Lata sześćdziesiąte. Andrzej (7)

I się zdarzyło. Rudek jadąc na delegację do Matanzas miał w samochodzie jedno miejsce wolne i zabrał na wycieczkę Andrzeja, by zobaczył hodowlę krokodyli.

Jadąc na południe już po dwóch godzinach byli na wielkim bagiennym obszarze liczącym blisko 300 tysięcy hektarów, pociętym kanałami dla łodzi stojącymi przed chatkami na palach krytymi liśćmi palmowymi. Najzieleńszy obszar Kuby ciągnął się 175 km ze wschodu na zachód i 58 km z północy na południe. To czarowne miejsce, ale pełne chaszczy, bagien i chmar komarów Fidel kazał częściowo osuszyć przy pomocy specjalistów holenderskich i zbudować, wraz z szosami ośrodek wczasowy dla robotników rolnych. Zaraz po zwycięstwie rewolucji, mógł tu z pełną satysfakcją odniesionego zwycięstwa nad kontrrewolucją kubańską w Zatoce Świń siedzieć sobie z Che w łódce, palić cygara i łowić ryby. Czarno-białe zdjęcie zadowolonych z siebie dwóch najważniejszych partyzantów – Guevary i Castro – którzy przechytrzyli całe CIA i wszystkich wyszkolonych w Miami i w Kolumbii comemierdas obiegło świat: sfotografowano ich tutaj, na wczasach, siedzących w łódce, nie w żadnych slipkach, ale w pełnym wojskowym uzbrojeniu, trzymających zamiast karabinu wędkę.
Andrzej nie mógł pojąć jak Fidel, którego cały czas chciano zabić, na którego polowały wszystkie wywiady i kontrwywiady antysowieckie siedzi tak sobie tutaj na wczasach, jak gdyby nigdy nic. A przecież te tereny, te szuwary, które umożliwiły tubylcom efektywną pomoc oddziałom Fidela, cała ta przyroda jakby była stworzona do walk, mordów i zwycięstw. Nic dziwnego, że ukochał Fidel półwysep Zapata który dał mu niepodważalne zwycięstwo. W podzięce postawił na sztucznych, powstałych z 60 000 metrów kwadratowych usypanego torfu wysepkach wioskę Karaibów upamiętniającą wyrżnięte w pień plemię Siboneyów będącą wielką atrakcją turystyczną.
Boca de la Laguna del Tesoro z połączonymi drewnianymi mostkami chatynkami, w których był prąd elektryczny, lodówki i kuchenki do gotowania wzorowana była na parku Narodowym Everglades na Florydzie powstałym w końcu lat czterdziestych i stanowiła dobry strategiczny punkt inwigilacji południowego wybrzeża Kuby, gdzie na Playa Giron nastąpił nieudany desant antykomunistów.
Między domkami rosły bananowce, kwitły bugenwille i wszystko cieszyło tu oko i dawało radość. Wśród niesłychanie bogatej fauny rezerwatu najlepiej czuły się krokodyle i aligatory. Po prawie całkowitym ich wytępieniu, przerobieniu na befsztyki, torebki, buty, paski i karmę dla kur, zaczęto je chronić i specjalnym programem Fidela hodować, a nadwyżki przetwarzać na to samo, co wcześniej. Krokodyle ciągnione lassem jak psy na smyczy, wiązane w obwarzanki z zakneblowaną paszczą stanowiły dowody odwagi i nadludzkiej siły ich opiekunów.
Ferma krokodylowa była podzielona na niewielkie zbiorniki wodne ogrodzone drucianą siatką. Na betonie zakończonym pasem trawy, na wybiegu dla krokodyli gady wylegiwały się na słońcu oglądane przez turystów.
Andrzej dowiedział się, że jest tu 30 tysięcy krokodyli i tyle pewnie jaj zagrzebanych w piasku. Ale gniazdowały tu także liczne gatunki ptaków z obu Ameryk, których egzotyczne nazwy Andrzej poznawał z tabliczek. Były różowe flamingi, czarne czaple i barwne kolibry, ale na całe szczęście dozorca przynosił krokodylom w cynowych wiadrach ochłapy zwierząt rzeźnych, na które rzucały się bijąc się między sobą.

Kiedy Andrzej wrócił z Zapata, dowiedział się, że zapłakana Jaga była się pożegnać, że dostała z mamą nagle miejsce w samolocie i prosi, by on z siostrą zaopiekowali się Miką do ich powrotu. Mika znała ich dom i wskakiwała na kanapę w holu gdzie lubiła się wylegiwać, ale zawsze na noc wracała do Pydymowskiego. Rano odprowadzała go na przystanek guaguy i kiedy on znikał w autobusie, natychmiast zawracała i szła do casa 192. Lubili Mikę i bardzo się cieszyli z jej obecności, szczególnie, że Andrzej potrafił wydobyć z niej rozliczne talenty jak robienie salt w czasie podrzucania.

Po przyjeździe rodziny Dubińskiego, Andrzej pozyskał do towarzystwa swojego rówieśnika Zbyszka, a Ewa jego siostrę Joasię. Zbyszek właśnie przyjechał ze świadectwem ukończenia ósmej klasy warszawskiego liceum i przychodził do Andrzeja codziennie. Był owładnięty pasją konstruktorską i jego największym marzeniem było zbudowanie pokoju do mieszkania tak, by napoje transportowane były wprost do ust z kranów w ścianach przez specjalne rurki, a wszystkie uciążliwe czynności, jak ubieranie, rozbieranie i jedzenie całkowicie zautomatyzowane. Potrafili tak godzinami siedzieć i snuć marzenia o lepszym i przyjemniejszym życiu pozbawionym uciążliwych czynności sprzątania własnego pokoju i wynoszenia śmieci. Nie wiadomo, czy Andrzej nie mający własnego pokoju i raczej skromniejsze wymagania względem dnia codziennego wtórował Zbyszkowi dla jego wybitnych futurystycznych wizji, czy tylko tak, by kogoś bliskiego mieć przy sobie.
Znikali na całe dnie w czeluściach i najodleglejszych zakątkach Hawany i Jorge, który już tam Andrzeja wprowadził, czasami im towarzyszył. Penetrowali szemrane dzielnice szukając komiksów dla dorosłych i przesiadując w kinach non-stop za jedno peso za wejście, w jakimkolwiek momencie i jakiejkolwiek godzinie, gdyż projekcja się zapętlała. Tak zobaczyli przy kompletnie pustej sali „Nóż w wodzie” Polańskiego.
Ale Polonia potrzebowała do pomocy silnych męskich rąk mężczyzn. Ich brakowało, byli albo w pracy, albo na delegacjach, a ponieważ polscy specjaliści dostawali się na Kubę w wieku dojrzałym, po osiągnięciach i doświadczeniu zawodowym, byli na wagę złota. Kiedy statkiem przychodziły worami polskie smakołyki Baltony do ambasady, trzeba było je wnieść, poporcjować i podzielić. Polacy z odległego Alamaru nie dostawali z tego nic, gdyż już w trakcie dzielenia łupów wszystko znikało, ale można było jeść przy podziale. Wielki wór suszonych jabłek miał wyrwany jeden róg, do którego sięgali wszyscy obok niego przechodzący, tak, że się kurczył i malał w zawrotnym tempie.
Byli potrzebni w ambasadzie polskiej na Miramarze przede wszystkim do obsługi ogromnej, niklowanej maszyny amerykańskiej, która kroiła polską szynkę na cienkie plasterki.
22 lipca, najważniejsze państwowe święto Polski Ludowej obchodzone było w ambasadzie hucznie. Ambasador wydawał z tej okazji raut dla polskich i kubańskich dygnitarzy z małżonkami. W przeddzień przyjechały do ambasady małżonki, by przyrządzać gigantyczne ilości przekąsek. Krystyna z Ewą robiły kulki z mięsa mielonego przez inne panie. Następnie smażono je w głębokim oleju w wielkiej kadzi.
Zaproszenie do Ambasady Polskiej dla Rudka wraz z małżonką wydrukowane na kremowym, czerpanym papierze, z reliefem orła i wyznaczoną godziną dwudziestą doręczono tydzień wcześniej. Krystyna wzięła torebkę z krokodyla, do której nie pasowały żadne jej buty, jak i żadna sukienka. Nie miała koronkowej czarnej, ani białej sukienki obowiązującej na takie okazje. Całe szczęście garden party, jakie wydała ambasada było przy kolorowych dyskretnych światełkach na trawniku w ogrodowych ciemnościach i wśród przybyłych tłumów trudno było kogoś rozpoznać. Ewa ubrała tym razem niebieską, nylonową sukienkę amerykańską kupioną na ciuchach w Przemyślu, na nylonowej halce czuła się odświętnie, ale z powodu niskiego wzrostu i tak nikt jej nie zauważył i nie docenił. Wszystko odbywało się na stojąco, zdołała czasami dostać się do srebrnej tacy roznoszonej przez wyfraczonych kelnerów i zjeść kulkę mięsną, ale do innych smakołyków nie miała już dojścia. Głównie roznoszono na tacy alkohole, unosił się dym z amerykańskich papierosów i kubańskich cygar zmieszany z perfumami. Wszyscy gadali między sobą, jakby nagle pozwolono im mówić, jakby nagle włączono wyłączoną fonię.
Andrzej ze Zbyszkiem natychmiast się ulotnili, a Ewa żadnego dziecka nie mogła znaleźć i poczuła się samotna. Weszła w głąb ogrodu, który prezentował się jeszcze cudowniej i czarowniej. Kwitnące hibiskusy pachniały tworząc szkarłatną ścianę, jakby zielony mur pod baldachimem niskich palm i bananowców. Znalazła jakąś szczelinę między krzewami i zobaczyła drugi dom należący do ambasady. Drzwi były otwarte i buchające z nich światło oświetliło wnętrze. Było tam mnóstwo bawiących się dzieci. Przed dom wyszedł niezwykle urodziwy syn konsula w wieku Ewy i trzymał w ręku kij do golfa. Popatrzył na Ewę, ale się nie odezwał. Szybko się wycofała i wróciła do rodziców, którzy nie pozostali tam już długo i szybko powrócili guaguą na Alamar.

Po trzech dniach od bankietu w Polskiej Ambasadzie Rudek przyniósł do domu zaproszenie z pracy i Andrzej przeczytał:
“El Gobierno Revolucionario de Cuba tiene el honor de invitar al co Rudolfo a la gran Concentracion Popular en Conmemoracion del XI Aniversatio del asalto al Cuartel Moncada. Lugar: Plaza de la Revolucion/Dia. 26 de Julio Hora 5 P.M”
Rudek nie mógł nie pójść, a Andrzej poszedł z nim bardzo chętnie. Krystyna nie puściła Ewy bojąc się tłumu. Ale z imiennymi zaproszeniami dla całkowitego bezpieczeństwa wpuszczani byli na plac Rewolucji zupełnie innym wejściem i dostawali miejsca niedaleko Fidela.
Andrzej widział go z bliska jak i wdział Che i był z siebie dumny. Nigdy nie wdział takich tłumów, takiego morza ludzi zalewających gigantyczny plac i takiego prawdziwego, szczerego entuzjazmu, który nie był ani religijny, ani polityczny, tylko bardziej przypominał fanów muzyka rockowego niż wodza narodu. Ten luz, ta wyrażana wolność aplauzem za każdym razem, kiedy Fidel pozwalał sobie na niecenzuralne słowa i niekonwencjonalne sformułowania, nie miał nic wspólnego z referatami odczytywanymi z kartki przez Gomułkę, czy Chruszczowa.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata sześćdziesiąte. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *