiej propagandy, wrodzonego temperamentu Kubańczyków i ich potrzeb. Działały pokoje na godziny, kluby gdzie w zupełnej ciemności przy muzyce i kolorowych punkcikach świateł pary pieściły się wzajemnie, a kobiety w mini spódniczkach nie nosiły nic pod spodem. Większość pozamykano w Mariano, ale dużo pozostało w okolicach Prado, gdzie autobus z Alamaru ich dowoził. Dzieciom przywozili plastikowe mieszadełka do koktajli alkoholowych z których Ewa się bardzo cieszyła i miała już ich całą kolekcje. Z przeźroczystego, barwionego, fosforyzującego polistyrenu plastikowe kijki zakończone kulką miały zawsze u szczytu albo panienkę przypominającą disnejowskiego Dzwoneczka, albo egzotyczny owoc lub wiatraczek. Toteż wielkim szczęściem było dla Ewy pójście z rodzicami do kabaretu „Tropicana”, skąd przywiozła mieszadełko w kształcie baletnicy.
„Tropicana” była najpiękniejszym kabaretem nocnym na całych Karaibach, powstała jeszcze przed drugą wojną światową, rozbudowana w latach pięćdziesiątych w modernistycznym stylu stała się też po rewolucji najważniejszą rozrywką komunistycznych urzędników. Przywożono tutaj wszystkie delegacje radzieckie, od głowy państwa po ministrów do najniższego szczebla urzędnika. Mimo, że Tropicana miała 1700 miejsc, to Rudek czekał długo na zakup biletów dla rodziny. Przedstawienia Tropicany odbywały się w każdą noc przez cały tydzień oprócz poniedziałków od dziewiątej. Przed rewolucją specjalny samolot z barkiem i koktajlami woził z Miami Amerykanów codziennie do Tropicany i o 4 nad ranem odwoził, by zdążyli do pracy.
Młody Max Borges Recio, potem kubański architekt światowej sławy przebudował obiekt będący pierwotnie willą w tropikalnym, obsadzonym cennymi okazami drzew lesie.
Na prawie czterdziestu tysiącach metrów kwadratowych obok postawionego kasyna zbudowano półkoliste powłoki betonowe połączone szklanymi ścianami otaczające istniejący tam dom kolonialny 8,5 metrów nad ziemią zastępujący scenę w najniższym miejscu mającą 3,8 metra. Łuki stanowią wspaniały baldachim nieba. W ich otworach rosnące pnie palm i drzew sięgają ziemi, a ich korony są poza zadaszeniem.
Ponieważ do Tropicany wchodzili zupełnie nieświadomi co ich czeka przez mocno zarośniętą bramę w absolutnych ciemnościach, to, co Ewa zobaczyła potem, przeszło jej najśmielsze marzenia. Zawsze tęskniła za brokatowymi księżniczkami i całą disnejowską szmirą, tak potępianą w Polsce, której przeciwstawiano szlachetne kształty bohaterów dobranocki jak „Jacek i Agatka”. Tutaj, kiedy niczym rodzinę z wyższych sfer poprowadzono do stolika oświetlonego stojącą na blacie niską lampką nocną z białym jedwabnym abażurem, tak że sąsiednich stolików w ciemności nie było widać, wydawało jej się, że cały czekający ją spektakl jest tylko dla niej, księżniczki ubranej w swoją najlepszą, różową nylonową sukienkę amerykańską ze sztywną halką i białym kołnierzykiem. Pachniało kwiatami i wilgotną roślinnością rosnącą wśród szeleszczących źródełek umieszczonych w podświetlanych klombach i francuskimi perfumami gości. Wysokie drzewa rosnące nad stołami przebijające dach sprawiały magiczne wrażenie przebywania w innym, nierealnym świecie. Goście ciągle jeszcze się schodzili i muzyka dolatująca z nie wiadomo skąd, była usypiająca i szemrząca.
Kelner przyniósł dzieciom kielichy różowej grenadyny i lody, rodzicom alkoholowe drinki z lodem i plastikowymi mieszadełkami z tancerką.
Nagle łuki sklepienia zostały oświetlone reflektorami i pojawili się na nich tancerze w najbardziej zaskakujących miejscach. Wśród gałęzi palm i filodendronów wyglądali jak magiczne demony voodoo, najczęściej ubrani tylko w przepaski wokół bioder i słomiane obręcze na rękach i nogach, lub w przebogate barwne pióra i cekiny. Głowy w maskach afrykańskich przybrane półmetrowymi stożkami też ze słomy trzęsły się w takt murzyńskich dźwięków, a głowy tancerek i ich piersi otoczone subtelnymi koliami drogich kamieni i kosztownych piór i futer zwiewnie ulatywały w powietrze. Bębny wystukiwały złowrogie, dramatyczne rytmy, a tancerzy przybywało. Pojawiali się nagle, nie wiadomo skąd, na różnych poziomach sceny sięgającej nieba i nie wiadomo było gdzie się wpatrywać i kosztować przyjemności patrzenia.
Pogorszający się wzrok nie wykryty przez szkolnego okulistę, a także spowodowany brakiem okularów słonecznych, Ewa wspomagała małą lornetka radziecką kupioną na ciuchach w Przemyślu, którą Krystyna przezornie zabrała.
Spektakl opowiadał o plemieniu Siboney, Indian wyrżniętych brutalnie, w ciągu zaledwie jednego wieku. Po przybyciu Europejczyków na wyspę wszyscy Siboneyowie wyginęli. Tańcem pokazano ich łapanie, znęcanie się i zabijane, gwałcenie kobiet, ucieczki i ponowne pojmania. Najpiękniejsza Sibonejka będąca córką arystokratycznego rodu Siboneyów miała rude włosy do ziemi, bardzo gęste. Ubrana jedynie w cielesny trykot z małymi kupkami cekinów między nogami i na sutkach pokaźnych piersi, była najgrubszą tancerką, ale nie tak otyłą, by było to nieprzyjemne. Najwięcej tańczyła i najwięcej z siebie dawała, koło reflektora śledziło ją nieustannie i widać było, że leje się z niej pot. Kiedy zamiatała włosami ciągle inne piętra łukowatych konstrukcji, a Murzyni ocierali się o nią w różnych konfiguracjach, Ewa stwierdziła że jest o wiele piękniejsza od Blaszanego Dzwoneczka. I to ona na końcu zaśpiewała smutną arię Siboney, słynny przebój Ernesto Lecuona.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , , , , , , , , | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Krystyna (8)

Sklep, przed którym zachwycająco kwitł szkarłatny framboyán był przy tej samej ulicy co casa 192 tylko kilkanaście domków niżej, za nim było tylko morze. Czterysta rodzin zamieszkałych w domkach zaopatrywało się w tym sklepie, a jednak nigdy nie było w nim tłoku, ani znanych z Polski kolejek. Krystyna chodziła do sklepu nie jak w Polsce, codziennie z siatką na zakupy, tylko co jakiś czas z dziećmi i wtedy pchali pod górę chodnikiem wózek sklepowy, by po wypakowaniu zakupów zaraz go zwrócić wraz skrzynkami pustych butelek. Zresztą i tak zakupy w siatce były niemożliwe. Przydziały kartkowe były tak duże, że nie mieściły się w żadnej siatce, a nie można było ich podzielić. Oprócz przydziałowego mięsa, najczęściej wołowiny, Krystyna kupowała różne wyśmienite wędliny o wiele smaczniejsze od polskiej szynki, która była cały czas w sprzedaży i nie cieszyła się powodzeniem. Oczywiście też ją kupowała, bo nie wyobrażała sobie nic smaczniejszego od szynki którą w Polsce jadło się tylko dwa razy w roku, na Boże Narodzenie i Wielkanoc, ale nie dało się jej dużo jeść przy takich pysznych warzywach jak  pomidory i papryka . Największa obfitość towaru była na stoisku z owocami i jarzynami, które obsługiwał zawsze uśmiechnięty, chudy jak szczapa, siwy staruszek. Kupowali wtedy banany zupełnie zielone, które trzeba było w kuchni zawiesić i czekać aż dojrzeją i odłamywać z długiej na pół metra łodygi. Banany dojrzewały równocześnie wszystkie i mimo, że rzucali się na te banany jakby chcieli nadrobić te lata, kiedy bananów nie jedli – a dzieci jadły je po raz pierwszy w życiu – nigdy nie udawało im się wszystkich zjeść. Wtedy Krystyna smażyła je jak jabłka w „szlafroku” na obiad, chociaż do smażenia były ogromne banany wyłącznie do tego celu, jednak z wrodzonej oszczędności u Krystyny było nie do pomyślenia, by się coś zmarnowało. Bataty, które miały zastąpić kartofle okazały się niejadalne i szybko zostały zastąpione w kuchni Krystyny ryżem, wszyscy go uwielbiali, szczególnie arroz negro, tańszy od białego, ale o wiele smaczniejszy. Kupowali też gigantyczne, podłużne arbuzy nazywane przez Krystynę kawonami, kilka ananasów niezwykle słodkich i pachnących, pomarańcze w dużych ilościach gaszących pragnienie i wszystko to ładowali do wózka. Pomarańcze, bez charakterystycznego pomarańczowego koloru, które w Polsce jedli najwyżej po jednej w okresie świąt Bożego Narodzenia i to tylko dzieci odrywając poszczególne cząstki i oddając Krystynie skórkę na smażenie i kandyzowanie, tutaj kroiło się na pół i wyciskało wprost do ust. Ewa zjadała wszystko razem z suchym po wyciśnięciu miąższem, wyrzucając jedynie cienką skórkę, natomiast Krystynie wszystko tu szkodziło i uważała, że skórka może jej się przykleić do żołądka. Mimo takich wspaniałości, Krystynie szkodziła większość egzotycznych owoców. Marchewkowy miąższ mamey, którą Rudek uwielbiał, Krystyna po skosztowaniu nie wzięła więcej do ust. Ewa lakierowaną czarną pestkę owocu natychmiast porywała do swoich zbiorów. Podobnie było z mango, najdroższego ze wszystkich owoców, z guayabą i papayą również. Krystyna tęskniła za jabłkami pojawiającymi się podobno w sklepach Hawany co jakiś czas i wtedy znikały natychmiast wykupywane przez tasiemcowe kolejki Kubańczyków. Dzieci zupełnie nie pojmowały grymasów matki, zażerały się winogronami czarnymi i żółtymi, pochłaniały gigantyczne ilości pomarańczy, grejpfrutów, wszystkimi tymi delikatesowymi owocami, które jadły kiedyś sporadycznie lub tutaj po raz pierwszy i które tak im smakowały i smakiem przewyższały wszystkie, które jadły w Polsce. Kupowała też świńską tuszonkę z napisem swinina tuszienaja, którą pamiętała z czasów wojny która tutaj sprzedawana w radzieckich, pancernych konserwach była bez kartek i stała na środku sklepu w wysokich piramidach. Całymi skrzynkami kupowali napoje orzeźwiające zwróciwszy do sklepu jadąc pustym wózkiem skrzynie wypitego refresco. Skrzynie puste stawiało się obok sklepu i stały tam oblepiając wszystkie jego ściany aż do następnego transportu nowych butelek refrescos. Ewa uwielbiała canada dry, Andrzej pił coca colę, wszystko wstawione na drzwi ogromnej, amerykańskiej lodówki wkrótce pokrywało się szronem i tak matowe butelki wyjmowało się ciągle z lodówki i wypijało natychmiast. Krystynie smakowała kawa, którą można było parzyć w domu o takim samym smaku, jak ta kupowana na rogach wszystkich ulic Hawany w małych kioskach zbudowanych przed rewolucją tylko dla jej sprzedaży, za pięć centavos, do której była zawsze kolejka przesuwająca się szybko, gdyż w maleńkich filiżankach lub papierowych rożkach wychylana była natychmiast po zakupie jak kieliszek wódki w Polsce. Dla Krystyny pijącej  kawę tylko od wielkiego dzwonu, zawsze do papierosa “Damskiego”, gdyż paliła niewiele, tylko tak przyjemnościowo do towarzystwa, niepojęta była potrzeba Kubańczyków wypijania kawy jak wampir ssący krew i nie mogący się bez niej obyć. Kubańczycy umierali bez kawy, Rudek co miesiąc zanosił paczki kawy swoim pracownikom, których przydziały kartkowe nie wystarczały do końca miesiąca. Krystyna nauczyła się parzyć kawę na modłę wiejską. Proste urządzenie było w każdym kubańskim domu i w każdym domu na Alamarze. Był to wygięty z drutu stojak i blaszany lejek, do którego wkładało się bawełniany sączek. Kawa zagotowana z cukrem w garnku była natychmiast przelewana przez lejek i skapywała już bez fusów do podstawionego pod stojakiem dzbanka. Kawę taką piło się też jeszcze słodszą ze skondensowanym słodkim mlekiem z puszki, które Ewa ciągle wyjadała, gdyż smakowało jak krówki.
Wszystkie ciasta nazywane były tutaj dulce i trzeba było przywozić je z Hawany, za którymi stało się w kolejkach i znikały natychmiast jak się w sklepach pojawiały. Krystyna ze względu na upał i ciągłe niedomagania, gdyż mdlała z upału i nie mogła go znieść, nic nie piekła i tęskniła za swoimi polskimi wypiekami i drożdżowymi ciastkami. Tutaj ciasta były jak ulepek, szczególnie to, którymi tak wszyscy się zachwycali, podobne do rozwarstwiającego się ciasta francuskiego utopionego w lejącym się karmelu. Krystyna też nie lubiła tortów, tutaj były zawsze z gigantyczną ilościach kremu opartego na bitej śmietanie. Od dziecka nie lubiła śmietany w żadnej postaci i bez pożądliwości, w odróżnieniu od Ewy patrzyła, jak po ulicach Hawany chodzą z kwadratowymi, niczym nie osłoniętymi białymi tortami bogato ozdobionymi różowymi różyczkami w te i we wte, a nawet niosą je do parków, by tam przy nich świętować. Przywozili więc z Hawany babeczki w papierowych foremkach po dwadzieścia w papierowych torbach, które najbardziej lubiła i jak przychodziła Pydymowska, jadły je przy kawie. Pydymowscy mieszkali domek obok i kiedy wyjeżdżała z Rudkiem w nocy do kabaretu z Pydymowskimi, Jaga chodziła spać do jej dzieci. W niedzielę jechali razem na mszę świętą do katedry na pierwszą, jedyną mszę w tygodniu. Cały czas katedra była zamknięta i tylko wtedy można było zobaczyć wnętrze i posąg Krzysztofa Kolumba. Ale kościół i tak nawet wtedy był prawie pusty, kilka starych kobiet z koronkowymi, czarnymi chusteczkami na głowie towarzyszyła im nie zorientowanym i przestraszonym, kiedy braciszek na długim kiju podsuwał im okrągłe pudełko, by wrzucili tam swoje przygotowane w zaciśniętej dłoni peso.
Potem w skwarze białych ulic, białych budowli i czarnych pomników szli na sesję zdjęciową, gdzie odświętnie ubrani – Krystyna we własnoręcznie uszytej sukience z materiału kupionego w PKO, Ewa w różowej, nylonowej sukience amerykańskiej z przemyskich ciuchów, Andrzej w podkoszulku w paski kupionym w PKO – byli fotografowani przez Rudka. Rudek miał kolorowe slajdy i robił od razu cały film, by potem go w Polsce Krystyna mogła wysłać go do Bydgoszczy do wywołania. Dzieci na lwie na Prado, przed pałacem Prezydenta z Pydymowską, przed Capitolem, na Malecónie obryzgane wyzierającą zza muru pianą fali, przed pomnikiem generała Maceo. Nigdy nie wypuszczała się na Plac Rewolucji gdzie celebrowano wszystkie państwowe spędy wymawiając się bólem głowy, Rudkowi towarzyszył Andrzej brany tam za Kubańczyka. Zresztą Krystyna niechętnie jeździła do Hawany, mimo, że doznawała estetycznych przeżyć. Szczególnie przykro jej było, jak szli wszyscy ulicami Habana Vieja, mijając idących po ulicy starych Chińczyków z okien krzyczeli na nich ruso. Jej dzieci odszczekiwały się, że yo soy Polaco, no Ruso, ale to i tak nic nie pomagało. Kubańczycy nie byli agresywni, ale piętnowali tak rozpoznawalnych przechodniów z okien swoich domostw, a oni bardzo źle się z tym czuli.
Grzeczni i mili byli sprzedawcy kubańskich pamiątek, które po dwa peso Krystyna kupowała w pokaźnych ilościach, gdyż po powrocie z Kuby każdy oczekiwał jakiegoś prezentu. I tak kupowała zachwycona sznury korali z nasion łączone drucikami, najpiękniejsze kosztowały po pięć peso, co i tak nie było dużo. Kupowała po kilkanaście par też dla siebie, uwielbiała te korale i zawsze je nosiła. Broszki z napisem „Cuba” ze zwisającymi drewnianymi, malutkimi bębnami lub grzechotkami, kupili dla kolegów szkolnych, Ewa dla Marzenki. Muszli nie było na wybrzeżach tak pięknych i ogromnych, jak te, które można było zamówić u robotników pogłębiających dno morskie. Za paczki zagranicznych papierosów – Krystyna przywiozła po kilka paczek każdego gatunku dla pokosztowania przez Kubańczyków, nie zdawała sobie sprawy, że w ojczyźnie tytoniu papierosy kubańskie mogą być tak niedobre – robotnicy wykopywali ogromne muszle bez cuchnącego wewnątrz ślimaka, oczyszczone przez morską wodę i piasek. To też stanowiło prezent dla znajomych w Polsce i trzeba było regularnie do nich jeździć, by zebrać całą kolekcję i mieć dla siebie do postawienia na telewizorze w pokoju w Katowicach. Ewa wprawdzie już schwytała pająka włochatego, arañę peludę i nakrywszy ją okrągłą siatką do przykrywania potraw na stole, strzepnęła do podstawionego słoika z denaturatem. Pająk męczył się długo i zapłakana Ewa wysuszywszy go na słońcu schowała szybko do pudełka tekturowego i nie popatrzyła na niego już nigdy. Nie udało jej się całe szczęście zrobić tego ze skorpionem, który przyszedł do nich tylko raz w nocy i przelękniony okrzykami zachwytu przez Ewę, szybko wrócił otwartymi na patio drzwiami. Wszyscy zbierali różne okazy flory i fauny, by się nimi w Polsce popisywać. Zdobycie ich nie było łatwe. W sklepie hotelu Habana Libre były wyroby z tykwy zwanej güira wykonane przez kubańskich plastyków. Zachwycały kinkiety świecące przez liczne otwory w czerepie „giry”, maski i naczynia, Ewa zaraz zapragnęła mieć taką „girę” by móc samej zrobić maskę, która w sklepie była piekielnie droga, włosy sizalowe wytwarzane z powszechnie występującej agawy, czy to uchwyty plecione, czy brody masek murzyńskich, były dostępne w sklepie w postaci sznurka, agawy henekwen. Natomiast güira nie była osiągalna i na prośbę Krystyny, Rudek rozpytywał się w pracy co to jest i jak to pozyskać. Okazało się, że była to tykwa której kształt można było dowolnie już na drzewie uformować obwiązując rosnący owoc.
Ale Krystyna, mająca po uszy polskiej Cepelii nie gustowała w torebkach damskich wykonanych z sizalu, jedynie zachwyciła się plecionymi koszykami, gdyż miały aplikacje z barwnego kretonu. Jednak upragnionym jej zakupem stała się elegancka torebka ze skóry krokodyla, bardzo droga i przeznaczona dla ekskluzywnych sklepów i Rudek taką torebkę jej kupił. Wielkie magazyny towarowe kipiące luksusowymi towarami przed Rewolucją zionęły teraz pustką braku klientów i pustką pustych pomieszczeń, do których w upragnionej, wciąż działającej klimatyzacji jechało się ruchomymi schodami. Odwiedzili na rogu Galiano i San Rafael, dom towarowy „Flogar”. Tam, wśród niesłychanej ilości pustych stoisk nagle wyrastało wypełnione po brzegi pomieszczenie z towarem chińskim. Rzeźbione w kości słoniowej figurki bóstw, wachlarze wszystkich rozmiarów, przepiękne koronkowe przedmioty ze szlachetnego drewna poustawiano na orientalnych koronkowo rzeźbionych meblach, ale nikt tego nie kupował. Potem znowu puste pomieszczenia, by natknąć się na gigantyczną kolejkę, gdzie sprzedawano tylko grzebienie po dwie sztuki na głowę. Stanęli do kolejki i kupili te bardzo tanie, po pięć centavos grzebienie zrobione z twardego plastiku, które po pierwszym czesaniu się zaraz połamały. Kubańczycy tak jak bez kawy, nie mogli żyć bez grzebienia. Mężczyźni, zawsze, jeszcze te amerykańskie, giętkie, nosili w tylnej kieszonce spodni i co jakiś czas czesali wybrylantynowane włosy. Kobiety nie musiały, gdyż raz uczesawszy je rano i nawinąwszy na duże wałki i przykrywszy chustką rozczesywały je dopiero wieczorem przed pójściem na tańce, czy do restauracji. Ale grzebień w obu wypadkach był podstawą ich egzystencji, tak jak ciemne okulary, których nawet już na rynek nie rzucano, bo ich po prostu nigdzie nie było.
W niektórych domach towarowych, by zapełnić je, wystawiano towary chińskie w takiej ilości, jakie przyjechały statkami. I zdarzały się sklepy, gdzie wszystkie regały zapełnione były chińskimi ołówkami z gumką.
Krystyna najbardziej lubiła oglądać sklepy wyznaczone dla obcokrajowców z towarem na kartki. Niestety nie można było ich kupić, przysługiwały tylko zakupy raz na rok dla rodziny, a Rudek już wszystko wykorzystał dla siebie. Ale podziwiała przepiękne, pastelowe ubranka dla dzieci w kroju amerykańskim. Zmuszeni byli dla Andrzeja kupić kąpielówki, gdyż w tych, które przywiózł nie mógł się pojawić na plaży, były nieprzyzwoite. Kupili ortalionowe spodenki długie do kolan z wewnętrznie wszytymi majtkami, z bawełnianą podszewką i kieszonką.
Co jakiś czas witryny sklepowe zastawiane były amerykańskimi, plastikowymi przedmiotami, których ani nie można było kupić, ani też wejść do pomieszczenia właściciela wystawowego okna. Nie wiadomo, czy miała być to ozdoba miasta, czy potiomkinowsko wskazywała na rewolucyjny przepych, witryny te były bardzo piękne i można było je oglądać godzinami.
Alamar, pozbawiony klimatyzacji, której doświadczali jedynie specjaliści zagraniczni i ich rodziny mieszkające w hotelach był dla Krystyny i większości kobiet przebywających latem na Kubie nie do zniesienia. Krystyna ciągle źle się czuła. Nawet jak Rudek wreszcie załatwił – opłacając sowicie kierowcę – samochód na wycieczkę, Krystyna odmawiała. Wieczorami cierpiała na napady lękowe, nie chciała wychodzić na wieczorne spacery, a otwarte czarne morze ją przerażało. Tęskniła za Katowicami i ciągle powtarzała wieczorami, że ma chandrę.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Rudek (9)

Inżynier Stanisławski, ojciec Tamary, był Ukraińcem z Kijowa i kiedy było już ciemno wypuszczał się z Rudkiem na wybrzeże, gdzie nikt ich nie mógł podsłuchać – mimo, że mówili tylko po niemiecku to i tak się bali – i obserwować na horyzoncie stojący amerykański okręt szpiegowski „Oxford”. Był wdowcem i przyjechał na Kubę ze swoją matką i piętnastoletnią Tamarą, wyróżniony spośród wielu kandydatów tym, że mógł pracować w Hawanie i dać córkę do bardzo prestiżowego liceum radzieckiego na Miramarze. Reszta jego kolegów została skierowana do Moa we wschodniej prowincji, gdzie kontynuowali prace techników i inżynierów amerykańskich. Amerykanie zbudowali w Moa najnowocześniejszą na świecie wytwórnię niklu, zabierając ze sobą wszystkie plany tuż przed oddaniem przedsiębiorstwa do eksploatacji. W przeddzień rewolucji planowano zatrudnić tam 1000 pracowników. Teraz nikiel wydobywany w olbrzymim kombinacie im. Ernesto Che Guevary jest oczkiem w głowie ministra przemysłu i zatrudniona jest tam cała wioska inżynierów, głównie radzieckich.
Przeszli przez osiedle jarzące się światłami patiów i ogródków przydomowych, karłowate palmy rzucały długie cienie od stojących lamp. Minęli rzęsiście oświetlony sklep, przed którym już od miesiąca kwitł płomienną czerwienią kilkumetrowy flamboyan, ukochane drzewo Rudka, ale posadzone przed jego domkiem, ani nie chciało kwitnąć, ani rosnąć, regularnie zżerane przez gigantyczne mrówki.
Kiedy asfalt się skończył weszli na czerwoną ścieżkę pokrytą tierra roja, fale spokojnie rozpryskiwały się o brzeg z czerwonej lawy, przynosząc bardzo przyjemny zapach gnijących wodorostów.
Chcieli porozmawiać o tym, czego dowiedzieli się z radiostacji zagranicznych, gdyż każde histeryczne, wielogodzinne przemówienie Fidela sygnalizowało, że dzieje się, ale tak naprawdę nikt nie wiedział co. Po kryzysie rakietowym sprzed dwóch lat wszystko się mogło wydarzyć, a ciągłe zatargi na wodach terytorialnych z rybakami łowiącymi nocą ryby było natychmiast, nawet przez warszawską „Trybunę Ludu” rozdmuchiwane. Wiedzieli, że buntujące się oddziały powstańców rekrutujących się z dawnych żołnierzy Batisty, okolicznych chłopów i byłych partyzantów, którzy walczyli u boku Castro przeciwko Batiście podczas rewolucji kubańskiej od momentu zwycięstwa Castro w 1959 ukrywają się do teraz w Górach Escambray – prowincji Las Villas. Rebelianci przeciwni sojuszowi z ZSRR, a chłopi wywłaszczeniu i zrobieniu z ich pól sowieckich kołchozów, walczyli ofiarnie, ale byli sukcesywnie wyłapywani, osadzani w więzieniach, torturowani i rozstrzeliwani. CIA dostarczało im pomoc, jednak niewystarczającą i wykrwawiali się tam stopniowo, osaczeni przez milicję, do której mógł się zaciągnąć każdy.
Źródła zachodnie wyceniło liczbę rebeliantów na ok. 3500, a niedawno Raúl Castro wyznał w wywiadzie, że z ich rąk zginęło już 6000 żołnierzy Fidela. Jednak rebelianci antykomunistyczni byli coraz wścieklej dławieni przez zaciskający się pierścień wojsk reżimowych. Więźniowie polityczni traktowani byli nieludzko, umieszczani w metrowych komórkach bez okien “celdas tapiadas” , w więzieniach Combinado del Este, Boniato, Prision del Manguito, Nuevo Amanecer, Manto Negro (dla kobiet) i w makabrycznych lochach kolonialnych twierdz hiszpańskich, takich jak zamek El Morro, Castillo del Príncipe i Fortaleza de San Carlos de la Cabaña.
Ludność cywilna zaraz po rewolucji została rozbrojona, szukano broni po domach, natomiast milicja mogła rekrutować się z każdego kto chciał wspomóc reżimowe wojsko (lub wystąpić przeciwko sąsiadom) i dostawał pozwolenie na noszenie broni.
W dalszym ciągu ginęli ludzie usiłujący uciec z wyspy na tratwach i pontonach.
Lonia i Rudek wpatrywali się w światełko „Oxfordu”. Krążył on niedaleko wybrzeży Hawany, by podsłuchiwać kubańską tajną policję, kubańską marynarkę, obronę powietrzną i lotnictwo cywilne. Systemy nasłuchowe założone jeszcze za Batisty w 1962 roku, wykrywały sygnały radarowe z sowieckich rakiet atomowych montowanych na Kubie.
Tegoroczna kwietniowe defilada wojskowa, która odbyła się w Hawanie z okazji pięciolecia rewolucji kubańskiej była wielki popisem imponujących zasobów broni na wyspie mających na celu zaprowadzić na świecie upragniony pokój. Rakiety „woda—woda” i „ziemia—powietrze”, helikoptery i amfibie, odrzutowce przelatujące nad głowami budziły zachwyt zgromadzonych na placu Kubańczyków. Fidel Castro jak zwykle mówił długo wskazując, że mają czym walczyć z jednostkami armii imperialistycznej. Imperialiści wiedzą ponadto, iż naród kubański nie jest sam. Powołując się na swoją wizytę w Moskwie zapewnił, że otrzymał „wspaniałą, szczerą, internacjonalistyczną pomoc od obozu socjalistycznego”. Mimo blokady gospodarczej wartość kubańskiego eksportu w roku 1964 będzie o 200 mln pesos większa niż w roku ubiegłym.
Rudek poczęstował Lonię „Zefirem”, papierosami przywiezionymi przez Krystynę z Polski.
Razem zgodzili się, że chodząc ulicami Hawany i jadąc w delegację na prowincję, zmiany na Kubie są imponujące i oprócz rebeliantów po górach i w więzieniach oraz wściekłych emigrantach w Miami wszyscy bezkrytycznie Fidela kochają i trudno przypuszczać, by udawali.
– Przyznaj Lonia – czy u was w Kijowie każdy jeździ własnym samochodem, tak jak jest tutaj? Właścicielami samochodów są nawet zupełnie młodzi ludzie i to nie byle czego, to amerykańskie krążowniki szos z klimatyzacją, radiem i automatyczną skrzynią biegów! Cadillac, Chevrolet, Ford! I można sobie kupić za dwie pensje używany amerykański samochód! I ta powszechna edukacja, uczniowie nigdy nie głodni i ubrani w pastelowe, takie same stroje zależnie od szkoły! Czyż to nie piękne? Można się nawet pogodzić z uzbrojoną milicją na ulicach, o ile to są wysmukłe Kreolki ubrane w szmaragdowe mini spódniczki i filcowe botki.
Tak, życie na Kubie było cały czas nieustającym rajem. W zaroślach nabrzeża chóry cykad w połączeniu z miarowym odgłosem uderzanych o skały fal przypominały, że jest jeszcze, oprócz skomplikowanych i niepewnych posunięć Fidela, Jankesów i Chruszczowa Kosmos z Ziemią – oddychającą, olśniewającą i magiczną.

Kiedy pożegnał się z Lonią Stanisławskim i wszedł do domu, Krystyna siedziała na patio z postawnym Polakiem, który przedstawił się jako ktoś, kto ku swojemu nieszczęściu przywiózł im przesyłkę z Polski.
Był autentycznie rozżalony i po rozmowie z Krystyną trudno mu było wyrzucić z siebie wszystkie pretensje, ale widać było, że tamuje wybuch i że przychodzi mu to z dużym trudem.
– Ja mili państwo – zaczerpnął powietrze, by nie powiedzieć czegoś niestosownego – ja jestem tylko lekarzem, od chorób, jak to się mówi – skórnych i obskurnych – tu zarechotał.
– Ale widzą państwo, jak można było przesyłać coś podobnego? I wyciągnął torebkę Ewy, którą nazywała „Kuką”, wypełnioną oprócz bardzo podejrzanych narzędzi i różnych fiolek, nie wiadomo jakimi substancjami, stosem notesów i notesików z zaszyfrowanymi notatkami.
– Co to miało być? – mężczyzna, dość już otyły nagle poczerwieniał i wyjął z kieszeni ogromną chustkę którą wytarł pot.
Skonsternowana Krystyna podsuwała mu szklankę z coca colą, kiedy wszyscy nagle wrogo popatrzyli na wychodzącą właśnie ze swojego pokoju Ewę.
– Nie chcieli mnie wypuścić z Okęcia! Telefony, pytania, rewizja osobista, służby wewnętrzne i zewnętrze, nawet jacyś oficerowie. Nie wiedzieli co ze mną zrobić!
– Ale nie zorientowali się, że to dziecka? – niedowierzająco wtrąciła Krystyna. Przecież poznać, że to dziecięce.
– Nie! – mężczyzna był bliski płaczu przypomniawszy sobie, co przeszedł.
Ewa zasmucona zabrała torebkę i szybko ukryła się w pokoju. Nawet nie miała śmiałości wyjąć z torebki tak długo wyczekiwanych narzędzi i kleju w perełkach. A było jej to wszystko tak potrzebne, tak niezbędne… przyniesione z wybrzeża materiały, którymi wypełniła pokój czekały na obróbkę…

Nazajutrz Rudek jadąc do pracy z Pydymowskim dowiedział się, że jego żona zaszła w ciążę i nie chce rodzić na Kubie. Pojedzie po pracy zabukować jej wyjazd powrotny, co potrwa pewnie kilka miesięcy, nim dostanie miejsce w samolocie. Był jakiś smutny, bo Pydymowska od jakiegoś czasu chudła i nie miała zupełnie siły, więc musieli zatrudnić czarną muchachę, która bardziej brudziła dom, niż sprzątała.
– Wiesz Rudek, ona wylewa całą wodę z wiadra na posadzkę i tak myje podłogę!
Rudek mieszkał z Pydymowskim i wiedząc jakim jest pedantem, uśmiechnął się.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , , , , , | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Andrzej (6)

Kaśka była piegowatą blondynką w wieku Ewy i podczas tego krótkiego odcinka drogi do szkoły cały czas rzucała kamieniami w swojego brata Tomka, a on się jej tym samym odwzajemniał. Nie pytali o nic Andrzeja i Ewę i nic ich oni nie obchodzili.
Tak dotarli do takiego samego jak wszystkie osiedlowe domki, tylko większego, z okrągłym betonowym dachem sięgającym ziemi. Serdecznie powitała nowych uczniów dyrektorka szkoły, szesnastoletnia Conchita. Ewa z racji tego, że w szkole w Polsce chodziła do szóstej klasy, siadła w trzecim rzędzie od ściany, gdzie uczniowie przygotowywali się do escuela secundaria i tym kończyli szkołę podstawową. Ponieważ była zupełnie nie zorientowana i oszołomiona, starała się jak mogła spełniać polecenia przemiłej nauczycielki, która, obsłużywszy młodsze roczniki w sąsiednich rzędach – klasę czwartą i piątą – doskakiwała do Ewy i kazała powtarzać wypowiedziany przez nią wyraz rysując szybko w zeszycie obrazek tłumaczący jego znaczenie. Ewa nie potrafiła ani powtórzyć wyrazu, ani zrozumieć treści obrazka. O wiele lepiej radził sobie Andrzej, którym zaopiekował się jedyny nauczyciel w tej szkole, Ricardo, narzeczony Conchity. Właśnie przyjechał na wakacje z Uniwersytetu Łomonosowa z Moskwy, ale nie znał rosyjskiego. Andrzej po rocznej nauce francuskiego w ogólniaku, najulubieńszej ich lekcji, gdzie wszyscy chłopcy byli zakochani w, jak ją nazywali, Francuzce i się przykładnie uczyli, szybko przyswajał słówka, a przynajmniej rozumiał o co się do niego zwracano.
W szkole nie było wiele dzieci, gdyż Rosjanie mieli własną szkołę prowadzoną przez Rosjan. Także wiele polskich dzieci uczono w szkole przy ambasadzie przez polskich nauczycieli, która mieściła się w jednym z hoteli na Vedado. Ale to wszystko było dla dzieci, które przebywały tu z rodzicami latami, a Andrzej i Ewa przyjechali tylko na wakacje. Krystyna nie zgodziła się na dłuższy pobyt tłumacząc to tym, że dzieci muszą regularnie chodzić do szkoły i przechodzić do następnych klas. Zresztą, najlepiej czuła się bez Rudka w Katowicach i nie wyobrażała sobie dłuższego z nim przebywania, niż te pół roku, które ich czekało. Tu najwięcej było dzieci hiszpańskojęzycznych, dzieci uchodźców z reżimów faszystowskich ameryki łacińskiej, latynoskich komunistów mieszkających na Alamarze z rodzinami. Polskie dzieci niewiele się uczyły i Conchita wykazywała anielską dla nich cierpliwość. Ładna, z krótko obciętymi włosami biała brunetka przypominała strojem i wyglądem bardziej dziewczynkę z „Klubu Myszki” Disneya, niż rewolucyjną Kubankę. Wbrew adnotacjom podręcznikowym, gdzie El Gobierno Revolucionario Republica de Cuba na pierwszych stronach wraz z sylwetką rewolucjonisty – stał tyłem i tylko broda świadczyła o tym, że może to być Fidel – zwracała się do ucznia: „Ta książka czyni cię odpowiedzialnym, dzięki tobie rząd rewolucyjny może działać lepiej w klasie. Rewolucyjna, demokratyczna i socjalista Kuba ufa, że uczniowie dostają do swoich rąk książki takie jak ta, w treści i duchu patriotycznym. Obecnie w szkołach i ośrodkach szkoleniowych, a także wielu krajowych ośrodkach badawczych jest wiele dobrych książek i dużo dobrego materiału. Wszystko to winni jesteśmy tysiącom Kubańczykom, którzy podobnie jak Frak Pais, Jose Antonio Echeverria zginęli przyczyniając się do zwycięstwa obecnego rządu. Dbaj o tę książkę, używaj jej i zachowaj, a uhonorujesz tych patriotów, którzy oddali swoje życie za wolność Kuby”, nie było w szkole prowadzonej przez Conchitę indoktrynacji politycznej. W odróżnieniu od dzieci czeskich, enerdowskich i radzieckich zaludniających Alamar w godzinach po lekcjach, w szkole kubańskiej nikt chusty pioniera na szyi nie nosił.
Andrzej zaczął się intensywnie uczyć w domu hiszpańskiego i po tygodniu już swobodnie porozumiewał się z nauczycielem i dyrektorką. Rudek przyniósł dzieciom książki, z których dzieci jego współpracowników kubańskich wyrosły. Była to encyklopedia po hiszpańsku, nazwały ją Infantylnym Mundkiem. „Mundo infantil: Mil palabras a través de la imagen y el color” była encyklopedią dla dzieci wydaną w 1958 w Barcelonie i przetrwała Rewolucję Kubańską w księgarskich magazynach i po kubańskich domach. Zachwycały jej piękne, barwne obrazki, Ewie szczególnie podobały się rysunki z lotu ptaka miast i wsi najprawdopodobniej niemieckich, gdyż było to tłumaczenie z pierwotnego wydania w Berlinie Zachodnim z 1952 roku. Poszczególne hasła z obrazkami były po hiszpańsku, wyjaśniane i tłumaczenie na polski nie było potrzebne. Podczas gdy Rudek uczył się słówek zaznaczając kropką słówko w swoim kieszonkowym słowniku, dzieci uczyły się oglądając encyklopedię dla dzieci. Dostały też trzy tomy podręczników do geografii. „Viajemos por América” Levi Marrero. Były to książki formatu A4 barwne, przedstawiające wszystkie państwa obu Ameryk. Ewa dostała jeszcze podręcznik do nauki lekcji hiszpańskiego w szkole podstawowej do czwartej klasy podstawówki w sztywnej okładce, drukowany po rewolucji. „Lengua española 4 ” zawierała wprawdzie rysunki przedstawiające Fidela Castro, ale tylko raz, reszta rysunków była w disnejowskim stylu.
Na lekcje dzieci chodziły chętnie, właściwie były to indywidualne prace uczniów, każde miało wyznaczone jakieś zadanie i Conchita pochylała się nad pojedynczym uczniem coś mu objaśniając i tłumacząc, potem przechodziła do innej ławki i tak cały dzień lekcyjny. Nie sprawdzała obecności, nikt nie stawał i nie skandował dzień doby Pani jak działo się to w szkole polskiej i wszyscy taką szkołą byli zachwyceni. Specjalnie dla Andrzeja, który bezradnie przebywał w szkole gdzie zabrakło dla niego klasy, Conchita zaczęła tańczyć i uczyć go kroków salsy, potem i Ewę, ale Ewa nie miała o tańcu pojęcia i szybko zawstydzona uciekała do ławki. Natomiast widząc, że Ewa rysuje w czasie lekcji, dała Ewie kolorowe kredy i poleciła, by coś namalowała na jednej ze ścian patio. Ewa nigdy w życiu nie miała tak pięknej, kolorowej, miękkiej kredy w rękach. Sztyfty były okrągłe i miały prawdziwe barwniki, a nie tak jak w Polsce, z mielonej cegły, palonego drewna i sadzy. Przerysowała miasto z lotu ptaka z Infantylnego Mundka i Conchita była zachwycona. Dzięki temu malowidłu Ewa nie wstydziła się tak bardzo tego, że nie potrafi ani mówić, ani pisać po hiszpańsku.
Ewa nawiązała na Alamarze przyjaźń z Tamarą, córką inżyniera z którym Rudek pracował i często razem wracał z pracy. Rudek z ojcem Tamary, łysym, wysokim mężczyzną porozumiewał się po niemiecku, natomiast Ewa z Tamarą swobodnie po rosyjsku, co Ewę dowartościowało.
Tamara była szalenie miłą, żywą dziewczynką. Niestety, jak ze zdumieniem dowiedziała się Ewa, nie wolno było dzieciom obywateli radzieckich pracujących w Republice Kuby pod groźbą wydalenia z kraju rodziców próbować poruszać się samemu po Hawanie, gdyż, jak tłumaczono, mogą zostać porwani przez Amerykanów. Toteż Ewa nie mogła z Tamarą nigdy wyjechać guagłą. Tamara codziennie jeździła specjalnym autobusem wożącym dzieci radzieckie na Mirmar gdzie miały ogromną szkołę w dawnym klasztorze Urszulanek. Było tam, jak opowiadała Tamara, dwadzieścia pięć klas w dawnych celach zakonnic, specjalistyczne pracownie, Muzeum Rewolucji, biblioteka, gabinet lekarski, kuchnia, bufet, szatnia, sala gimnastyczna, a w środku na dziedzińca specjalną przestrzeń na apele z ławkami i widownią, boisko sportowe i basen. Komitet partyjny zgodził się, by w tropiku chodzili w białych bluzkach, spódnicach i spodniach. Natomiast kiedy Tamara przyniosła Ewie śledzie jako wielki przysmak, gdyż na Kubie śledzi nie było, Ewa się rozczuliła, bo bardzo lubiła śledzie. Tamara na Alamarze mieszkała z babcią i była cały czas zajęta różnymi domowymi obowiązkami i właściwie codziennie prasowała. Mówiła, że musi iść „gładzić”, ale że wieczorem będą pokazywać jej ulubiony film „Diabeł morski” który widziała już kilkanaście razy i chętnie z Ewą i Andrzejem pójdzie. Ale Ewa i Andrzej widzieli już ten film w telewizji. Kino na wolnym powietrzu było we władaniu Rosjan i były tam zazwyczaj filmy wojenne, zawsze radzieckie i nie poszli tam ani razu.
Kiedy rozpoczęły się wakacje, Tamara zniknęła, być może pojechała na obóz pionierski organizowany na Kubie dla dzieci Radzieckich, a być może została upomniana. Dzieci radzieckie nie kontaktowały się z resztą obcokrajowców na Alamarze i Tamara była wyjątkiem.
Andrzej chodził na boisko peloty, gdzie grały dzieci przeważnie latynoskie. Pelota była bardzo trudną grą i wymagała profesjonalnych akcesoriów, ale grupa chłopaków była bardzo otwarta i już po jakimś czasie Andrzej dostał od nich skórzaną rękawicę, w którą łapał piłkę, biegał wokół boiska zbudowanego pewnie jeszcze przed Rewolucją i uderzał kijem bejsbolowym w ciężką, twardą piłkę zrobioną ze sklejonych warstw skóry.
Mimo, że nigdzie nie było milicji i żadnej ochrony, na teren Alamaru nie wolno było wejść Kubańczykom. Wyjątek stanowił Jorge, chłopak który zaczepił Ewę na Prado i spytał o adres, a ona mu go powiedziała. Zjawił się następnego dnia i przyniósł Ewie różaniec, bardzo ładny, z kryształowych paciorków. Zdumiona Krystyna posadziła go w holu na fotelu i poczęstowała piwem, gdyż wydawał się pełnoletni, ale ponieważ Ewa nie potrafiła mówić, całą inicjatywę znajomości z Jorge przejął Andrzej i wkrótce razem wypuszczali się na długie rajzy po Hawanie. To Jorge pokazał Andrzejowi gdzie są amerykańskie magazyny, gdzie bardzo tanio można kupić latarki paluszki z żarówką z soczewką, do których na Kubie nie ma baterii i różne silniczki o których Andrzej marzył w dzieciństwie jak konstruował mechaniczne zabawki.
Tymczasem w szkole, kiedy przyszli rano na lekcję zastali zdewastowaną salę, a na malowidle Ewy jak i na sąsiednich ścianach wypisano „kontrrewolucyjne” hasła, czyli wypisano ruso joder, ruso coño i wszystkie ordynarne wyrazy, których nie mogli przeczytać, bo Conchita zaczęła panicznie zasłaniać im oczy i wszystkim zrobiło się bardzo smutno. Zresztą, powoli zbliżały się wakacje i na razie wstrzymano naukę w szkole i ją zamknięto. Kiedy wznowiono, był już czerwiec i latynoskie koleżanki dostały świadectwo umożliwiające im pójście do secundario. Dziwiły się, dlaczego Ewa i Andrzej nie idą do secundario, zajęte swoją edukacją nie były zorientowane, kto z uczniów jaki reprezentuje poziom. A Ewa zazdrościła im, że idą do secundario.
Po przeciwległej stronie ulicy mieszkali Czesi, którzy grali w ping ponga i Andrzej namówił ojca, by za przydziałowe kartki kupił mu rakiety i piłeczki oraz siatkę. Były to wspaniałe chińskie zestawy, o których w Polsce można było tylko pomarzyć. Ale trzeba było się prosić Czechów, by pożyczyli stół, a oni zawzięcie grali bez ustanku organizując zawody między domami. Z domu naprzeciw wyszedł chłopak czeski, który podszedł do Andrzeja i poprosił go, by mu pozował do rysunku. Przygotowywał się do akademii sztuk pięknych i poszukiwał modela. I tak Andrzej zamiast grać w ping ponga siedział u niego na krześle. Był to jedyny wypadek, podobnie jak z Tamarą, kiedy Czech konsolidował się z inną nacją, niż swoja. Czesi i Niemcy też się z nikim nie bratali w przeciwieństwie do Latynosów. Ewa zaprzyjaźniła się ze szkolną koleżanką Pilar. Była to piękna Kolumbijka o indiańskich rysach z kruczoczarnymi, uciętymi krótko, z grzywką nad czołem, włosami. Przychodziła do nich ze swoja starszą siostrą, jeszcze od niej ładniejszą, grali razem w parchis lub w grę planszową z wgłębieniami, gdzie zamiast pionków były piękne, amerykańskie, szklane kule. Pilar, mimo, że szła do secundario nie wiedziała gdzie jest Polska i dziwiła się, że nie można do Polski pojechać samochodem.
Tymczasem Rudek zapłacił stajennemu i on pewnego popołudnia przyprowadził pod ich dom konia. Ponieważ koń nie miał siodła, tylko złożony poczwórnie koc, Andrzej z trudem przejechał się nim wzdłuż domków galopem, a Ewa poprzestała jedynie na siedzeniu na nim, a Pilar ją asekurowała. Całe szczęście, że była pora sjesty i nikt właściwie nie zorientował się, że po asfaltowych ulicach Alamaru biega koń. Andrzej przyjął to jako kolejną kubańską ciekawostkę, ale Ewa odczuła wykluczenie z klubu jeździeckiego i poczytała to jako naigrawanie się z jej pragnień.
Ale najczęstszym gościem ich domu była Jaga Pydymowska i jej pies Mika.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , , , , , , , , , , , , | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Ewa (12)

Piekielna kłótnia między rodzicami z chwilą, gdy wściekły Rudek wrócił z lotniska, a Krystyna z dziećmi stała przed casa 192 na Alamarze nie przeszkodziła Ewie wpaść w kolejny zachwyt, mimo, że bardzo je zawsze przeżywała. Już sam przejazd taksówką przez centrum Hawany, białe budowle i królewskie palmy oszołomił ją i zdumiał, nigdy nie wyobrażała sobie, by świat mógł być aż tak piękny. Tropikalna wilgoć oblepiająca ich zaraz po wyjściu z samolotu była tak charakterystyczna, że jako coś dotychczas nieznanego, natychmiast ją polubiła. Teraz, kiedy tafla morza w kolorze indygo widoczna była ze środka ulicy, polubiła natychmiast jego jednostajny, nigdy nie milknący szum. Wpadła do domku, Rudek trochę uspokojony i dumny z zachwytu dzieci pozwolił im wybierać pokoje. Do ich szczęścia doszedł własny, osobny pokój! Ewa zajęła obszerny pokój z oknem ze szklanymi żaluzjami, ale jak się okazało, nie może w nim spać, bo Rudkowi nie wydano jeszcze dodatkowej moskitiery. Nie miał też jeszcze przydziału na mleko, które po litrze dziennie należało się każdemu dziecku do 18 roku życia, ani przecierów owocowych dla niemowląt zgromadzonych w amerykańskich magazynach rozdawanych teraz lepszym mieszkańcom wyspy, a administrator osiedla specjalistów zagranicznych i ich rodzin niezmiennie z uśmiechem mówił mañana.
Krystyna obrażona weszła do pokoju, gdzie miała z Rudkiem spać i mieszkać. Był to główny, największy pokój w bungalowie z wielkim hiszpańskim łożem z baldachimem i łazienką. W całym domu nieliczne meble były każde w innym stylu. Rzeźbione, zakończone złotymi amorkami cztery kolumny podtrzymujące moskitierę łoża rodziców najbardziej podobały się Ewie. Szafy były ukryte w ścianach, w holu stały miękkie nowoczesne fotele z długą, nowoczesną miękką sofą i małym stolikiem. We wszystkich drzwiach zamiast klamek były kuliste pokrętła z zamkami. Kuchnia miała też meble wbudowane w ściany, a wielka lodówka stała między zlewozmywakiem, a kuchenką elektryczną. Rudek otworzył lodówkę, gdzie włożył na półki owoce, które swoją niedostępną w Polsce egzotyką sprawiły natychmiast wrażenie przepychu i bogactwa.
Dzieci wyjęły zimną coca-colę i zaczęły ją łapczywie pić wprost z butelki. Obszerna łazienka z kabiną prysznicową, klozetem i bidetem miała w kranach tylko słoną wodę. W kuchni do zmywania naczyń płynęła też słona woda. Betonowy zbiornik z ciężką pokrywą ze słodką wodą uzupełnianą raz w tygodniu stał przyklejony do tylnej ściany domku i by Krystyna mogła napić się herbaty, którą ze sobą przywiozła, Rudek podszedł z czajnikiem i z kranu zbiornika nalał słodką wodę. Oszklona, z przesuwanym oknem od podłogi do sufitu frontowa ściana domku wychodziła na ulicę, natomiast przeciwległa z oszklonymi jedynie drzwiami na patio, gdzie stały wypoczynkowe fotele z siedzeniami utkanymi z winylowych rurek tych samych jakich Rudek używał do wyplatania swoich stołków spawanych z drutu zbrojeniowego w Polsce. Trawa przy tarasie była nie skoszona i stanowiła metrowej wysokości busz, spoza czubków kwitnących traw wyzierał rząd domków na przeciwko. Kiedy Krystyna wypakowywała rzeczy, dzieci pobiegły w kierunku szumiącego morza.
Osiedle o tej porze było zupełnie wyludnione i nieme. Skwar nie do zniesienia lał się z nieba, po obu stronach ulicy szeregi takich samych betonowych domków czasami zmodyfikowanych kształtem dachu czy geometrycznym wzorem na frontowej ścianie żarzyły się bielą, a nieliczne cienie młodych jeszcze palm, którymi wysadzono całą ulicę do morza, ginęły w powodzi wszechobecnego słońca.
Minęli sklep zwieńczony pofalowanym na okoliczność huraganów dachem z mnóstwem skrzynek z pustymi butelkami po napojach i alkoholach i weszli na czerwoną ścieżkę ku morzu. Asfalt się skończył i czerwona ziemia drogi z rosnącymi po obu jej stronach kaktusami, agawami i kolczastymi krzakami kolorystycznie dodawała pejzażowi nigdzie nie oglądane dotąd zjawisko, gdzie z granatowej w tle wodzie i niebieskiemu niebu nie było nic z niezdecydowania, nic z półcieni i szarości. Wszystko było konkretne, krańcowe i bezwzględne. Nasycone kolory nie miały nic z europejskiej szarzyzny i nijakości.
Od morza wiał wiatr i dzięki temu skwar południa nie był już tak nieznośny. Przy brzegu, który okazał się niegościnną jedną wielką skałą koralową w kolorze zakrzepłej krwi, o którą miarowo rozpryskiwały się nieustannie fale, były druty kolczaste z napisem ZONA MILITAR na białej metalowej tabliczce. Drut kolczasty otaczał wszystkie zarośla w trzech rzędach przy drewnianych słupkach, między którymi swobodnie można było się przecisnąć uważając na kolce zarówno drutu, jak i roślin.
Kiedy wrócili, Krystyna ledwo żywa leżała w ogromnym łożu z włączonym wentylatorem. Rudek dał Ewie pieniądze i pozwiedział, żeby kupiła w sklepie herbatniki i poszedł na autobus, by wrócić do pracy. Ewa idąc ulicą powtarzała w kółko: por favor galletas soda, por favor galletas dulce, by nie zapomnieć.
Sklep, z białą betonową fasadą i kolorowymi zasklepieniami uskoków dachowych, do którego wchodziło się po trzech płaskich schodach miał klimatyzację, był rzęsiście oświetlony sprawił na Ewie wrażenie szczytu osiągnięć w architekturze budowy sklepów. Oczarowana weszła nieśmiało jak do kościoła. Po środku stały piramidy z białym jak śnieg papierem toaletowym i obok chlebem tostowym, który zobaczyła po raz pierwszy w życiu. Na innych piramidach dostrzegła konserwy mięsne i rybne, polską szynkę w trójkątnych puszkach, puszki z owocami, butelki z sokami, proszki do prania i mnóstwo niezbędnych do przyjemnego życia rzeczy. Jednak osią wszystkich budowli na posadzce sklepu był cukier, brązowy z niższą ceną od białego, stał popakowany w kilogramowe papierowe torby, a większe ilości w przeźroczyste, nylonowe worki, przez które widoczny był jego kolor. Były także stoiska z owocami, mięsem i słodyczami. To do tego ostatniego stoiska Ewa podeszła i wyrecytowała formułkę z końcówką soda. Gruba Murzynka z uśmiechem spytała ile, ale ponieważ dostrzegła na twarzy Ewy popłoch, zważyła jej dwadzieścia deko trójkątnych, słonych herbatników. Wtedy Ewa powtórzyła zdanie z końcówką dulce i dostała okrągłe herbatniki posypane cukrem.
Wracając zerwała z niskiej palmy największy owoc, okazało się, że nie są to młode palmy, ale takie właśnie niskie, które cały czas kwitną jak trawa pędami i owocują. W domu po przedziurawieniu wylała sok do szklanki, wylana woda nie była dobra i nie przypomniała mleczka kokosowego znanego z czytanek szkolnych.
Tymczasem Krystyna już zabrała się do obiadu i próżno walczyła z monstrualnym kawałkiem ryby znalezionej w zamrażalniku. Ponieważ Rudek od początku pobytu na Kubie regularnie gotował sobie zupy, jarzyny znalazła w szufladzie na dnie lodówki i ugotowała zupę. Próbowała ugotować ziemniaki, ale bulwy po ugotowaniu były słodkie i niedobre.
Kiedy Rudek wrócił z pracy, powiedział, że rzeczy do ubrania kupione w sklepie wojskowym na Koszutce Kubankom się nie podobały, natomiast przyjęły prezenty kosmetyczne, szczególnie perfumy „Być może”. Pojednawczo zasiedli do okrągłego stołu w kuchni, Rudek powiedział, że tutaj do każdego posiłku pije się wodę i wszystkim nalał przegotowaną wodę z butelki zawsze stojącej na drzwiach lodówki obok kilkudziesięciu butelek coca coli, piwa i canady dry. Krystyna swojej nie tknęła, nie lubiła żadnych zimnych napojów i czekała tylko na herbatę, którą jak się okazało musiała oszczędzać, gdyż herbatę sprzedawano tu tylko w aptekach jako lekarstwo na żołądek, zresztą bardzo podłej jakości.
Rudek obrał ze skórki i pokroił w ćwiartki dojrzałe zielone owoce które nazywał aguacate, polał oliwą, posolił i popieprzył. Postawił na stole butelkę czerwonego sosu z napisem cachúp , pokroił zielone pomidory, które nie były niedojrzałe tylko po prostu zielone i wszyscy, mimo niezrobionej ryby, zabrali się do jedzenia. Okazało się, że i tak rybę oceaniczną trzeba gotować w winie, które jutro mieli kupić, tymczasem Rudek szybko objaśniał im o co pytali i spieszył się, by jeszcze zrobić pewne obliczenia na suwaku. Ponieważ zwyczajem mieszkających tu Polaków każda żona po przyjeździe wydawała przyjęcie z przywiezionych polskich wiktuałów, rodzice Ewy ze względu na wzajemne nadąsanie, ale także i dlatego, że Krystyna właściwie oprócz słodyczy i trójkątnej puszki szynki kupionej w PKO niczego nie przywoziła, co, jak się wyraził Rudek wiązało się z przemyskim skąpstwem, postanowili żadnego przyjęcia nie wydawać. Zaraz zresztą wpadła z sąsiedniego domku Jaga Pydymowska, chuda białowłosa dziewczynka w wieku Ewy i powiedziała, że od dłuższego czasu „chodzą” za nią czekoladki wedlowskie. Po włożeniu do lodówki zaraz po przyjeździe czekoladki znowu się scaliły, jednak nie w pierwotnym kształcie, ale Jadze to nie przeszkadzało. Z Jagą wszedł mały biały szczeniaczek z obrożą, na którą była nanizana polska złotówka.
Kiedy wyszli, Rudek obiecał Ewie, że jak zrobi obliczenia pójdą do Centro Hipico pojeździć na koniach. Ewa cierpliwie czekała na to cudowne wydarzenie, gdyż nigdy nie jeździła na koniu oprócz tego wiejskiego konia w Sidzinie jak miała pięć lat, ale tam przecież tylko siedziała na nim i chłop ją tam posadził i zdjął. Zajęła się rozpakowywaniem swoich rzeczy. Pocięte z ostatniego semestru kartki podręczników szkolnych schowała na dno nocnej szafki, wyjęła krótkie białe spodenki, by łatwo było w nich jeździć na koniu.
Przeszli przez ulice osiedla zaludnione już i pełne gwaru i życia. Chińczycy na swoim patio gotowali śmierdzące potrawy z wnętrzności zwierząt i gadów, Czesi grali na ustawionych między domami stołach w ping ponga, z domków Rosjan rozlegał się płacz i krzyk bitych dzieci. Co jakiś czas przejeżdżał Citroën pary francuskich komunistów za którym biegła ich biała suka.
Minęli kino na wolnym powietrzu z ogromnym ekranem i drewnianymi ławami i gdzie wyświetlali Rosjanie tylko swoje radzieckie filmy i doszli do centrum jeździeckiego, gdzie wszystkie konie były już zajęte przez polskie dzieci i ani jedno mimo wstawiennictwa Rudka nie chciało dać Ewie nawet konia pogłaskać. Ubrane w kaski, długie spodnie, uzbrojone w szpicruty nie zwracały uwagi na Ewę. Rudek chciał Ewę zapisać na kurs jazdy na koniach, ale instruktor powiedział, że mają komplet i jest to niemożliwe. Bardzo chętnie widzieli by Ewę i Rudka na ławkach wokół toru jako podziwiaczy wyczynów polskich dzieci, ale Rudek zabrał Ewę z powrotem i obiecał jej, że konia dla niej specjalnie załatwi i nie będą się prosić.
Ewa jeszcze raz poszła sama nad morze i chodziła długo po wybrzeżu zbierając muszle i białe szkielety jeżowców, wyrzucone na brzeg, wyschnięte gąbki, kawałki śnieżnobiałych korali, turkusowe, dwucentymetrowe szklane kafelki i kawałki wypolerowanego solą morską drewna. Muszle okazywały się zamieszkałe, jak je podnosiła natychmiast pokazywały się groźne kleszcze i krab pustelnik wyrzucony z powrotem na piasek szybko bokiem uciekał do wody. Wracając pozrywała nasiona z krzewów w różnych kolorach i odcieniach czerwieni i brązów i to wszystko zaniosła do swojego pokoju. Teraz czekała z utęsknieniem, kiedy przyjdzie araña peluda i skorpion, dwa śmiertelnie jadowite istoty, przed którymi mieli się oprócz komarów schronić pod moskitierą. Ponieważ w domku były tylko dwie moskitiery, Ewa poszła spać do Andrzeja.
Obudziły ich wołania Kaśki z bratem by poszli z nimi do szkoły. Ewa rozpoznała ich jako wczorajszych nieprzyjemnych jeźdźców na koniach, ale ucieszyła się, że ktoś o nich pamięta.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , , , | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Krystyna (7)

Rano autobus zabrał wszystkich hotelowych podróżnych czekających na lot Cubany na lotnisko Letiště Praha-Ruzyně. Niedawno pas startowy został przedłużony i zmodernizowany tak, że mogły z niego wylatywać czterosilnikowe transatlantyckie samoloty z dwoma międzylądowaniami na tankowanie paliwa. Samolot kubańskich linii lotniczych z kobaltowym napisem „Cubana” stał na płycie lotniska, ale mimo pory odlotu nie wpuszczano do niego pasażerów. Nie ogłaszano żadnych komunikatów i wszyscy pasażerowie, przeszukani i dopuszczeni do lotu stali na wolnym powietrzu wpatrując się w pusty samolot. Krystyna przeraziła się jego wielkością. Bała się lecieć Lotem, a tymczasem Cubana okazała się jeszcze straszniejsza. Pilnie, w ostatnie miesiące przed podróżą przypominała sobie angielskie słówka i zwroty przyswojone jeszcze w przemyskim gimnazjum i dowiedziała się od stojących wspomagając się jeszcze czeskim, że czekają na jakąś specjalną osobę, która poleci razem z nimi, dlatego miejsc – od środkowego wejścia do ogona samolotu – nie wolno pasażerom zajmować, a tym bardziej wchodzić tylnymi drzwiami i zaglądać do tej połówki samolotu. Nikt nie wymieniał nazwiska tej utajnionej osoby i wszyscy oczekiwali w niepokoju i napięciu na rozwój wypadków.
Nagle na płytę lotniska wmaszerowało około stu zgniłozielonych żołnierzy w czarnych beretach i uzbrojonych po zęby. W środku, jak chroniona królowa pszczół, kroczył Che Guevara. Szli szybko i ich z początku sztywny szyk rozsypał się w połowie drogi do samolotu, by luźno i bez pompy, gęsiego, wejść po schodkach i jak zjawy zniknąć w czeluściach samolotu. Dopiero po wejściu ostatniego żołnierza czarnoskóra kubańska stewardesa poprowadziła czekający tłum wylęknionych pasażerów do podjeżdżających schodków.
Krystyna sprawdziła, czy w kieszonce oparcia siedzenia jest torebka dla wymiotujących w czasie podróży. Uspokojona zdjęła swój ortalion i wygodnie rozsiadła się w fotelu. Fotele były szersze i o wiele wygodniejsze niż w polskim samolocie i nagle wszyscy poczuli ulgę i rozluźnienie. Obsługa samolotu ubrana już nie tak urzędniczo, lecz swobodnie w błękitne, płócienne sukienko-fartuchy uwijała się pakując podręczy bagaż do szafek nad siedzeniami. Samolot był spóźniony i starano się wszystkie rytuały przed wystartowaniem odprawić jak najszybciej. Ponieważ pół samolotu odcięty od podróżnych zajął oddział Che Guevary nie wiadomo skąd wracających komandosów, w ich części wszystkie siedzenia były szczelnie wypełnione i stewardesy z trudem przeciskały się korytarzami między siedzeniami niosąc tace z cukierkami, czekoladą, napojami, egzotycznymi owocami i jedzeniem. Co chwilę ktoś czegoś chciał, najczęściej papierosy i bacardi, ruch był nieustanny, niebawem też wszystko przesiąkło zapachem rumu, wonią cygar i papierosów. Wystarczyło jednak nastawić na twarz odkręconą gałkę wywietrznika nad oknem, by ocalić się od kłębów papierosowego dymu. Andrzej obserwował jak Tu-114 wznosi się w powietrze i żałował, że nie lecą turbośmigłowym Bristol Britannia, którymi Cubana latała jeszcze do niedawna. Krystyna wpatrywała się w potężny zad stewardesy, który co i rusz zahaczał o mijane fotele i z satysfakcją stwierdziła, że jeszcze takiego nie ma, a jak ma ubrany elastyczny pas do pończoch to wygląda całkiem szczupło. Wkrótce jednak pas do pończoch, pończochy i buty na obcasie zaczęły jej doskwierać, a wzmagające się uczucie podnoszącego się w do gardła jedzenia podsycały turbulencje startującego samolotu. Stewardesy roznosiły sok pomarańczowy, grejpfrutowy, ananasowy i z mango, ale Krystyna poprosiła po angielsku tylko o gorącą herbatę. Po niej wszystko ustało i mogła z powodzeniem przełknąć fasolę z kurczakiem, gdyż od lekkiego hotelowego śniadania minęło już kilka godzin i była głodna.
Tymczasem za oknem rozpoczynały się bajeczne pejzaże, w których dzieci jak zaczarowane, niemo zanurzyły się wyłapując wyzierający zza chmur każdy skrawek jak drogocenną relikwię.
Kiedy wylądowali w Shannon było już ciemno i poprowadzono wszystkich podróżnych na czas tankowania paliwa do stołówki, gdzie podano kolejny obiad tym razem z pływającym we krwi befsztykiem, którego Krystyna, ani dzieci z obrzydzenia nie wzięli do ust. Dzięki temu mogli szybko opuścić jadłodajnię, porzucić wygodne, niklowane krzesła i pójść do lotniskowych samoobsługowych sklepów. Ale Krystynie zachciało się gwałtownie sikać i kiedy wreszcie znaleźli toalety, okazało się, że żeby wejść, trzeba wrzucić monetę, a wszystkie wrzucone tam polskie monety jak pobite i nie chciane głośno, w krzyku obijanych ścianek urządzenia wylatywały na posadzkę. Powlekli się wtedy do kantoru wymiany pieniędzy, gdzie w swojej ubogiej angielszczyźnie na próżno Krystyna przekonywała, że polskie pieniądze są też pieniędzmi i nie wie, czemu nie chcą ich zamienić na irlandzki bilon. W końcu zdesperowana wysupłała jako niesłychany majątek dwudziestodolarowy banknot wręczony jej na podróż w Polservice, który bez problemu natychmiast zamieniony został na kilogram monet. Tym sposobem z podzielonym na trzy części łupem i oddaniu przez Krystynę moczu, rozpierzchli się po kolorowych salach wypełnionych po brzegi przedmiotami, które znali jedynie z czarnobiałych telewizyjnych migawek. Dzieci nie przypuszczały, że na świecie w którym żyły i dorastały istnieje jeszcze coś tak doskonałego, jak sklepy na lotnisku w Shannon. Krystyna z nabożeństwem dotykała ciuchów, których najnowsze syntetyczne tkaniny znała wprawdzie ze sklepu PKO na Klary Zetkin, ale to, co tu zobaczyła, nie umywało się do polskiej oferty. Pop-artowe, czarno-białe sukienki z tworzyw sztucznych, elastyczne bliźniaki w pastelowych kolorach i rajstopy we wszystkich, czystych, soczystych kolorach tęczy wywalono tutaj na luźno stojących w ogromnej sali niklowanych stojakach, gdzie swobodnie można było je obejść i poodtykać, gdzie nikt się nie pchał i niczego nie zakazywał. W Polsce z woreczka nylonowego nie można było niczego było wyjmować, ani tym bardziej przymierzać. W polskim PKO można było przymierzyć zakupioną rzecz dopiero w domu, i dlatego Henia Sławińska, która na zakupy przyjeżdżała do Krysi z Brynowa, zaraz je u niej mierzyła, ale tak dla popisu przed Krysią, bo gdyby gigantyczne elastyczne biustonosze na Henię nie pasowały, nie mogła by ich i tak wymienić, ani zwrócić.
Oczywiście, niecałe sześć dolarów, jakie Krystyna posiadała w angielskim bilonie, nie starczało na żaden ciuch, nawet na majtki. Kupiła więc stojący na malutkich sztalugach z naklejoną na deseczkę lakierowaną pocztówką z widoczkiem na rzekę Shannon w nasyconych kolorach.
Andrzej bez szans na zakup, przeglądał dżinsy we wszystkich rozmiarach i odcieniach indygo, ale Ewa znalazła wszystko na miarę swojej kieszeni. Wśród zabawek, których nigdy nie miała i których nie mogła chcieć, bo nie wiedziała o ich istnieniu, znalazła maleńką laleczkę z napisem sleepy z czepkiem na głowie, który się dawał zdejmować i odsłaniał nylonowe do czesania loczki. Ubrana w drobniutką różową kratkę koszulki nocnej z wielkim pomponem na froncie, z zapięciem na zatrzaskę na plecach, miała 10 centymetrów wysokości i swobodnie zmieści się w Kuce, kiedy babcia torebkę przyśle. Do tego z pozostałych pieniędzy dokupiła dużego, pachnącego niedźwiedzia piszczącego z białego, aksamitnego kauczuku przeznaczonego pewnie dla niemowląt, ale Ewa postanowiła uzupełnić wszystkie zaległości zabawkowe od urodzenia. Kiedy Andrzej desperacko kupował gumy do żucia i coca-colę, Ewa „pożyczyła” od niego trochę monet i pies w fioletowo-brązowo-platynowe pasemka sierści znalazł się w jej ramionach patrząc wielkimi, szafirowymi, szklanymi oczyma.
Polacy wracali do samolotowych foteli obładowani kartonami papierosów marlboro i butelkami Johnnie Walker w pięknych, lakierowanych pudełkach. Polacy naśmiewali się z Krystyny, co też ona kupiła, gdyż Krystyna na fali bratania się sąsiadujących foteli naiwnie pokazała swój zakup, a teraz zawstydzona, szybko go schowała.
Lot przez ocean był niezmiernie długi, odbywał się w absolutnych ciemnościach i nikt nie mógł zasnąć. Kiedy w środku nocy samolot wylądował w Gander, a rzęsiście oświetlona płyta lotniska przywitała ich gościnnie migającymi jak na gwiazdkę kolorowymi światłami, wiedzieli już, że są na nowym kontynencie i że stopy ich stąpają po Ameryce. Weszli jak do pieca w jaskrawy, pomarańczowy od buchających neonów międzynarodowej poczekalni. Na jednej ze ścian biały napis CANADA uświadamiał pasażerom, którzy po raz pierwszy lecieli na nowy ląd, że rozpoczynają pobyt od Kanady. Mondrianowska posadzka inkrustowana była barwnymi prostokątami przedzielonymi szmaragdowymi listwami włoskiego marmuru, na której stały zgodnie z geometrycznymi wytycznymi Mondriana prostokątne, niskie fotele obite szafirowym i żółtym skajem, identyczne jakie zrobił Rudek i jakie Krystyna wyrzuciła na śmietnik. W środku stała nowoczesna rzeźba Arthura Price „Powitanie ptaków” złożona z sześciu wysmukłych kur z brązu gotujących się do lotu. Kolory, których używał Mondrian w swoich obrazach użył artysta Kenneth Lochhead malując 22 metrowe malowidło temperą na ścianie ciągnącej się wzdłuż dłuższego boku holu zaprojektowanego tak, że podróżni wchodzą do niego bezpośrednio z płyty lotniska bez żadnych formalności. Na antresolę będącą równocześnie tarasem widokowym na hol wjeżdżało się ruchomymi schodami, które prowadziły do odpowiedniej bramy powrotnej do samolotu. Pozostałe ściany w czystej mondrianowskiej czerwieni dawały taką energię, że oprócz podstawowej funkcji poczekalni – wyprostowania nóg w czasie tankowania paliwa przed powrotem do samolotu – dawały uczucie mocy i królewskiego wręcz wyróżnienia dla tych, którzy dostąpili przywileju podniebnych, transoceanicznych lotów.
Przeszli do stołówki, gdzie natychmiast podano gigantyczny, dwudaniowy obiad z deserem, ale nikt z nich nie chciał nic jeść w środku nocy. Bez pieniędzy przechadzali się po sklepach lotniska, które były o wiele bardziej okazałe niż w Shannon, wzbogacone jeszcze indiańskim rękodziełem, które współgrało z kolorystyką całego wnętrza lotniska swoimi czystymi, podstawowymi barwami: żółcią, czerwienią, ultramaryną, bielą i czernią. Polacy widocznie mieli więcej pieniędzy od Krystyny, gdyż znowu wrócili do samolotu obładowani papierosami i alkoholem. Krystyna dziwiła się, że wydają pieniądze na to co na Kubie jest w dużych ilościach i lepsze.
Kiedy dniało, dzieci nareszcie zobaczyły Atlantyk i wysepki oprawione jak szmaragdy w obwódki turkusowe pocięte białymi żyłkami piasku i fal. Pływały statki i żaglówki, a widok był tak nieziemski z lotu ptaka, że nie mogli z zachwytu oderwać oczu. Krystyna wołana okrzykami co i rusz wciskała pomiędzy nich głowę, ale nie mogła robić tego często, bo cały czas zbierało jej się na mdłości. Żałowała, że niczego nie zjadła i zaczął jej dokuczać głód. W samolocie bliskim już lądowania panowało całkowite rozprężenie, stewardesy już niczego nie przynosiły i poznikały w czeluściach części zasłoniętej firanką, pasażerowie chodzili w kółko do mikroskopijnego samolotowego ustępu już brudnego i zapchanego.
Dlatego z ulgą powitała nieprzyjemne manewry lądowania, kiedy żołądek podchodzi do nosa i kiedy ma się uczucie, że wszystko zaraz rozpryśnie się w ułamku sekundy. Czarowny widok Hawany z lotu ptaka zapamiętały dzieci w euforii i napięciu czekających ich kolejnych przyjemności.
Odprawa celna nie trwała długo, Polacy, którzy mogli by pomóc Krystynie, natychmiast poznikali i została sama z bagażami i dziećmi na płycie lotniska. Rudka nie było, natomiast podjechał do niej ogromny Chevrolet z napisem taxi. Czarnoskóry kierowca wziął od Krystyny kopertę z adresem, wrzucił nonszalancko walizy do bagażnika i milcząco ruszył.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , , , , , , , , | Dodaj komentarz

Dani Karavan. Reflection / Odbicie / גנולגיפּשפׇּא. Galeria jednego dzieła, Muzeum Śląskie w Katowicach

Wczorajsze otwarcie wystawy było 14 metrów pod ziemią. Naprzeciwko pokaźnego tłumu na tle białych ścian stanął autor wystawy Dani Karavan, kuratorka Anda Rottenberg i dyrektorka Muzeum, Alicja Knast. Wszyscy starali się otwarcia nie przedłużać, toteż słusznie Anda Rottenberg odesłała wszystkich do Internetu, gdzie można sobie o Danim Karavanie przeczytać i pooglądać jego prace. Przedstawiciel nurtu site-specific potrzebuje przestrzeni, hol centralny który Muzeum przeznaczyło na wystawy czasowe ma wysokość około 13 metrów, jest sześcianem i idealnie nadaje się na pokazanie tutaj, w Katowicach, swojego najnowszego dzieła. Z tłumaczeń 86 letniego artysty Daniego Karavana, Andy Rottenberg i Alicji Knast, dyrektorki Muzeum spolszczającej wypowiedzi Kravana wynikało, że został on namówiony, a wręcz przymuszony do przyjazdu w Katowic w czasie pobytu Ady Rottenberg i Lecha Majewskiego w Izraelu. Niemniej, jak dowiedzieliśmy się z dalszej wypowiedzi artysty, nacisk też był z innej strony, rodzice artysty to lwowiacy którzy wyemigrowali do Palestyny w latach dwudziestych ubiegłego wieku i poprzez dom rodzinny jest z Polską na zawsze związany. Żona, nie mogąca przyjechać na otwarcie wystawy, mówi także po polsku.
To ciepłe otwarcie pełne ludzkich, uczuciowych elementów było czymś przyjemnym, ale nie sugerowało co mieliśmy za chwilę zobaczyć. O dziele nic nam nie powiedziano i czekała nas niespodzianka. Otwierający powiedzieli jedynie, że instalacja wymagała wielkiego kunsztu i cierpliwości od ekipy montującej dzieło Daniego Karavana i należy im się wielka pochwała i podziękowanie.
Po tym wszystkim zgromadzony tłum przeszedł wąskim, idącym w górę po pochyłości oświetlonym sztucznym światłem białym korytarzem do Galerii jednego dzieła.
Kiedy weszliśmy do gigantycznego sześcianu, cały idący tłum rozprysnął się na nieskończoną ilość kawałków odbitych w płytkach lustrzanych, którymi wyłożono sześć płaszczyzn bryły wnętrza. Na twarzach zwiedzających mimowolnie pojawiło się zaskoczenie i zachwyt. Było coś przyjemnego w tym zaskoczeniu, kiedy zdjęliśmy buty i weszliśmy na śliską taflę lustrzanej podłogi byliśmy wszyscy Chrystusami chodzącymi po wodzie, a obok nas, jako jedyny obcy element pięła się biała drabina jakubowa aż do nieba, by mocą lustra wrócić do nas z powrotem, sugerująca, że moglibyśmy tak krążyć, wchodzić i schodzić w nieskończoność.
Byliśmy Alicją, byliśmy Kosmosem, Alefem, Kryształowym Pałacem, salą balową, świadkami nowej technologii, gdzie szkło już nie jest potrzebne by nas odbić, ćwiartować i multiplikować. Rząd zdjętych butów tak samo uczestniczył w grze iluzji, buty mnożyły się i dublowały, a ludzie przemieszczający się po tafli podłogi – lodowisku tworzyli jak w kalejdoskopie coraz to inne wzory.

Olśniewające, metafizyczne przeżycie zastanawiało czym jest ten Drugi, którego współudział jakże osobowo obojętny, użyczający jedynie swojego ciała do mnożenia odbić jest czynny duchowo i czy jakakolwiek inna interakcja zachodzi oprócz faktu, że pewnego wrześniowego wieczoru rzeźbiarz Dani Karavan chwilowo zamknął nas wszystkich w lustrzanej klatce.
dscf5161
dscf5166dscf5167dscf5168
dscf5171dscf5172dscf5173dscf5178dscf5181

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Jeden komentarz

Lajos Grendel “Dzwony Einsteina(opowieść z Absurdystanu)” 1992

Miłosz Waligurski spolszczył i wydał Grendela w Biurze Literackim w 2016 dzięki nagrodzie-stypendium im. Adama Włodka, o której burzliwie dyskutowaliśmy na blogu, ale chwała mu za to, że Węgier mieszkający na Słowacji i piszący o Czechosłowacji po dwudziestu latach wchodzi do polskich bibliotek.

Lajos Grendel powiada w swojej krótkiej powiastce filozoficznej, że komunizm w Czechosłowacji był pozbawiony logiki i rządził się jedynie swoimi, degradującymi, destrukcyjnymi prawami. Nie ma tam strachu i grozy (wiedzieliśmy, że wszelka niesubordynacja w Czechosłowacji i na Węgrzech była karana o wiele ciężej niż w Polsce, a wjazd wojsk Układu i tego konsekwencje przeraził i nastraszył wszystkich zamkniętych granicami w Bloku Wschodnim. Tu, w „Dzwonach Einsteina” bohater-narrator już jako dziecko z mózgiem wypranym szkolną indoktrynacją, demaskuje niczym Pawka Morozow utajone przed reżimem wrogie myśli swojego ojca, a całą młodość i życie dojrzałe oddaje konformizmowi i spolegliwości. Absurd tej postawy niezwykle skutecznej – bohater ma się dobrze i szczęśliwie – mającej może w założeniu wywołać w czytelniku salwy śmiechu, polega na surrealistycznym przekształceniu pozornie śmiesznych komunistycznych realiów w nieprawdopodobną przesadę, gdzie powieściowe postacie poruszają się jak ryby w wodzie.
I ta oczywistość jest najstraszniejsza i przerażająca, ta zwyczajność w nadzwyczajności i nieprawdopodobieństwie. Czechosłowacja nie jest już zwyczajnym państwem, ale nadzwyczajnym w swojej pomysłowości. Naukowe badania żony narratora Zosi w stacji badawczej kur niosek, oprócz pozbawionego sensu procederu dręczenia zwierząt, są przykładem niepokojącym, przypominającym obóz koncentracyjny i działalność doktora Mengele. Bohater dzięki znajomościom teścia, wysoko postawionego w hierarchii partyjnej, dostaje synekurę w tajnym przedsiębiorstwie które nie wiadomo tak naprawdę co produkuje i do czego służy. Jest to bez znaczenia, gdyż liczy się tylko urząd i pracownicza hierarchia, gdzie można, im wyżej, tym swobodniej realizować swoje kącikowe aberracje i zboczenia.
Grendel chce wydobyć kwintesencję toksyczności ustroju komunistycznego i podaje ją w formie modernistycznej. Dla mnie, czytelnika świadkującego tym czasom, nie bardzo znośnej i trafnej. Niemniej na fali panoszącego się resentymentu w byłych demoludach warto wesprzeć czytelniczo te krótkie powieści Grendela, które dowodzą zniszczenia życia i szans powojennych pokoleń żyjących przymusowo w Bloku Państw Socjalistycznych. Straty są tak wielkie, że nic do tej pory tak naprawdę nie zostało przezwyciężone, a kolejne wymiany elit rządzących nic nie dają, rządzą w dalszym ciągu w tym samym duchu raz na zawsze porażonym swoim bezprawiem i nieludzkością.

Równolegle czytałam niedawno wydane „Furie Hitlera. Niemki na froncie wschodnim” Lower Wendy , gdzie Zło dla młodych dziewcząt wstępujących w swoje zawodowe życie jest nie tylko przez nie akceptowane, pożądane, ale niedostrzegalne. Pozbawione, młodzieńczego sprzeciwu dla cudzego cierpienia pełnego zazwyczaj empatii dla dzieci i zwierząt nie czują niepokoju i dyskomfortu psychicznego podając do podpisu swoim szefom jako sekretarki wyroki śmierci niewinnych istot, chodząc na zakupy do getta, gdzie Żydzi za jedzenie wysprzedawali cenne przedmioty, a też z przyjemnością wykonując wyroki śmierci i znęcając się sadystycznie na żydowskich dzieciach.

Chore życie społeczne wypacza charaktery, totalitarne ustroje przyzwalające na Zło znieczula ludzką wrażliwość i degraduje wypracowane przez wieki humanitarne wartości. Dlatego każdy  literacki głos w ich obronie jest cenny.

 

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , , , | Dodaj komentarz