Lata sześćdziesiąte. Ewa (16)

W pewnym momencie Mika zniknęła z osiedla i Rudek powiedział córce, że Pydymowski ją oddał. Ewa nie wiedziała co to oznacza, przewidywała coś najgorszego i nie dopytywała się więcej, ani o nic nie walczyła. Na Alamarze było mnóstwo psów bezdomnych, nikt wracający do swego ojczystego kraju ich nie zabierał. Opłaty za przewiezienie zwierzęcia nie przewidywał kontrakt między Kubą, a krajami macierzystymi specjalistów, ale była pewnie astronomiczna i nikogo na to nie było stać. Rzadko kogo było stać na opłacenie przelotu któregoś z rodziców, chociaż zdarzały się przypadki, że zafundowano bilet matce lub ojcu, ale były nieliczne. Nikt zapewne nawet nie pomyślał, by zapłacić za podróż ciężarnej nierasowej suce i nikogo nie obchodziło, co Ewa i Andrzej przeżywają.
Zaczęli się pakować i najtrudniej było upchać zbiory morskie Ewy, z których nie chciała i nie mogła zrezygnować. Największą część bagażu zajmowały prezenty. Krystyna od przyjazdu, przez sześć miesięcy zbierała czekoladę na kartki, by podarować ją w Polsce. Były to bardzo grube tabliczki gorzkiej czekolady, dla dzieci niejadalne, ale Krystyna się nią zachwycała. Kupili też pudełka bardzo drogich hawańskich cygar i butelki rumu Bacardi w prezencie dla dyrektorów szkół w podzięce za to, że mogą od razu pójść do następnej klasy bez odebrania świadectwa z poprzedniej.
Krystyna pakowała naręcza korali z nasion, broszki z grzechotkami i bębnami, prawdziwe gąbki do mycia. Trzeba było nie tylko dać prezenty na Koszutce, ale też sąsiadom w Przemyślu. Dzieci zabierały prezenty dla kolegów szkolnych. Ewa dla Marzenki wybrała broszki, cenne zbiory muszli i korali morskich, a dla Pani Marzenkowej korale z nasion i czekoladę. Andrzej kupił zafoliowane znaczki chińskie i kubańskie dla siebie i kolegów, latarki amerykańskie typu „paluszki” z soczewkowymi żarówkami i małe silniczki na baterie, których na Kubie nie było i nie mógł ich wypróbować. Krystyna musiała zrezygnować ze swoich ciuchów, jak i dzieci pozostawiły swoje, gdyż nic się już nie mieściło. Nawet z trudem Ewa upchała pudełko z arañą peludą, a trzeba było zabrać przede wszystkim owoce, ananasy, cytryny, grejpfruty i mango dla babci Wandzi.
W przeddzień ich wyjazdu Rudkowi udało się dzięki swoim przyjaciołom wreszcie dostać guiry, o które Ewa tak prosiła. Nie zgodziła się ich nie zabrać i musieli znowu wszystko przepakowywać. Robiła maski ze skorup owoców mamey, ale ponieważ były już pomalowane plakatówkami i ozdobione sznurkami sizalu, szkoda je było zostawić. Rudek obiecał, że jak będzie jechał w grudniu na urlop do Polski, zabierze guiry i pozostawione rzeczy. Nie bardzo wierzyli Rudkowi, ale nie było innego wyjścia, wszystko było w walizkach potrzebne i niezbędne.
Ewa nie mogła przeboleć, że wyjeżdżają stąd, z pewnością na zawsze. Nie cieszyła się, tak jak Andrzej, z bliskiego spotkania z klasą, ani tak jak Krystyna, którą już na radosną wieść o powrocie do domu opuściły lęki egzystencjalne, nieustanne migreny i omdlenia skutkiem upałów.
Wyszła sama, już bez Miki nad morze. Przechodząc obok sklepu usłyszała dobiegającą zza niedomkniętych drzwi radiową piosenkę, reklamę cukierków: „Un caramelo, azucarado jugo de piña i marmoleado” i się rozpłakała. Na zapleczu stały poszukiwane przez dzieci Alamaru piramidy skrzyń z butelkami po rumie Bacardii, ale żeby wydobyć z nich dozownik czyli szklaną kulkę, trzeba było stłuc szyjkę, a ona już nie miała na to czasu. I tak zapas szklanych kulek, który wieźli do Polski był wystarczający, by obdarować nimi kolegów.
Morze było uspokojone i fale miarowo i pracowicie dobiegały do raf koralowych, by po pozostawieniu piany i wodorostów chyłkiem wycofać się przewracając na wysepkach z piasku kraby pustelniki. Kochała tutaj każde stworzenie, każdy badyl i każdy ułamek słońca kładący się na tych wszystkich cudownościach. Może szumiało, a dla Ewy był to pomruk jedynie przyjazny i wspierający jej osamotnienie. Było jeszcze dużo do zrobienia przed jutrzejszym wylotem z Kuby, a ona nie chciała stąd odchodzić.

Kiedy jechali służbowym samochodem Rudka na lotnisko, w tunelu Ewa znowu się rozpłakała. Świadomość, że tu już nigdy nie przyjedzie wpędzała ją w paniczny strach i przerażenie. Miała uczucie, jakby traciła bezpowrotnie coś najcenniejszego, co się jej w szarym życiu przydarzyło. Miała tutaj swój własny pokój, miała ukochane morze i miała psa. I nagle wszystko to traciła teraz bezpowrotnie, jakby los z niej zadrwił, wpuścił ją do raju i brutalnie wygnał, a ona nie popełniła żadnego grzechu.
Wyjechali z tunelu, okrążyli plac, gdzie stał generał Máximo Gómez na koniu. Czarny, na czarnym koniu odcinał się dumnie od marmurowego, białego postumentu na planie prostokąta, podpartego dwunastoma kolumnami z alegorycznymi płaskorzeźbami, opowiadającymi o wojnach, w których brał udział. Białe były też fortyfikacje Castillo de San Salvador de la Punta, które właśnie mijali.
Ewa wpadła w panikę, że zabierają jej wszystkie zamki, że ani El Morro, ani tego, ani tamtego na Cojimarze nigdy już nie zobaczy.
Rudek poprosił szofera, by jechał przez Miramar, gdyż mieli dużo czasu do odlotu samolotu i chciał, by zobaczyli więcej Hawany z okien samochodu. Pojechali nie tak, jak przyjechali taksówką z lotniska, od południa.
Jechali Maleconem i fale przeskakiwały betonowy mur zalewając pianą ich samochód. W dali na białym niebie odcinały się czernią sylwetki wieżowców Vedado. Budynek Focsa przysłaniał hotel Nacional i sterczały zza niego tylko dwie wieże.
Łuk wybrzeża spowodował, że nagle wieżowce zniknęły, by znowu się pojawić. Mijali po lewej stronie wejście na Prado ze strzegącymi je czarnymi lwami, po chwili wyrósł przed nimi po lewej stronie wielki pomnik Antonio Maceo na koniu, i podobnie jak poprzedni, był czarny na białym postumencie. Jechali Maleconem na zachód, potem skręcili w Padre Varela, przecięli San Lazaro, i byli już w Calzada, dzielnicy rozkwitu pałaców i willi oraz dzielnicy mieszkalnej powstałej w XIX wieku wzdłuż Calzada del Cerro, na modnym wówczas przedmieściu. Były tu wystawne pałace otoczone ogrodami. Jego terytorium znajdowało się przy ujęciu wody pitnej dla miasta z rzeki Almendares i było siedzibą wodociągu, stąd ważność i bogactwo dzielnicy.
Wjechali w Avenida 23 zwaną przez szofera La Rampa, potem w Calle L by przejechać się po najbogatszej ulicy Vedado i wrócić na Malecon. Ewa ostatni raz rzuciła okiem na elegancko ubranych w garnitury i kapelusze mężczyzn, o przeróżnych kolorach skóry i na kobiety z dużymi wałkami na głowie, na których nakręcone były pasemka włosów związane w kokardy nad czołem, wystające pod chusteczkami z żorżety.
Wjeżdżając w Malecon zostawili za sobą skarpę, na której wzniesiono hotel National i dotarli do pomnika generała Calixto García, tak jak poprzednie, też czarnego i też na koniu.
Potem minęli Torreón de la Chorrera, kolejny fort obronny, chroniący ujście rzeki Almendares, wzniesiony po to, by uniemożliwić wrogim statkom dostęp do słodkiej wody.
Wjechali pod tunel i Ewa ucieszyła się, że może wracają, bo był identyczny jak ten, który łączył Alamar z centrum Hawany, też wykładany białymi łazienkowymi kafelkami. Okazało się, że zbudowano go w tym samym czasie i przez tę samą ekipę budowniczych burząc most nad rzeką Almendares i drążąc tunel wygodniejszy dla mieszkańców.
Niemal natychmiast, jak tylko wjechali zaraz się skończył i znaleźli się w dzielnicy Miramar na tej samej ulicy, gdzie była polska ambasada. Objechali wokół stojący zegar „reloj de la 5ta avenida” i wystrzyżone drzewka.
Jechali na południe i byli już w Marianao, gdzie Fidel Castro uczył się do matury u Jezuitów, którzy wybudowali tu wielkie El Colegio de Belén, najlepszą na Kubie szkołą jezuicką, świetnie wyposażoną, kształcącą klasy wyższe kubańskiej burżuazji i arystokracji. W 1961 roku skonfiskowano własność szkolną, wygnano jezuitów, którzy przenieśli się do Miami. Fidel przekształcił ją w Wojskowy Instytut Techniczny.
Jechali między ciągiem willi i kwitnących ogrodzeń. Marianao słynął przed rewolucją z kultury, oprócz kabaretu Tropicana miał własną stację radiową – radio „Marianao”, piękny amfiteatr, 15 eleganckich kin, wiele bardzo znanych restauracji, friturerii, lodziarni, mnóstwo luksusowych sklepów, klubów i ośrodków sportowych.
Skręcili w Avenida 31, minęli Hospital Hermanos Ameijeiras, przejechali poprzeczną Neptuno, gdzie po prawej był kabaret Tropicana, przecięli san Miguel, San Rafael, San Martin i dojechali do dużej arterii Zanja. Przecięli ulicę Salud potem Jesus Peregrinno, na dużej arterii Simon Bolivar skręcili w lewo, potem wrócili na ulicę Carlos III i minęli Iglesia Bautista Aposento Alto, równolegle do Avenida Carlos III, po lewej mieli szpital psychiatryczny – Hospitales in Calle de la Hierbabuena. Szpital ten zaraz po Rewolucji służył jako przykład złego traktowania i przerażających warunków pensjonariuszy za rządów Batisty, porównywalny do Piekła Dantego.
Dojechali do podobnego do gwiazdy skrzyżowania, do którego dochodziły ulice 10 de Octubre i Carlos III. Mimo zmian nazwy tej wielkiej, reprezentacyjnej arterii czteropasmowej – jak powiedział szofer – zawsze będzie dla nich Carlos III, mimo, że nazywa się Avenida de la Indepediendencia.
Wjechali na 10 de Octubre pełne zachwycających pałaców i domów z bogato zdobionymi kolumnami podcieni po obu stronach ulicy. Przecięli Arroyo, potem Universidad, dojechali do Maximo Gomez, skręcili pod kątem prostym w prawo do Calzada del Cerro, minęli Mercado Maravillas znowu skręcili w prawo, wjechali na autostradę, okrążyli park, skąd wychodziła Via Blanca, wrócili na Avenida de la Independendencia, po lewej mieli Coliseo de la Ciudad Deportiva, przecięli Avenida de Santa Catalina, dojechali do Boyeros y Camaguey. Dojechali do Rio Almendares, rzekę mieli po prawej stronie, po lewej Parque “Rio Cristal”, znowu po lewej Rio Almendares, z Avenida de la Independendencia skręcili w lewo na autostradę, wjechali na Avenida de los Rancho Boyeros.
Między niskim zabudowaniami zasłoniętymi kwitnącymi żywopłotami mknęli dwupasmową szosą, gdzie w środku ogrodzone murkiem rosły fioletowe grubo listne rośliny prosto do lotniska.
Kiedy samolot uniósł się w powietrze nad Hawaną, Ewa zapamiętała palmy wyglądające z tej odległości wątło i bezradnie, a kiedy i one zniknęły, myślała, że był to tylko sześciomiesięczny sen.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Wanda (5)

Nie wiadomo było kiedy dzieci przyjadą, mimo, że Wanda znała datę wylotu samolotu z Hawany. Nigdy nie udawało się zsynchronizować przesiadek na lotniskach, wszelkich przestojów i oczekiwań na następny etap podróży, a nawet na pociąg z Warszawy do Katowic mogli przecież nie zdążyć.
Wanda już dwa razy robiła ruskie pierogi i osobno dla Ewy z kapustą, ale je zjadła, bo lodówka się popsuła i bała się je tak długo trzymać.
Był już koniec października i musieli w końcu wrócić, gdyż dzieci były zwolnione z lekcji tylko na dwa miesiące nowego roku szkolnego. Ulepiła więc ponownie pierogi i poszła na Rynek, by kupić owoce, za którymi pewnie tęsknili. Przed sklepem był stragan, gdzie stała kolejka za niezwykle dorodnymi gruszkami po 8 złotych za kilogram, kupiła aż 5 kilo.
W sklepie mięsnym na 27 Stycznia sprzedawano na gorąco kiełbasę śniadaniową, albo serdelki z bułką, do wyboru. Wanda była głodna, zziębnięta, pierogi zachowała dla Krysi z dziećmi i chętnie zamówiła porcję. Zapłaciła 6.30 za serdelek, w cenę wliczona była sałatka z kartofli, zielona pietruszka i musztarda. Wyszła na ulicę z niesmakiem w ustach, kupiła w kiosku Trybunę Robotniczą, bo Dziennika Zachodniego już nie było i chciała szybko wrócić do domu. Na ulicach leżał gruz z wyburzanych budynków i walały się różne materiały budowlane, o co się przechodnie wciąż potykali. Od ślubu z Frankiem Wanda prowadziła jego biuro architektoniczne i nigdy nie spotkała się z takim marnotrawstwem na placach budowy. Frankowi przedsiębiorcy żydowscy przywozili materiały budowlane pedantycznie poukładane, a za to, że Franek zamawiał u nich, w prezencie Wanda dostawała ogromne pudła macy.
Wanda weszła sklepu, gdzie chciała kupić ciepłe skarpetki dla Andrzeja i pończochy dla Krysi. Ale Centrala Odzieżowa zaopatrująca województwo katowickie w artykuły dziewiarskie – jak powiedziała obrażona ekspedientka – była winna za to, że Wanda niczego nie kupiła. Były to jedyne części garderoby, których nie dało się kupić na ciuchach w Przemyślu, a i komisy też nimi rzadko handlowały. Zresztą, Wanda nie miała zamiaru wydawać pieniędzy w komisach, gdzie wszystko było dziesięć razy droższe.
Niepocieszona przeszła obok niezakończonych robót przy przebudowie dwupoziomowego skrzyżowania na Koszutce, które przecinało ulicę Liebknechta. Widząc na ulicach malujących zebry robotników trochę się uspokoiła. Jednak coś robią.

Niechętnie czytała gazety, gdyż były tam same dla niej złe wiadomości. Kiedy 5 października aresztowano jej ukochanego Wańkowicza za szkalowanie Polski Ludowej i zabrano mu maszynę do pisania i prywatną korespondencję – o jego Króliczku czytała nocami i towarzyszył jej zawsze w okresach jesiennych bezsenności – unikała gazet jak ognia. Ale teraz po powrocie z miasta rozłożyła kupioną Trybunę Robotniczą i czytała pijąc herbatę.
Wtedy, 14 października, kiedy Nikita Chruszczow został obalony i tę okropną trupią twarz ryby zamieniono na równie okropną kałmucką mordę Leonida Breżniewa Wanda cierpiała. Wzdrygała się zawsze, kiedy wdziała twarze komunistycznych polityków. Ale nie sposób było uniknąć tych niemiłych doświadczeń, bo wszystkie gazety drukowały ich wizerunki niemal codziennie.
Pogrążyła się w lekturze Trybuny Robotniczej, gdzie donoszono, że Prokuratura Wojewódzka oskarżyła 13 kierowników piekarń Gliwickich Zakładów Przemyślu Piekarniczego, którzy sprzedawali przez 4 lata nadwyżki pieczywa biorąc zysk do własnej kieszeni. Oskarżono też sklepowe, ładowaczy, magazynierów i piekarzy.
Wanda zamyśliła się nad tymi okropnymi wieściami. Emil codziennie w Przemyślu kupował świeże pieczywo, gdyż z ubiegłego dnia nie nadawało się do zjedzenia. Tak też było w sklepach, gdzie czerstwe pieczywo zalegało półki, jak i w kredensie Wandy, o zgrozo, leżało mnóstwo nie zjedzonego pieczywa, którego nie chciało jej się potem trzeć na bułkę tarą, pleśniało i trzeba było to wreszcie wyrzucić. Przecież dobrze, że sprzedawali nadwyżki! Przynajmniej oni uratowali święty chleb powszedni przed zniszczeniem. Emil podobno widział w Przemyślu w krzakach całą górę porzuconego, spleśniałego chleba.
Ale najgorsza była afera mięsna, której akta liczyły już 46 tomy. Trzem warszawskim byłym dyrektorom mięsnych przedsiębiorstw MHM: Stanisławowi Wawrzeckiemu, Henrykowi Gradowskiemu i Kazimierzowi Witowskiemu groziła nawet kara śmierci.
Przekroiła gruszkę, która okazała się cała w środku zepsuta. Potem następną i następną. Widocznie centralne zarządzanie jedzeniem, odległe hurtownie i wożenie go po całym kraju powoduje, że nie wytrzymują tego ani ludzie, ani gruszki.
Nastał wieczór, a oni nie przyjeżdżali. Nie chciała nawet myśleć o porwaniach samolotów przez kubańskich kontrrewolucjonistów. Nikt w kamienicy nie miał telefonu i Wanda nie spodziewała się znikąd żadnych wieści, skazana jedynie na fakt dokonany, kiedy zapukają z walizami do drzwi.
Ale nikt nie pukał.
Nastawiła Wolną Europę. Zakłócenia były wyjątkowo słabsze niż zazwyczaj i mogła wyławiać z pomruków jakiś piekielnych urządzeń poszczególne słowa.
Długo dyskutowano o przedwcześnie zwolnionych z więzienia na początku miesiąca bandytach z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego: Romanie Romkowskim, Józefie Różańskim i Anatolu Fejginie.
Zacytowano fragmenty nie wygłoszonej mowy Wańkowicza w odpowiedzi Zenonowi Kliszce. Był to przesłany córce – Wanda pamiętała, że nazywał ją Tili – do USA prywaty list słany pocztą dyplomatyczną. Toczyła się w Warszawie właśnie rozprawa przed sądem i Wańkowiczowi groziło 3 lata wiezienia.
Tymczasem Breżniew i Kosygin jechali do Polski, a nie odwrotnie jak zwykle – nasi na dywanik do Moskwy. Spotkają się z Gomułką, Kliszką i Cyrankiewiczem w Puszczy Białowieskiej.
O powodach usunięcia Chruszczowa Wolna Europa snuła różne przypuszczenia. Zaprezentowano jego zięcia, Aleksjeja Adżubeja który, jak pamiętała Wanda, był ze swoją żoną u 7 marca 1962 u Jana XXIII na audiencji i myślała, że to taki pobożny Rosjanin. Tymczasem to pijak i zarozumialec, Chruszczow go nieustannie awansował, Adżubej zwiedził cały świat za radzieckie ruble jako zwykły dziennikarzyna. Najpierw Chruszczow zrobił z niego redaktora naczelnego „Prawdy”, potem „Izwiestii”, którą mu teraz odebrano. Naplótł w czasie swojej wizyty w NRF obiecując oddanie ziem zachodnich przez Polskę i zgodę na zjednoczenie Niemiec w zamian za wystąpienie z NATO. Powiedział tam Niemcom, że Walter Ulbricht i tak niedługo umrze na raka.
Michaił Susłow oskarżył Chruszczowa o złe decyzje w rolnictwie, nadmiarowe uprawy kukurydzy, uczynił go odpowiedzialnym za zmniejszenie pogłowia bydła i świń o połowę, co spowodowało, że mięso pojawiało się tylko w dużych miastach ZSRR. Wytknięto błędy w polityce wobec Kuby, Chin i Zachodnich Niemiec.
Opinia świata, szczególnie lewica potępiła spisek i przewrót płacowy w Moskwie nazywając to naigrawaniem się z Marksa i Lenina. Opinia świata zachodniego, łącznie z papieżem okazała się wobec Chruszczowa niezwykle przychylna, co Wanda odebrała z niesmakiem.
Wandę najbardziej zainteresowała obszerna relacja z podróży Jerzego Zawieyskiego do Rzymu na Sobór watykański II. Pozwolono przybyć tylko 25 biskupom ze 150 krajów komunistycznych, wśród których aż dwudziestu było z Polski i wśród nich Stefan Wyszyński, Karol Wojtyła, Bolesław Kominek, co zawdzięczali jedynie negocjacjom Zawieyskiego z Gomułką. Nie było nikogo z ZSRR, Rumunii, Bułgarii i Chin.
Wanda chłonęła te wiadomości z dużym zaciekawieniem, bo jeszcze w zimie Wolna Europa potępiła Koło Posłów „Znak”, działającego przeciwko Kościołowi w Polsce, tak jakby nie mieli pojęcia, co tu się naprawdę dzieje i jakie ci bohaterscy posłowie mają możliwości.

Ale właśnie te najcenniejsze, najbardziej ciekawiące Wandę informacje przerwało gwałtowne dobijanie się do drzwi.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Dodaj komentarz

Bob Dylan „The Times They Are A Changin” 1964 tłumaczyła z angielskiego Ewa Bieńczycka

Do kupy się zbierzcie
połączcie się w krąg,
bo woda was zniesie
i porwie was prąd.
Pogódźcie się z losem
zmarznięci na kość,
niech wody was niosą
gdy macie już dość.
Nauczcie się pływać
by nie być na dnie,
bo czasy są inne i zmienne.

Hej poeci, krytycy
z wieszczym piórem!
Otwórzcie oczy,
nim świat zasnuje się dymem,
nim wszystko się rozpłynie!
Kręćcie się wokół
razem z nim,
niech szansa nie umknie
przegranym.
Oni będą wygrani,
bo czasy są inne i zmienne.

Senatorzy i kongresmeni
się komunikujcie!
Petenci w drzwiach więzieni,
przejść dajcie!
Nic i tak wam to nie da,
macie złe oczy.
Już nadciąga zmiana,
bitwa się toczy!
Zadrżą szyby okienne,
zatrząsną się ściany,
bo czasy są inne i zmienne.

Matki i ojcowie
niech nikt swoim dzieciom
morałów nie powie!
Gdy nic nie rozumie
nich im nie przeszkadza!
Idą swoją drogą,
jej zmienić się nie da.
Pogodzić się mogą
i rękę podawszy,
uścisną promiennie,
bo czasy są inne i zmienne.

Już linia wskazana,
już klątwę rzucono,
co wolne spowalnia,
szybkim przyspieszono.
Ład świata się zmienia,
co było już nie jest,
i wartość jest inna,
i inny jest człowiek.
I ten co był pierwszy
w ostatnim jest rzędzie,
bo czasy są inne i zmienne.

Zaszufladkowano do kategorii się tłumaczy | Otagowano , | Dodaj komentarz

Nobel 2016 Bob Dylan

Truman Capote nie lubił Boba Dylana, w wywiadach nazywał go szachrajem, cwaniakiem, oportunistą i karierowiczem nie umiejącym śpiewać. Trudno też po przeczytaniu niedawno wydanej przez wydawnictwo Czarne autobiograficznej prozy Boba Dylana „Kroniki”, z krótką notką Andrzeja Stasiuka wywalającego jego wszystkie grzechy człowiecze wobec kumpli i kobiet nie zniechęcić się do Dylana, który śpiewa jak becząca koza.
Stasiuk, jak i pewnie wszyscy w PRL-u poznali Dylana jedynie w kinie na filmie „Pat Garrett i Billy Kid”, ja w każdym razie pamiętam to jedyne kinowe „spotkanie” z Bobem Dylanem. I wszyscy go pasjami słuchali na płytach-pocztówkach, Stasiuk pewnie już na kasetach.
Jednak wszystko to nieprawda. Wszystko to krzywdzące wobec największego barda lat sześćdziesiątych, lat trudnych, pełnych międzynarodowych konfliktów politycznych, społecznych i obyczajowych, trudnych też dla artystów przecierających szlaki nowych dróg wolnościowych w sztuce i życiu. Przecież wszystko to gdzieś się łączy i kumuluje, amerykański folk przechodzący w rock jak metalowe szyldy amerykańskich sklepików w popart w malarstwie, jak odwieczne stare ballady amerykańskie o życiu prostego człowieka rafinujące się w najczystszą poezję. Przecież nie zrobiłoby się to samo, bez wybitnych talentów epoki.
Bob Dylan nie tylko oddał hołd poecie Thomasowi Dylanowi przyjmując jego nazwisko. W „Kronikach” Bob Dylan wymienia inspirujących go poetów, od Rimbauda poprzez Byrona, Shelleya, Longfellowa, Poe, Burnsa, Sandburga, MacLeisha, Yeats’a, Browninga czy T. S. Eliota.
Ale najbardziej twórczy był Bob Dylan koncertując ze swoim kanadyjskim odpowiednikiem Leonardem Cohenem czy przyjaźniąc się z pisarzami pokolenia bitników.
Przykładem jest list Allena Ginsberga do Bobby’ego Dylana, świadczący o tym, że brał udział w budowaniu nowej poetyckiej rzeczywistości nie tylko głosem, gitarą i harmonijką ustną, ale i pracą społeczną:

Allen Ginsberg [Boulder, Kolorado]
do Boba Dylana [Los Angeles, Kalifornia]
29 czerwca 1976
Drogi Bobie,
I list ów komponuję również dla oka Joni Mitchell, jak i dla oczu Yoko Ono i Johna Lennona, żebyśmy mogli zewrzeć szyk:
Jak wiecie, kilka lat temu razem z Anne Waldman założyliśmy Szkołę Odcieleśnionej Poetyki im. Jacka Kerouaca, gdzie też wykładamy, wszystko w zgodzie z odwiecznymi tradycjami tybetańskich lamów (chodzi o uważne wykorzystanie spontanicznej świadomości, czyli o to, żeby być świadomym swoich własnych procesów myślowych). Oczywiście wiecie też, że do doskonałości nam daleko, w sumie to palanty z nas, ale już na tyle długo chodzimy po świecie, że nauczyliśmy się tego i owego i coś tam jesteśmy w stanie przekazać kolejnym pokoleniom – no więc udało nam się wkręcić w tę całą aferę samych najlepszych poetów, ludzi takich jak Corso, Burroughs, Robert Creeley, Diane di Prima, Philip Whalen (kiedyś Renesans San Francisco, dziś mnich zen), nawet Ramblin. Jack Elliott prowadzi zajęcia, właśnie przyjechał na 2 tygodnie Mike McClure, no i Robert Duncan i wielu innych, całe lato ktoś tu jest, w tym roku Ted Berrigan, John Ashbery, ten surrealista i pogromca akademii itd. w skrócie, mamy tu genialny ośrodek dla poetów z całego kraju, mogą się spotkać, zaruchać, a na zajęciach poszerzać studentom horyzonty- a oprócz tego mamy autentyczny najprawdziwszy legalny dostęp do tradycji Tantrajany, tzw. Szalonej Mądrości, prastarej, niezwykle wyrafinowanej i praktycznej wiedzy Wschodu, utrzymywanej dotąd w tajemnicy, a teraz nauczanej przez „reinkarnowanych” lamów i prawdziwych mistrzów zen, a wszystko tutaj na miejscu – konieczny i historycznie uzasadniony postęp w stosunku do niegdyś użytecznych amerykańskich eksperymentów z narkotykami i poezją – a więc z historycznego punktu widzenia jesteśmy na dobrym tropie, no i Whalen i Burroughs i Corso ci mędrcy błazeńscy wszyscy przyznają, że gra warta świeczki – oczywiście to nie jest jakaś tam Super Hiper Komercha, chociaż w dłuższej perspektywie może się stać częścią Super Hiper Komerchy oraz Pieśni Sztuki, bo w chaos i prowizorkę popkulturowego życia wprowadza tradycję Pustki oraz Świadomości Nie-Zachłannej i Nie-Przywiązanej. No bo wiecie, że nawet jakiś totalny pustelnik w swojej piwnicy może jedną jasną myślą przebić się do historii, każde z nas w jakiś sposób tego doświadczyło – no więc my teraz pracujemy na małą skalę właśnie z takimi mało znanymi poetami poetów i lamami lamów, niby nic takiego, ale pod względem kulturowym to jest samo sedno rzeczywistości – badamy myśli i postrzeganie zmysłowe, porządek sensorycznych przebłysków, luki między myślami – umysł i rzeczywistość – korzystając z własnego doświadczenia poetyckiego i pomocy naszych buddyjskich ekspertów od świadomości, każdy z nich to poeta. No i właśnie nam się skończyła kasa, większość szkół liczy na wsparcie rządu i fundacji, ale my się sami finansowaliśmy, pracując za symboliczne pensje albo w ogóle za darmo, administracja sekretarki instruktorzy medytacji dostawali po 50$ i wyżywienie, a czasem nic, nawet studenci dorzucali, co tam mogli. Z 500 studiujących ok. 100 wybrało poezję i większość uczy się medytować z otwartymi oczami i czystym umysłem albo poznaje podstawowe techniki klasycznej buddyjskiej medytacji na oddechu (poeci-rezydenci tak samo, chyba że już są wprawieni), można to później praktykować samemu, a jak nie, to się przynajmniej ma jakieś pojęcie, a nuż się kiedyś przyda do celów badawczych albo praktycznych.
Tego lata nasz dług za całe przedsięwzięcie to 90000$ – wyposażenie bibliotek, archiwizacja wykładów i odczytów, czynsz za lokale użytkowe i mieszkalne, bilety lotnicze dla pięćdziesięciu nauczycieli, w tym mistrzów zen poetów teologów z Harvardu biologów specjalistów od tai-chi, muzyką poważną zajmował się Peter Lieberson, za miesiąc przyjeżdża Don Cherry.
W tym momencie wygląda na to, że za miesiąc będziemy musieli zwinąć ten cały kram i odwołać drugi pięciotygodniowy zjazd, który miał się zacząć 18 lipca, chyba że uda nam się zdobyć 90000$ na zwrot pożyczek z banku i od osób prywatnych czynsze niektóre pensje i zaległe płatności.
Ponoć w dłuższej perspektywie Naropa nie jest przedsięwzięciem nierealnym – 2 lata temu się po prostu pospieszyliśmy, a trzeba było zebrać większy „kapitał inwestycyjny”, jak to ktoś określił. Szkołę zakłada się parę lat, najpierw trzeba mieć wsparcie rządu i fundacji.
Dalibyście radę przekazać nam część albo całość tych pieniędzy w postaci darowizny zwolnionej od podatku albo pożyczki ze standardowym oprocentowaniem? A może dałoby się szybko zorganizować koncert solowy gdzieś w okolicach Boulder / Denver? Tym pewnie mógłby się zająć Lieberson, syn Goddarda [Liebersona], on tu jest odpowiedzialny za takie większe imprezy.
Załączam wyciąg ze sprawozdania finansowego, mogę też dostarczyć obszerną, skrupulatną i uwierzytelnioną ewidencję tego śmego, co tam chcecie, mamy ludzi od takich rzeczy, pod tym względem organizacja jest tu całkiem niezła. A tymczasem tylko taka szybka piłka, bo więcej faktów chyba na ten moment i tak nie ogarniemy. Domyślam się, że ludzie walą do Was drzwiami i oknami i każdy chce koniecznie przedstawić jakieś fakty, informacje i żądania, każdy twierdzi że sytuacja jest wyjątkowa i ma na to znakomite albo dość przeciętne dowody, przyłażą czubki i bajeranci i wciskają uduchowione futuro-wegetariańskie projekty, no więc ja bym w normalnych okolicznościach oszczędził Wam tego poczucia winy i lęku i żałości, jakie pociąga za sobą kolejna „całkowicie możliwa fantazja” czy inna modlitwa w szczytnej sprawie, tylko że ten nasz plan jest zupełnie sensowny, całkowicie wykonalny, to się już dzieje, to wszystko już jest w toku, a jeśli chodzi o reputację personelu i jego intencje, to mamy tu do czynienia z prastarą, czcigodną tradycją, zatem nie lękam się, że Wasza wrażliwość ucierpi, kiedy napiszę Pomocy! Nie wiem jak wygląda Wasza sytuacja finansowa, niczego nie zakładam z góry, Nikogo Nie Winię, nikogo nie przypieram do muru, w ogóle nie ma żadnego muru, no chyba że ten ze szczerego złota, pod którym żebrzę jak szajbus.
Dajcie znać, czy jesteście w stanie pomóc i na jaką skalę, chociaż właściwie tylko duża może nas uratować, inaczej za miesiąc chyba będziemy musieli spakować manatki. Oczywiście to nie będzie jakaś totalna katastrofa, w końcu w całym kraju ludzie tak czy inaczej uprawiają medytację i poezję, ale stoimy przed dziejową szansą na scentralizowanie udoskonalenie i przyspieszenie procesów, dzięki którym zapanuje dobrotliwa, duchowa uważność – to wszystko mogłoby się wydarzyć tutaj, na samym grzbiecie Gór Skalistych.
Zawsze oddany
Allen Ginsberg, Bard
[Allen Ginsberg „Listy” Przełożył Krzysztof Majer]

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Ewa (15)

Ulewne deszcze powodowały, że skwar pozornie ustępował, ale były zbyt gwałtowne, by zrobiło się choć trochę zimniej. Pora deszczowa była tylko z nazwy, upiorny żar lał się z nieba, niemniej Pilar po każdej ulewie wkładała sweter i trzęsła się z zimna, co dla Ewy było niepojęte. Ewa lubiła właśnie w deszcz wychodzić z podcieni na chodnik w przeciwnym kierunku przechodniom Hawany, biegnących przy pierwszych kroplach deszczu pod chroniące od słońca i wody kamienne kolumnady starożytnych kamienic.

Nie wiadomo, kto pierwszy przyniósł na Alamar wiadomość, że z Afryki idzie Cleo. Już wcześniej w Hawanie zaklejano szyby sklepów i mieszkań w X, papierową taśmą, ale Ewa nie wiedziała, co to oznacza. Domków na Alamarze nie było co oklejać, wszędzie były szklane żaluzje, a tych się nie oklejało.
Cleo szedł wybrzeżem Afryki na południe od Dakaru tropikalnymi obszarami kontynentu, podążał na zachód przez Atlantyk i podszedł do Gwadelupy. Stamtąd przechodząc na południe od St. Croix i do Puerto Rico, potem na południe od Barahony na półwyspie Dominikany, wszedł na ląd w południowo-zachodnie Haiti i uderzył w południową Kubę, przekroczył szybko wschodnią Kubę w ciągu nocy 26 sierpnia.
Huragan należało przeczekać w domu. Ewa wiedziała, że i tak nie wytrzymają w domu długo i wyjdą, ale przespawszy noc po ciemku, przy dudniącym wichrze i kompletnych ciemnościach, rano, przez zalane wodą żaluzje, dostrzegli przerażający świat rozwydrzony i rozhulany, do którego nikt wstępu nie miał. I tak nie dałoby się otworzyć drzwi, wszystko co było na zewnątrz zostawało natychmiast porwane. W powietrzu fruwały gałęzie palm, ogrodowe przedmioty porywane z furią i złością, że ktoś je wbrew nadchodzącemu żywiołowi tam zostawił. Niskie palmy ogołocone z kokosów porwanych pędem wiatru i porzuconych daleko, by jeszcze raz je wznieść w powietrze, niemal leżały przy trawie i zdumiewające było to, że się nie złamały.
Przeczekali tak następny dzień i noc. Nazajutrz wiatr trochę zelżał, ale w dalszym ciągu wiał i nikt nie ośmielał się z domu wychodzić. Podobno można wyjść z domu i znaleźć się w oku cyklonu, gdzie jest spokojnie i jest to tylko makabryczne złudzenie. Cleo przeszedł wyspę szybko w poprzek pozostawiając za sobą jak ulgę rzęsisty, tropikalny deszcz kierując się – jak wszyscy kubańscy uchodźcy – do Miami.
Kiedy wiatr jeszcze ciągle wiał, a niebo było cały czas ołowiane, Ewa wyszła bohatersko z Miką i pobiegła na wybrzeże. Po drodze potykała się o gałęzie palm, frambojan przed sklepem ogołocony był z kwiatów rozproszonych tak daleko, że nie tworzyły nawet czerwonej plamy. Ale najbardziej przerażające było morze. Fale wysokości trzypiętrowej kamienicy cały czas przypływały by z hukiem rozprysnąć się uderzeniem o koralowe skały. Było w tym coś z jęku, a zarazem z zemsty za odchodzącym huraganem, jakby ten stan żywiołu był bardziej bliski, niż dotychczasowy spokój miarowego obijania się fal o brzeg. Wszystko, czego Ewa potrzebowała z wybrzeża, a co usilnie pozyskiwała przemierzając z Miką kilometry wybrzeża, nagle szczodrze znalazło się skołtunione na skałach, ścieżce z czerwonej ziemi, a nawet na kolczastych krzewach i kaktusach. Rozgwiazdy, muszle, wachlarzowate wodorosty, śnieżnobiałe i czerwone korale, skorupy krabów i pozbawione już życia wszelkie przepiękne żyjątka morskie zmasakrowane leżały gdzie popadnie.
Po kilku dniach, kiedy pogoda wróciła do normy i żar z nieba lał się już bez żadnych przeszkód, a niebo było jak zwykle bezchmurne i lazurowe, poszli piechotą ze wszystkimi dziećmi Alamaru do plaży Bacuranao. Morze nie uspokoiło się jeszcze i fale tracące swój wigor rozpryskiem piany dziesięć metrów wcześniej miały wysokość kilkupiętrowej kamienicy. Żeby w ogóle móc pływać w morzu, należało każdą nadpływającą falę u jej podstawy przebić głową, by przedostać się na drugą stronę ominąwszy niebezpieczną, pienistą grzywę u jej wierzchołku. W przeciwnym razie, jeśli nie doznało się trwałych uszkodzeń ciała, zostawało się wyplutym na brzeg bez kostiumu kąpielowego, którego już nie sposób było odnaleźć. Było to dla wszystkich dzieci wielkim przeżyciem i wymagało wielkiej odwagi. Po przełamaniu strachu nikt już z wody nie wychodził, bo można było na grzbietach nie rozpienionych fal płynąć na jej samym szczycie, czyli kilku metrach nad brzegiem plaży i oglądać ją z lotu ptaka.
Ewa regularnie zaczęła chodzić wzdłuż brzegu Alamaru, raz na wschód w kierunku Cojimaru, raz na zachód w kierunku Bacuranao i tak na przemian. Za nią biegłą Mika i bawiła się krabami pustelnikami, ale najczęściej przodem udając, że nie kontroluje obecności Ewy.
Mika była cała biała i miała tylko jedną, czarną plamę na głowie dzielącą jej pysk na dwie części – białą i czarną. Ewa pokochała Mikę z całego serca. Kiedy tak szły w absolutnej samotności w scenerii egzotycznej, pełnej najwyśmienitszych skarbów, które można było sobie do woli zabierać, wiedziały, że są na pewno najszczęśliwszymi istotami na całej kuli ziemskiej. Ewa lubiła tę samotność najbardziej, nic nie było tak przyjemne, jak właśnie brak innej istoty ludzkiej obok siebie.
W pewnym momencie, jak tak szły tym razem na zachód, nagle, nie widomo jak, stanął przed nią młody żołnierz ubrany w rewolucyjny strój koloru khaki z karabinem na plecach. Ewa zlękła się, a jeszcze bardziej zlękła się Mika. Tak stali w trójkę znieruchomiali, nikt nie wydał z siebie żadnego dźwięku, po czekoladowej twarzy żołnierza widać było, że walczy ze sobą i jest właśnie w jakiejś fazie zmagań, które nagle po dłuższej chwili przeszły na stronę zaniechania. Bez słowa Ewa podążyła na zachód, a żołnierz wrócił do chaszczy za drutem kolczastym.
Mika od pewnego czasu leżąc na kanapie w holu zaczęła się lizać pod ogonem, a potem na kafelkach całego domu pojawiły się krople krwi. Ewa nie miała pojęcia co to jest, na dodatek na tylnych nogach i na pośladkach wystąpiły liszaje, które smarowali z Andrzejem specjalną maścią kupioną w aptece, co nic nie dawało, bo natychmiast ją zlizywała. Niestety, ani Andrzej, ani Ewa nie mieli pojęcia, jak pomóc Mice, która teraz na dodatek nie wiadomo dlaczego, zaczęła krwawić.
Krystyna codziennie umierała z gorąca jak i większość gospodyń domowych na Alamarze, a zarówno Rudek, jak i Pydymowski, właściciel Miki, pochłonięci byli tak budowaniem komunistycznej gospodarki na Kubie, że los biednej Miki nikogo z dorosłych nie obchodził.
Ale czekało ich jeszcze coś gorszego. Przed domkiem nagle pojawił się nie wiadomo skąd tabun psów różnej maści i wielkości. Ponieważ nigdy na noc drzwi się nie zamykało, ani od frontu, ani od patia, Mika, jak tylko rano się zbudziła i zjadła kupioną w sklepie świńską tuszonkę, natychmiast wypryskiwała kulturalnie jak najdalej od domu, a za nią podążały wszystkie leżące do tej pory i czekające na nią przed domem psy. Kiedy Ewa żaliła się Pydymowskiemu, że psy nie wiedzieć czemu wskakują na Mikę, on się tylko zaśmiał.
Jednak Mika próbowała wieczorem wrócić do domu, by coś zjeść i napić się wody, ale wtedy dopadały ją ogromne psy, z których największy zwycięzca połączył się z nią, jak Ewa z przerażeniem zobaczyła, już na stałe. Tkwili tak nieruchomo na trawie przed powojem Rudka otoczeni nieprzebraną masą psów, które cały czas walczyły ze sobą, warczały i skomlały. Nagle Rudek wypadł z kuchni z wiadrem wody i wylał na Mikę, czego Ewa nie mogła mu już nigdy wybaczyć. Pamiętała, jak zamykał na balkonie małego Pikusia, a teraz potraktował tak sadystycznie Mikę!
Obrażona Mika nie pojawiała się w domu kilka dni, aż zupełnie zmarnowana wreszcie, jak gdyby nigdy nic, wskoczyła na swój obity czerwonym materiałem fotel i zaczęła się długo wylizywać. Potem wszystko wróciło do normy, watahy psów się gdzieś ulotniły i Mika wróciła do Ewy i jej samotnych wędrówek po wybrzeżu.

Jednak nie tylko morze Ewa lubiła. Uwielbiała też miasto. Kiedy jechali wszyscy do Hawany, najbardziej lubiła wejść, chociaż na chwilę, chociaż na moment do holu hotelu Habana Libre, o którym nic nie wiedziała. Nie wiedziała na przykład, że Castro w apartamencie 2324 zaraz po odebraniu go hotelarzowi Conradowi Hiltonowi zarządzał państwem. Wiedziała tylko, że tam, na jednej ze ścian wisiał jej ulubiony przestrzenny obrazek zatytułowany „El Bohío”.
El Bohío miał najwyżej 30 centymetrów długości i 25 wysokości, a jednak zdołał pomieścić wszystko, co było potrzebne wieloosobowej czarnej rodzinie która w nim mieszkała. Maleńkie ludziki wyrzeźbione w drewnie i realistycznie pomalowane jaskrawymi kolorami robiły wszystko, co kubańska wiejska rodzina robiła w XIX wieku: kobieta stała przy kuchni, rodzeństwo starsze niańczyło młodsze w kołysce, gospodarz jadł zupę, a dziadek naprawiał narzędzia rolnicze.
Wszystkie materiały użyte do jego budowy były oryginalne, takie jak w rzeczywistości: drewno i liście z palmy królewskiej. Podcienia wsparte słupami wystruganymi też z drewna drzew trawiastych były zakończeniem dwuspadowego dachu. Panoramiczne prostokątne okna w kuchni przysłaniały błyszczące rondle zwisające z sufitu. Spiżarnia napełniona była wszelkim jadłem, kiełbasami, rybami, jarzynami i owocami egzotycznymi. Stały butelki z trunkami i beczki z miodem. Puszki z napisami przypraw i kawą stały rzędem na półkach.
Wpatrywała się w ten obrazek cały czas, kiedy wszyscy gdzieś chodzili i oglądali inne, przepiękne przeszklone sale, aż stojący przy drzwiach portier, który wpuszczał do hotelu tylko obcokrajowców stanął przy niej i ją zagadnął, czy jej się to podoba i czemu się tak jej podoba, a ona się zawstydziła i uciekła. Poszli wtedy wszyscy do sklepu w hotelu Habana Libre, do którego za każdym razem, jak byli w mieście, Ewa ich ciągnęła.
Było to jedno z obszerniejszych pomieszczeń na parterze. Na postumentach i na ścianach widniały wyroby kubańskich artystów, zupełnie coś innego, niż polska Cepelia. Kubańska sztuka ludowa, podobnie jak i polskie wyroby cepeliowskie były sztuką pamiątkarską, niemniej tutaj nic niczego nie udawało i afrykańskie maski-lampy i totemy-lampy oraz liczne ozdoby z guiro zamieniono na bardzo estetyczne i wyrafinowane artefakty nowoczesnej sztuki. Nie było tu kiczu i nic z fiest i karnawału Karaibów, jednak czuło się ducha zupełnie innej od polskiej mentalności.
Ulubioną rzeźbą Ewy z nieznanego egzotycznego drewna w kolorze miodu było popiersie młodej kobiety. Kończący włosy lok zamykał kompozycję wokół nagiej piersi. Od rzeźby i malarstwa gdzie przeważało malarstwo naiwne przechodziło się do regałów z biżuterią z muszli, nasion i kawałków drewna wyrzuconego przez morze, koszyków i kapeluszy z henequenu, a przede wszystkim lalek. Ewie udało się namówić Rudka, by mimo horrendalnych cen tylko dla turystów, kupił jej lalkę zrobioną z gałganków i drutu, wyobrażającą czarnoskórą, typową służącą z domów białych Kubańczyków ery przedrewolucyjnej, muchachę. Muchacha z obowiązkową chustką przewiązaną nad czołem w kokardę, z wielkimi kołami kolczyków wykonanych z drutu miedzianego, miała białą, bufiastą, kretonową bluzkę, wzorzystą falbaniastą spódnicę i fartuszek. Do czarnych dłoni przyszyto jej nieodłączną do sprzątania miotłę.
Ewa kupiłaby tam wszystko, ale głównie chodziła po to, by podpatrzyć różne twórcze wykorzystania materiałów, który dawało jej morze.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Ewa (14)

Dwie dwunastoletnie dziewczynki codziennie wybiegały nad brzeg morza, a za nimi poskakiwała wesoło Mika goniąc jaszczurki, które nagle spłoszone, gubiły ogony.
Ewa była zachwycona czarnowłosą Joasią. Nie wiedziała, że w Warszawie są tak przyjemne jak ona koleżanki. Jaga była też z Warszawy, ale Jaga była wyjątkiem w regule. W czasie, kiedy rodzice szli do kabaretu, wszystko co się w tę noc działo w ich domu nie wychodziło poza jego ściany. Jaga była klawa i była zawsze pierwsza do zabaw. Warszawiacy Kaśka i Tomek byli przecież okropni, a dzieci z klasy Ewy, które wracały z kolonii narzekały na warszawiaków, że uważają się za lepszych, że gardzą, że są złośliwi i wstrętni. I oto przylatuje z Warszawy Joasia, przyjazna i rozgadana, i pokazuje Ewie lalkę-maskotkę którą dostała od klasy na podróż oraz książkę. Ewa nic nie dostała na podróż od swojej klasy, ani od swojego byłego zastępu harcerskiego, ani od Marzenki, toteż warszawiacy chodzący z Joasią do jednej klasy urośli w jej oczach i powoli zmieniała o nich negatywne zdanie.

Lalka-maskotka wyobrażała samą Joasię i przyglądając się jej dokładnie Ewa przyznała rację Joasi: wypisz wymaluj cała Joasia! Miała ciało wykonane z bawełnianej, cielistej pończochy, a w miejsce nosa podsunięty był pod tkaninę mały guziczek, tak, że twarz lalki z czterem namalowanymi tuszem piegami i oczami z czarnych koralików była subtelna i słodka. Włosy z czarnej włóczki wszyte w głowę spięte były w dwa kucyki i była to cała Joasia. Książeczka zawierała jeden utwór Jana Brzechwy wydany przez wydawnictwo „Czytelnik”. Ewa nie znała „Pchły szachrajki” Jana Brzechwy i natychmiast ją przeczytała, gdyż Joasia zapewniła ją, że ta książeczka jest właśnie o niej. Ewie bardzo podobała się ta samokrytyka i autoironia Joasi.
Wędrując po Alamarze mijały niskie palmy obwieszone coraz obficiej kokosami i pod frambojanem przed sklepem usiłowały doskoczyć do wiszących długich, wygiętych jak szable, szarych strąków. Wewnątrz nich, po rozłupaniu były nasiona w szaro oliwkowe paski, z których zrobione były korale sprzedawane na Placu Katedralnym.
Ale miejscem docelowym ich wypadów były nadmorskie stepy tropikalne, pełne splątanych suchych traw, ciernistych krzewów i kaktusów osiągających rozmiary drzew. Stały tu z rzadka akacje, ale raczej roślinność była na tyle niska, że mogły zbierać nasiona wchodząc ostrożnie miedzy druty kolczaste, a kolce roślin. Największą ich zdobyczą, oprócz wszystkich tych szarych, czarnych, brązowych i wiśniowych nasion o najrozmaitszych kształtach, z których robione były korale sprzedawane na ulicach Hawany były pięciomilimetrowe, lakierowane nasionka o szkarłatnej barwie z czarną plamą, które nazwały „indiańskimi głowami”. „Indiańskie głowy” wysypywały się z czarnych strąków i trzeba było długo ich szukać. Ponieważ nie znały nazw roślin, nazywały je po swojemu i po przyniesieniu zbiorów do domu nazajutrz wiedziały czego mają szukać, by nasion danego gatunku było więcej, by coś już można było z tego wykonać.
Ale zachwyty nad roślinami nadbrzeżnymi nie ograniczały ich penetracji innych dostępnych regionów. Wsiadały do guaguły z Miką mającą je chronić przed niebezpieczeństwem i po ujechaniu jakiegoś kawałka mówiły kierowcy: por favor aquí. Wysiadały na zupełnym pustkowiu by rzucić się na stojące przy szosie drzewka obsypane limonkami, które nigdy nie miały być w znanym im kolorze cytrynowym, tylko zielonymi i tylko takie maleńkie. Były o wiele kwaśniejsze od znanych im cytryn i gasiły pragnienie w czasie wędrówki wzdłuż szosy, nim zziajane i złachmanione, obładowane zbiorami owoców i nasion o nie znanych nazwach i przeznaczeniu podniosiły rękę widząc na horyzoncie sylwetkę autobusu.
Rośliny okalające krawężniki chodników ulic Hawany Ewa znała doskonale, były to te same kwiaty doniczkowe stojące na parapetach okiennych w polskich szkołach obowiązkowo podlewane podczas przerw. Były tu bujne, wielkości krzewów, żywopłotów, były wolne, miały soczyste, zdrowe kolory i często jaskrawe kwiaty. Ewa nauczyła się rozpoznawać te sadzone dla kwiatów i te dla liści, a wszystkie zachwycały ją tak samo jak dzika roślinność wybrzeża. Jednak kiedy wchodzili do hotelu Habana Libre i kwiaty stawały się w oświetlonych kolorowymi lampkami wśród szemrzących strumyków wyrafinowaną inscenizacją, Ewa wprost mdlała w euforii. Begonie, dalie, chińskie astry, hortensje, róże, gloriozy, kanny, mieczyki, bratki, passiflory, amaranty, draceny, poinsecje, gerbery wśród różnobarwnych skórzanych liści krotonów odbijały się w wodzie, plątały w kolorach i woniach. Nie mogła przejść obojętnie przy kwitnących w ogrodach hoteli krzewach białych pulmerii, pachnących mirtów, żywopłotów z drzew laurowych, figowców i rododendronów, różnobarwnych pastelowych gardenii, pnących się kapryfoliów, powoju ololiuqui i przyprawiającej o drżenie amarantowej piany bugenwilli, czy kielichów z długimi pręcikami czerwonych hibiskusów. Ulice wysadzane fioletowo-niebiesko kwitnącą jacarandą, drzewami coccoloby kwitnącej białym puchem, szkarłatnymi flamboyanami, żółtymi kiściami kulek mimozy były niejednokrotnie kwietnymi tunelami, pod którymi pachniało osłaniając jednocześnie przed słońcem.
Ewa nocami nie mogła spać oszołomiona wrażeniami dnia i wsłuchiwała się w granie cykad w metrowej wysokości trawach za domem, na które otwarte były drzwi patia całą noc. Ich nieustannie wydawany dźwięk, nie wiadomo kiedy się zaczynający i kiedy kończący był tak samo nieodłączny, jak szum morza dochodzący do domku jednostajnym rytmem uderzeń fal o koralowy brzeg morski. Ewa nie chciała spać, by nie utracić tych dźwięków i tych chwil, które minęły, które w sobie jeszcze przeżywała i się nimi rozkoszowała, i nie chciała, by sen je odebrał i zneutralizował nowym wschodzącym dniem.

Wreszcie udało się Rudkowi umówić szofera, z którym wraz z ekwadorskim inżynierem jeździli na delegację do Matanzas, by w sobotę po pracy zabrał jego rodzinę do Varadero. Pojechał też i ekwadorski inżynier z dziewięcioletnią córeczką Juanitą.
Urwali się z pracy już o 10 i przyjechali na Alamar po Krystynę, Ewę i Andrzeja. Ewa zdążyła powierzyć Mikę Joasi, ale Mika i tak wylegiwała się na patio ich domu i chodziła wszędzie tam gdzie chciała i do kogo chciała. Juanita z kruczoczarną w lokach czupryną, w czerwonych bawełnianych spodenkach nie za krótkich, przed kolana, wyglądała ślicznie.
Jechali ogromnym chevroletem czteropasmową, wspaniałą autostradą Via Blanca z pasem zieleni w środku i Andrzej nie mógł się nadziwić tej nowości. W Polsce nigdzie nie było szos z pasem zieleni. Wesoło rozmawiano tylko po hiszpańsku i Ewa schroniła się w swoją skorupę i chłonęła wszystko, co przesuwało się jej przed oczami: pola ogromnych agaw, z której wyrabiano sznurek i pola trzciny cukrowej, z której uliczni sprzedawcy w Hawanie wyciskali sok specjalnymi, podobnymi do maszynek do mięsa, prasami. Ich chevrolet był jedynym samochodem na szosie, raczej przejeżdżały wozy drabiniaste o dwóch kołach zaprzężone w bawoły. Gdzieniegdzie wśród najczęściej ciągnących się w nieskończoność nieużytków stały nieliczne chatki kryte palmowymi liśćmi. Ale najwspanialsze były palmy sterczące samotnie lub po dwie, bardzo wysokie, lekko bujające się pierzastymi liśćmi.
Kiedy przyjechali do mostu Bacunayagua pejzaż stał się dla Ewy jeszcze bardziej odrealniony i magiczny. Most przypominał jej ryciny o diable budującym most, bo jaki człowiek mógł zbudować coś tak nieprawdopodobnego? Nad przepaścią, w której płynęła rzeka wisiał delikatny, wsparty na niesłychanie długich betonowych słupach most, po którym przesuwały się jak paciorki kolorowe auta. Przed wjazdem na most, na skale, wybudowano betonowy mirador, otoczony barierkami, skąd można było obserwować rozciągającą się poniżej dolinę Yumuri.
Ewa z Andrzejem przeskoczyli barierkę i zeszli w dół aż do samych stóp mostu. Masywne przęsła i most widziany z żabiej perspektywy przytłaczał ich i przestraszał. Kiedy wrócili, wszyscy siedzieli na murku z białych kamieni i jedli zabraną z domu przez Krystynę wałówkę, pili piwo i coca colę, a Krystyna herbatę z termosu. Mężczyźni palili partagasy, a Rudek, chcąc im dorównać ciągle się spóźniał z wydechem krztusząc się i dławiąc, jednak dzielnie palił.
Z Hawany do Varadero mieli 120 kilometrów i ten przystanek był połową drogi, a chcieli jeszcze zobaczyć groty, nie mogli siedzieć tu długo. Ewa usiadła obok wpatrując się w rośliny. Było to niższe piętro głównego tarasu widokowego, miało kamienny krąg w środku, na którym rosły niesłychanej piękności skalne rośliny tropikalne tworząc klomb, a jego obramowaniem był murek na którym siedzieli. Przed ukończoną sjestą Ewa pobiegła na taras widokowy jakby chcąc jeszcze zatrzymać dłużej to co ujrzała i zagarnąć dla siebie jak najwięcej. Po lewej granatowy ocean był tylko o klika tonów ciemniejszy od nieba, a ciemny masyw górski częściowo go zasłaniał. Na wprost czerwone dachy rozrzuconych domków i kreski białych pni palm zakończonych pióropuszem liści tonęło w wilgotnej zieleni doliny Yumuri. Po niebie krążyły ptaki i latały poniżej kołując nad przepaścią i pod mostem.
Wjechali na most stanowiący granicę między prowincją Hawana a prowincją Matanzas. Ze wzgórza, na którym był most można było zjechać w miasto Matanzas z czerwonymi dachami, ale nie mieli na nie czasu, jechali przecież na plażę wykąpać się i chcieli przed zmrokiem zdążyć.
Jaskinie Cuevas de Bellamar po prostu zaliczyli, Ewa zresztą nie lubiła grot i zamkniętych przestrzeni, niemniej sople stalaktytów i stalagmitów ją urzekły baśniowością, a odpowiednio podane specjalnym barwnym efektem świetlnym dla turystów uwodziły i zachęcały do dalszego wędrowania w podziemnych, wapiennych ciągnących się trzy kilometry korytarzach. Były podobno schronieniem dla powstańców wszystkich toczących się na Kubie rewolucji. Krystalicznie czyste nacieki przypominające mleczne szkło odbijały się w taflach jeziorek równie krystalicznej wody. Ewa szybko pozbierała dla swoich zbiorów leżące sople i schowała do Kuki.
Mieli jeszcze dwadzieścia kilometrów do Varadero o czym informowały przydrożne tablice przetykane portretami Fidela Castro i sentencjami przeciwko jankees.
I nagle w przedniej szybie samochodu pojawiło się coś obcego, co Ewę tak samo zaniepokoiło, jak zachwyciło. Był to najpiękniejszy na świecie kawał szlachetnego turkusu powiększający się coraz bardziej i w pewnym momencie z małego punktu rozlał się na wszystkie szyby samochodowe i towarzyszył im już do końca. Był to kolor morza, zupełnie niespotykany, nie mający nic wspólnego z jego imitacją kafelków basenów hotelowych. To był jak szlachetny kamień, kolor wody plaż Varadero, nigdzie wcześniej nie spotkany, oprawiony w kremowo biały piasek, przy którym turkus stopniował swój odcień, by na horyzoncie osiągnąć swoje apogeum intensywnego, turkusowego błękitu.
Kubańczycy całymi rodzinami przyjeżdżali do Varadero i w grupach siedzieli na plaży jedząc i pijąc, ubrani zawsze w szczelnie zabudowane kostiumy kąpielowe z zamkiem błyskawicznym na plecach u kobiet i długich do kolan kąpielówkach u mężczyzn.
Pojeździli trochę ulicami Varadero wzdłuż plaży w poszukiwaniu hotelu, gdyż nie opłacało się jechać taki kawał na jeden dzień, który miał się i tak ku końcowi. Drewniane domy powtarzały ten sam schemat specyficznego stylu architektonicznego dwupiętrowych, lekkich, przestronnych domów z loggią drewnianych pali i ukośnymi dachami z drewnianych gontów. Upaństwowione hotele i rezydencje przedrewolucyjnych bogaczy były dostępne dla zwykłych turystów tylko w niewielkim stopniu. Wiadomo było, że Fidel wspaniałomyślnie niektóre podarował dygnitarzom krajów komunistycznych, niektóre miał dla siebie i dla swojej świty. Reszta byłych rezydencji czy zwyczajnych hotelowych przedsiębiorców zarządzana bezdusznie przez leniwych urzędników z biegiem czasu traciła nieodwracalnie blask. Dlatego ten drewniany hotelik, w którym wynajęto im dwa pokoje – jeden dla rodziny Rudka, a drugi dla szofera i inżyniera ekwadorskiego z Juanitą – był trochę brudnawy i Krystyna z odrazą popatrzyła na drewniane podłogi i skaczące kukaracze.
Cały 20 kilometrowy półwysep Hicacos miał plaże o białym piasku, na którym rosły z rzadka palmy i na których cieniu nie polegano: od zawsze stały tu rzędy solidnych parasoli krytych liśćmi palmowymi, pod którymi mieściły się nawet duże rodziny. To one były tutaj najbardziej charakterystyczne, jak i Kubańczycy siedzący na tarasach tanich hoteli i restauracji.
Gościm zagranicznym jak i odwiedzinom samego Fidela towarzyszyła wojskowa obstawa, lub byli umieszczani w odległych dla zwykłego oka zakątkach Varadero, gdzie były do ich dyspozycji bezludne wysepki, jachty, baseny i nocne kluby. W dzień, kiedy Rudek z rodziną zjechał do Varadero na całe szczęście nic takiego się nie wydarzyło.
Dla dzieci celem było morze i biegnąc do wody nic już nie było ważne i nic nie stało na przeszkodzie, by zanurzyć się w jego świętych wodach. Maski i fajki umożliwiły zobaczenie różnokolorowych ławic ryb, pływających na białym tle i w związku z tym delikatniejszych i przeźroczystych. Między nimi pływały welony meduz, na dnie leżały czerwone rozgwiazdy i pełzały galaretowate małe ośmiornice. Ten cudowny świat podwodny był jeszcze inny, niż w wodach Alamaru i nie było tu jeżowców. Można było spędzać w wodzie cały dzień, woda była niezmiennie ciepła, a napływające fale przebijało się głową.
Najprzyjemniej było wieczorem, kiedy cienie, niemal nieobecne w południe, nagle wydłużały się, a zachodzące słońce barwiło wszystko na różowo, ocean zaczynał się cofać i kurczyć.

Byli tak zmęczeni, że kiedy obudzili się rano i zeszli na dół na śniadanie i usiedli na wysokich barowych stołkach, nie pamiętali już noclegu i stawało się obojętne, czy spali w luksusowym apartamencie, czy nędznym zaniedbanym hoteliku. Wszystkim, nawet dzieciom, nalano kawę mocno posłodzoną ze słodzonym skondensowanym mlekiem i do tego galletas dulces. Krystyna była zaskoczona takim śniadaniem i była głodna. Natomiast dzieciom odpowiadało słodkie śniadanie i Ewa nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego przed pójściem do szkoły nigdy nie je się takich optymistycznych śniadań przed czekającym trudnym dniem.
Za to obiad, który zjedli w hotelowej restauracji był słony i ostry. Można było wybierać tylko między czarną fasolą, a czarnym ryżem zmieszanym z krabami i smak krabów jedzonych po raz pierwszy w życiu Ewa zapamiętała jako coś najpyszniejszego na świecie. Nawet cielęcy móżdżek na kruchych babeczkach cioci Isi nie umywał się do cangrejos con arroz negro.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Andrzej (7)

I się zdarzyło. Rudek jadąc na delegację do Matanzas miał w samochodzie jedno miejsce wolne i zabrał na wycieczkę Andrzeja, by zobaczył hodowlę krokodyli.

Jadąc na południe już po dwóch godzinach byli na wielkim bagiennym obszarze liczącym blisko 300 tysięcy hektarów, pociętym kanałami dla łodzi stojącymi przed chatkami na palach krytymi liśćmi palmowymi. Najzieleńszy obszar Kuby ciągnął się 175 km ze wschodu na zachód i 58 km z północy na południe. To czarowne miejsce, ale pełne chaszczy, bagien i chmar komarów Fidel kazał częściowo osuszyć przy pomocy specjalistów holenderskich i zbudować, wraz z szosami ośrodek wczasowy dla robotników rolnych. Zaraz po zwycięstwie rewolucji, mógł tu z pełną satysfakcją odniesionego zwycięstwa nad kontrrewolucją kubańską w Zatoce Świń siedzieć sobie z Che w łódce, palić cygara i łowić ryby. Czarno-białe zdjęcie zadowolonych z siebie dwóch najważniejszych partyzantów – Guevary i Castro – którzy przechytrzyli całe CIA i wszystkich wyszkolonych w Miami i w Kolumbii comemierdas obiegło świat: sfotografowano ich tutaj, na wczasach, siedzących w łódce, nie w żadnych slipkach, ale w pełnym wojskowym uzbrojeniu, trzymających zamiast karabinu wędkę.
Andrzej nie mógł pojąć jak Fidel, którego cały czas chciano zabić, na którego polowały wszystkie wywiady i kontrwywiady antysowieckie siedzi tak sobie tutaj na wczasach, jak gdyby nigdy nic. A przecież te tereny, te szuwary, które umożliwiły tubylcom efektywną pomoc oddziałom Fidela, cała ta przyroda jakby była stworzona do walk, mordów i zwycięstw. Nic dziwnego, że ukochał Fidel półwysep Zapata który dał mu niepodważalne zwycięstwo. W podzięce postawił na sztucznych, powstałych z 60 000 metrów kwadratowych usypanego torfu wysepkach wioskę Karaibów upamiętniającą wyrżnięte w pień plemię Siboneyów będącą wielką atrakcją turystyczną.
Boca de la Laguna del Tesoro z połączonymi drewnianymi mostkami chatynkami, w których był prąd elektryczny, lodówki i kuchenki do gotowania wzorowana była na parku Narodowym Everglades na Florydzie powstałym w końcu lat czterdziestych i stanowiła dobry strategiczny punkt inwigilacji południowego wybrzeża Kuby, gdzie na Playa Giron nastąpił nieudany desant antykomunistów.
Między domkami rosły bananowce, kwitły bugenwille i wszystko cieszyło tu oko i dawało radość. Wśród niesłychanie bogatej fauny rezerwatu najlepiej czuły się krokodyle i aligatory. Po prawie całkowitym ich wytępieniu, przerobieniu na befsztyki, torebki, buty, paski i karmę dla kur, zaczęto je chronić i specjalnym programem Fidela hodować, a nadwyżki przetwarzać na to samo, co wcześniej. Krokodyle ciągnione lassem jak psy na smyczy, wiązane w obwarzanki z zakneblowaną paszczą stanowiły dowody odwagi i nadludzkiej siły ich opiekunów.
Ferma krokodylowa była podzielona na niewielkie zbiorniki wodne ogrodzone drucianą siatką. Na betonie zakończonym pasem trawy, na wybiegu dla krokodyli gady wylegiwały się na słońcu oglądane przez turystów.
Andrzej dowiedział się, że jest tu 30 tysięcy krokodyli i tyle pewnie jaj zagrzebanych w piasku. Ale gniazdowały tu także liczne gatunki ptaków z obu Ameryk, których egzotyczne nazwy Andrzej poznawał z tabliczek. Były różowe flamingi, czarne czaple i barwne kolibry, ale na całe szczęście dozorca przynosił krokodylom w cynowych wiadrach ochłapy zwierząt rzeźnych, na które rzucały się bijąc się między sobą.

Kiedy Andrzej wrócił z Zapata, dowiedział się, że zapłakana Jaga była się pożegnać, że dostała z mamą nagle miejsce w samolocie i prosi, by on z siostrą zaopiekowali się Miką do ich powrotu. Mika znała ich dom i wskakiwała na kanapę w holu gdzie lubiła się wylegiwać, ale zawsze na noc wracała do Pydymowskiego. Rano odprowadzała go na przystanek guaguy i kiedy on znikał w autobusie, natychmiast zawracała i szła do casa 192. Lubili Mikę i bardzo się cieszyli z jej obecności, szczególnie, że Andrzej potrafił wydobyć z niej rozliczne talenty jak robienie salt w czasie podrzucania.

Po przyjeździe rodziny Dubińskiego, Andrzej pozyskał do towarzystwa swojego rówieśnika Zbyszka, a Ewa jego siostrę Joasię. Zbyszek właśnie przyjechał ze świadectwem ukończenia ósmej klasy warszawskiego liceum i przychodził do Andrzeja codziennie. Był owładnięty pasją konstruktorską i jego największym marzeniem było zbudowanie pokoju do mieszkania tak, by napoje transportowane były wprost do ust z kranów w ścianach przez specjalne rurki, a wszystkie uciążliwe czynności, jak ubieranie, rozbieranie i jedzenie całkowicie zautomatyzowane. Potrafili tak godzinami siedzieć i snuć marzenia o lepszym i przyjemniejszym życiu pozbawionym uciążliwych czynności sprzątania własnego pokoju i wynoszenia śmieci. Nie wiadomo, czy Andrzej nie mający własnego pokoju i raczej skromniejsze wymagania względem dnia codziennego wtórował Zbyszkowi dla jego wybitnych futurystycznych wizji, czy tylko tak, by kogoś bliskiego mieć przy sobie.
Znikali na całe dnie w czeluściach i najodleglejszych zakątkach Hawany i Jorge, który już tam Andrzeja wprowadził, czasami im towarzyszył. Penetrowali szemrane dzielnice szukając komiksów dla dorosłych i przesiadując w kinach non-stop za jedno peso za wejście, w jakimkolwiek momencie i jakiejkolwiek godzinie, gdyż projekcja się zapętlała. Tak zobaczyli przy kompletnie pustej sali „Nóż w wodzie” Polańskiego.
Ale Polonia potrzebowała do pomocy silnych męskich rąk mężczyzn. Ich brakowało, byli albo w pracy, albo na delegacjach, a ponieważ polscy specjaliści dostawali się na Kubę w wieku dojrzałym, po osiągnięciach i doświadczeniu zawodowym, byli na wagę złota. Kiedy statkiem przychodziły worami polskie smakołyki Baltony do ambasady, trzeba było je wnieść, poporcjować i podzielić. Polacy z odległego Alamaru nie dostawali z tego nic, gdyż już w trakcie dzielenia łupów wszystko znikało, ale można było jeść przy podziale. Wielki wór suszonych jabłek miał wyrwany jeden róg, do którego sięgali wszyscy obok niego przechodzący, tak, że się kurczył i malał w zawrotnym tempie.
Byli potrzebni w ambasadzie polskiej na Miramarze przede wszystkim do obsługi ogromnej, niklowanej maszyny amerykańskiej, która kroiła polską szynkę na cienkie plasterki.
22 lipca, najważniejsze państwowe święto Polski Ludowej obchodzone było w ambasadzie hucznie. Ambasador wydawał z tej okazji raut dla polskich i kubańskich dygnitarzy z małżonkami. W przeddzień przyjechały do ambasady małżonki, by przyrządzać gigantyczne ilości przekąsek. Krystyna z Ewą robiły kulki z mięsa mielonego przez inne panie. Następnie smażono je w głębokim oleju w wielkiej kadzi.
Zaproszenie do Ambasady Polskiej dla Rudka wraz z małżonką wydrukowane na kremowym, czerpanym papierze, z reliefem orła i wyznaczoną godziną dwudziestą doręczono tydzień wcześniej. Krystyna wzięła torebkę z krokodyla, do której nie pasowały żadne jej buty, jak i żadna sukienka. Nie miała koronkowej czarnej, ani białej sukienki obowiązującej na takie okazje. Całe szczęście garden party, jakie wydała ambasada było przy kolorowych dyskretnych światełkach na trawniku w ogrodowych ciemnościach i wśród przybyłych tłumów trudno było kogoś rozpoznać. Ewa ubrała tym razem niebieską, nylonową sukienkę amerykańską kupioną na ciuchach w Przemyślu, na nylonowej halce czuła się odświętnie, ale z powodu niskiego wzrostu i tak nikt jej nie zauważył i nie docenił. Wszystko odbywało się na stojąco, zdołała czasami dostać się do srebrnej tacy roznoszonej przez wyfraczonych kelnerów i zjeść kulkę mięsną, ale do innych smakołyków nie miała już dojścia. Głównie roznoszono na tacy alkohole, unosił się dym z amerykańskich papierosów i kubańskich cygar zmieszany z perfumami. Wszyscy gadali między sobą, jakby nagle pozwolono im mówić, jakby nagle włączono wyłączoną fonię.
Andrzej ze Zbyszkiem natychmiast się ulotnili, a Ewa żadnego dziecka nie mogła znaleźć i poczuła się samotna. Weszła w głąb ogrodu, który prezentował się jeszcze cudowniej i czarowniej. Kwitnące hibiskusy pachniały tworząc szkarłatną ścianę, jakby zielony mur pod baldachimem niskich palm i bananowców. Znalazła jakąś szczelinę między krzewami i zobaczyła drugi dom należący do ambasady. Drzwi były otwarte i buchające z nich światło oświetliło wnętrze. Było tam mnóstwo bawiących się dzieci. Przed dom wyszedł niezwykle urodziwy syn konsula w wieku Ewy i trzymał w ręku kij do golfa. Popatrzył na Ewę, ale się nie odezwał. Szybko się wycofała i wróciła do rodziców, którzy nie pozostali tam już długo i szybko powrócili guaguą na Alamar.

Po trzech dniach od bankietu w Polskiej Ambasadzie Rudek przyniósł do domu zaproszenie z pracy i Andrzej przeczytał:
“El Gobierno Revolucionario de Cuba tiene el honor de invitar al co Rudolfo a la gran Concentracion Popular en Conmemoracion del XI Aniversatio del asalto al Cuartel Moncada. Lugar: Plaza de la Revolucion/Dia. 26 de Julio Hora 5 P.M”
Rudek nie mógł nie pójść, a Andrzej poszedł z nim bardzo chętnie. Krystyna nie puściła Ewy bojąc się tłumu. Ale z imiennymi zaproszeniami dla całkowitego bezpieczeństwa wpuszczani byli na plac Rewolucji zupełnie innym wejściem i dostawali miejsca niedaleko Fidela.
Andrzej widział go z bliska jak i wdział Che i był z siebie dumny. Nigdy nie wdział takich tłumów, takiego morza ludzi zalewających gigantyczny plac i takiego prawdziwego, szczerego entuzjazmu, który nie był ani religijny, ani polityczny, tylko bardziej przypominał fanów muzyka rockowego niż wodza narodu. Ten luz, ta wyrażana wolność aplauzem za każdym razem, kiedy Fidel pozwalał sobie na niecenzuralne słowa i niekonwencjonalne sformułowania, nie miał nic wspólnego z referatami odczytywanymi z kartki przez Gomułkę, czy Chruszczowa.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Rudek (10)

Mimo, że w Hawanie było najwięcej samochodów przypadających na jednego mieszkańca w porównaniu z innymi miastami Karaibów, Rudek nie mógł wynająć żadnego samochodu, by zabrać rodzinę na wycieczkę po wyspie. Nie tylko dlatego, że nie miał prawa jazdy, ale też i nikt samochodu by mu nie dał. Chociaż transportowano statkami Warszawy i Syrenki dla Polaków, to jednak Rudek nie był w hierarchii tak ważnym Polakiem, by przydzielono mu służbowy samochód. Korzystał tylko z pomocy kierowcy Ministerstwa Budownictwa wożącego inżynierów na place budowy, który za pieniądze, kawę i upominki zgodził się pojechać z Rudkiem w dniu wolnym od pracy.
Krystyna, ani dzieci, nigdy nie wiedzieli, kiedy to nastąpi, a dzieci bardzo chciały gdzieś wyjechać i zobaczyć prócz Hawany jeszcze inny kawałek Kuby.
Nim to nastąpiło, wybierali się razem idąc brzegiem morza na zachód do Cojímaru sławnego z tego, że jakiś mały chłopak pomagał Hemingwayowi na jego jachcie Pilar, a potem Hemingway to opisał i dostał za to Nagrodę Nobla. Chodziły słuchy u Rudka w pracy, że Hemingway był skąpy i chłopca wykorzystał, ale tak naprawdę, nikt nic o tym wszystkim nie wiedział. Czułe fotografie Fidela z noblistą Hemingwayem o niczym nie świadczyły, nim się pisarz zastrzelił to i tak kubańska willa została uwłaszczona i mu odebrana bez względu na to, że miał dla Rewolucji entuzjazm i miłość. Rudek obiecał dzieciom, że pojadą do muzeum Hemingwaya, do miejscowości San Francisco de Paula, do posiadłości Finca Vigia. Było to tylko 17 kilometrów z Alamaru samochodem, ale nie miał pojęcia jak tam się dostaną. Był tam już, ale było zamknięte dla zwiedzających, zobaczył tylko trzynaście akrów drzew bananowych, tropikalne krzewy i zadbany ogród z basenem. Żona Hemingwaya opuściła go w 1960 roku i wróciła do Stanów Zjednoczonych kiedy przejął ją kubański rząd.
Zbliżali się do najstarszej bazy rybackiej w Hawanie, do której Ernest Hemingway przypływał z małymi rybkami z połowu i karmił nimi pelikany. Ujście rzeki Cojímar pod względem roślinności miało już inny charakter niż wybrzeże na Alamarze, była tu masa dziwnych owadów, mrówek, termitów, karaluchów, mszyc, chrząszczy, motyli i skorpionów. W chaszczach żerowały jaszczurki i ptaki owadożerne, a w wodzie w większej ilości, oprócz ryb, były ośmiornice, jeżowce i glony. Wyjątkowo bujna roślinność przy ujściu rzeki, na której przycumowane z obu stron kutry rybackie tworzyły barwną na jej tle mozaikę, przetykaną jaskrawymi kwiatami flamboyana, co ze szlachetnymi, spatynowanymi wodą burtami kutrów tworzyła malowniczy obraz.
– To stąd uciekają do Stanów Zjednoczonych na tratwach i oponach – myślał Rudek, pamiętając niedawne ostrzeliwania wojsk granicznych bezbronnych ludzi.
Z wybrzeża zatoki Cojímar widzieli po prawej stronie Alamar, skąd przyszli, a po lewej fortyfikacje twierdzy, która podobno kiedyś była połączona z El Morro szczelnym murem w obronie przed piratami.
Było tu dużo ludzi, dzieci i starcy szli z wędkami ku wodzie, całe rodziny brodziły po mieliznach kolczastego wybrzeża.
Weszli do parku, gdzie stał, wysokości najwyżej jednego metra castillito z wieżami z blankami i Ewa już nie chciała opuścić tego zamku, ani całego parku. Przy wybetonowanych ścieżkach były zadaszone, niskie lampy, w nocy musiało tu być magicznie. Między parasolami pokrytymi liśćmi palmy królewskiej rosły barwne krzewy bugenwilli, delikatne mimozy, których trącone przez Ewę listki natychmiast nawiązywały z nią kontakt ruszając się, gigantyczne asparagusy, paprocie i oleandry. Były skalniaki z mnóstwem kwitnących gatunków kaktusów i czerwonych krotonów. Pole do mini golfa było puste i przez nikogo nie obsługiwane.
W nowo zbudowanej restauracji „El Golfito” z betonowych płyt, z betonowymi kolumnami w stylu modernistycznym le Corbusiera sprzedawano sandwicze. Do niklowanej, wielkiej amerykańskiej maszyny czarnoskóry barman wkładał biały chleb tostowy z mnóstwem warstw szynki, pomidorów, papryki, zalany ketchupem, na tę dziesięciocentymetrowej grubości kanapkę nakładał drugą, podobnej wielkości. Całość zmniejszała niklowana maszyna pod wpływem gorąca i nacisku. Rudek kupił dla dzieci helado – lody w szklance, które się piło i które było ich ulubionym przysmakiem – a dla siebie i Krystyny piwo.
Andrzej wrzucił do szafy grającej 5 centavos i wielka, czarna dźwignia podniosła się zza szybki i wydobyła czarny krążek płyty, który umieściła na adapterze. Rozległa się kubańska taneczna muzyka.

Nie wiadomo było, czy El Golfito należy do Alamaru, czy już do Cojímar, podobno rzeka Cojímar oddzielała te dwie dzielnice. Dlatego, by definitywnie się odciąć od miejsca skąd przyszli, weszli na most przerzucony przez ciemne wody niezbyt szerokiej rzeki i przeszli brzegiem zatoki. Weszli na główną arterię wioski, via Marti Real, przy której stały parterowe domki tonące w bananowcach i bugenwillach z charakterystycznymi dla krajów tropikalnych podcieniami wspartymi drewnianymi słupami. Podobnie, ale bardziej okazale prezentował się piętrowy dom z kolumnami, w którym na parterze mieściła się słynna restauracja La Terraza z tarasem na morze, szczegółowo opisana przez Hemingwaya w powieściach.
Szli dwa kilometry w skwarze popołudnia i bali się, że przed zmrokiem nie zobaczą polecanego w pracy Rudka sztandarowego dzieła architektów Rewolucji, Reparto Camilo Cinfuegos.
Weszli na Carretera Del Morro łączącej zamek z osiedlem i sylwetka białej części fortyfikacji w Cojímarze z białym, okrągłym pawilonem podobnym do świątyni greckiej zniknęły im z oczu.
Plan przedrewolucyjny architektów Batisty, do którego zaprosił największych i najsławniejszych budowniczych tamtych lat przewidywał dla odcinka między Castillo del Morro, a Cojímar dzielnicę mieszkaniową dla bogatych. W celu promowania sprzedaży gruntów wydawano broszury dowodzące, że budowany właśnie tunel Bay łącząc się pod wodą z Hawaną del Este i budowa Via Monumental, największej autostrady na świecie o szerokości 100 lub 150 metrów umożliwi dotarcie z centrum Hawany, do planowanych tam domów dla 200000 mieszkańców w kilka minut. Zdążono ukończyć Tunel, cud inżynierii kubańskiej – 733 metrów długości z czterema pasami ruchu o szerokości 3,35 metrów każdy – 31 maja 1958 roku. Reklamowano, by kupować działki w Cojímar i Alamar zwany lazurowym wybrzeżem Hawany, mającym być piękniejszym od Nicei. Do inwestycji włączyli się mafiosi tacy jak Meyer Lansky i Santos Trafficante chcących dodatkowo zrobić z Hawany Las Vegas Karaibów.
Od 1 stycznia 1959 z trybuny grzmiał już Castro w zupełnie innym tonie. Reforma miejska uchwaliła redukcję płatności czynszów o połowę i ich uwłaszczenie. Milion kubańskich rodzin stało się posiadaczami domów, w których mieszkali. Obiecano mieszkania dla wszystkich wchodzących w dorosłe życie Kubańczyków.
Fidel Castro zarzucił architekturze przedrewolucyjnej, że jest przestarzała, burżuazyjna i brzydka. Nowa, która powstanie, będzie przewyższać standardy amerykańskie, ponieważ tam się produkuje bomby (energia ludzka jest tam marnowana), a na Kubie nie. Ta wyspa, wyspa Kuba nie ma ani problemów religijnych, ani rasowych i może być rajem. Architekci mają nie budować poszczególnych budowli, ale nowe, w rewolucyjnym duchu miasta.
I tak powstało Reparto Camilo Cinfuegos
Budownictwo rewolucyjne cechowała prostota formy i konstrukcji. Szukano rozwiązań technicznych umożliwiających jej lekkość. Wpływy radzieckie dyktowały symetrię, oszczędność miejsca i preferowały prefabrykaty. Zgodnie z panującą modą integracji sztuki z architekturą powstawały na elewacjach domów i przed domami betonowe rzeźby abstrakcyjne. Badania i eksperymenty w zakresie technologii budowlanych stawiały sobie za cel budowania szybkiego, masowego, taniego z dostępnych na wyspie zasobów. Wytwarzano betonowe elementy świetlne, prefabrykowane łuki z cementu azbestowego, które były lekkie. Wszystko to w pierwszych latach po rewolucji miało znamiona wysokich kwalifikacji budowniczych. Brutalizm w architekturze surowy i ascetyczny wspomagany przyjaznym ciepłym, wolnym od zim klimatem zaowocował niezwykłym pięknem. Le Corbusier w wydaniu karaibskim to białe, gładkie ściany z loggiami i sypialniami na zewnątrz, z ażurowymi ścianami między budynkami.
W miasteczku Camilo Cinfuegos powstało wszystko potrzebne do życia wspólnoty: centrum handlowe, placówki służby zdrowia, ośrodki społeczne, szkoły, żłobki, przedszkola, place zabaw, drogi dla aut i pieszych. Osiedle zostało otoczone szerokimi alejami, w którym był tylko ruch kołowy i drogi serwisowe typu “Cul de Sac”. Miejska przestrzeń w całości dla pieszych, została utworzona z budynków o różnych wzorach i wysokościach: trzy rodzaje czterokondygnacyjne i dwa rodzaje jedenastopiętrowców. Domy stworzone i finansowane przez państwo były bardzo tanie, 60 dolarów za m2 wysokiej jakości wykonania.

Krystyna z dziećmi usiadła na betonowej, zwężającej się ku dołowi ławeczce i z zachwytem chłonęła to osiedle wykonane starannie z pierwszorzędnych materiałów, nie takich tandetnych, jak Koszutka. Dzieciom też ten nowy wspaniały świat się podobał, szczególnie, że wszędzie rosły bananowce, owocujące palmy i kwitły krzewy, a zza budynków prześwitywała tafla szafirowego morza.
Słonce zaczynało już świecić na czerwono i podniesieniem ręki złapali guagułę, która zawiozła ich na Alamar.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , , , , , , , | Dodaj komentarz