Lata sześćdziesiąte. Ewa (14)

Dwie dwunastoletnie dziewczynki codziennie wybiegały nad brzeg morza, a za nimi poskakiwała wesoło Mika goniąc jaszczurki, które nagle spłoszone, gubiły ogony.
Ewa była zachwycona czarnowłosą Joasią. Nie wiedziała, że w Warszawie są tak przyjemne jak ona koleżanki. Jaga była też z Warszawy, ale Jaga była wyjątkiem w regule. W czasie, kiedy rodzice szli do kabaretu, wszystko co się w tę noc działo w ich domu nie wychodziło poza jego ściany. Jaga była klawa i była zawsze pierwsza do zabaw. Warszawiacy Kaśka i Tomek byli przecież okropni, a dzieci z klasy Ewy, które wracały z kolonii narzekały na warszawiaków, że uważają się za lepszych, że gardzą, że są złośliwi i wstrętni. I oto przylatuje z Warszawy Joasia, przyjazna i rozgadana, i pokazuje Ewie lalkę-maskotkę którą dostała od klasy na podróż oraz książkę. Ewa nic nie dostała na podróż od swojej klasy, ani od swojego byłego zastępu harcerskiego, ani od Marzenki, toteż warszawiacy chodzący z Joasią do jednej klasy urośli w jej oczach i powoli zmieniała o nich negatywne zdanie.

Lalka-maskotka wyobrażała samą Joasię i przyglądając się jej dokładnie Ewa przyznała rację Joasi: wypisz wymaluj cała Joasia! Miała ciało wykonane z bawełnianej, cielistej pończochy, a w miejsce nosa podsunięty był pod tkaninę mały guziczek, tak, że twarz lalki z czterem namalowanymi tuszem piegami i oczami z czarnych koralików była subtelna i słodka. Włosy z czarnej włóczki wszyte w głowę spięte były w dwa kucyki i była to cała Joasia. Książeczka zawierała jeden utwór Jana Brzechwy wydany przez wydawnictwo „Czytelnik”. Ewa nie znała „Pchły szachrajki” Jana Brzechwy i natychmiast ją przeczytała, gdyż Joasia zapewniła ją, że ta książeczka jest właśnie o niej. Ewie bardzo podobała się ta samokrytyka i autoironia Joasi.
Wędrując po Alamarze mijały niskie palmy obwieszone coraz obficiej kokosami i pod frambojanem przed sklepem usiłowały doskoczyć do wiszących długich, wygiętych jak szable, szarych strąków. Wewnątrz nich, po rozłupaniu były nasiona w szaro oliwkowe paski, z których zrobione były korale sprzedawane na Placu Katedralnym.
Ale miejscem docelowym ich wypadów były nadmorskie stepy tropikalne, pełne splątanych suchych traw, ciernistych krzewów i kaktusów osiągających rozmiary drzew. Stały tu z rzadka akacje, ale raczej roślinność była na tyle niska, że mogły zbierać nasiona wchodząc ostrożnie miedzy druty kolczaste, a kolce roślin. Największą ich zdobyczą, oprócz wszystkich tych szarych, czarnych, brązowych i wiśniowych nasion o najrozmaitszych kształtach, z których robione były korale sprzedawane na ulicach Hawany były pięciomilimetrowe, lakierowane nasionka o szkarłatnej barwie z czarną plamą, które nazwały „indiańskimi głowami”. „Indiańskie głowy” wysypywały się z czarnych strąków i trzeba było długo ich szukać. Ponieważ nie znały nazw roślin, nazywały je po swojemu i po przyniesieniu zbiorów do domu nazajutrz wiedziały czego mają szukać, by nasion danego gatunku było więcej, by coś już można było z tego wykonać.
Ale zachwyty nad roślinami nadbrzeżnymi nie ograniczały ich penetracji innych dostępnych regionów. Wsiadały do guaguły z Miką mającą je chronić przed niebezpieczeństwem i po ujechaniu jakiegoś kawałka mówiły kierowcy: por favor aquí. Wysiadały na zupełnym pustkowiu by rzucić się na stojące przy szosie drzewka obsypane limonkami, które nigdy nie miały być w znanym im kolorze cytrynowym, tylko zielonymi i tylko takie maleńkie. Były o wiele kwaśniejsze od znanych im cytryn i gasiły pragnienie w czasie wędrówki wzdłuż szosy, nim zziajane i złachmanione, obładowane zbiorami owoców i nasion o nie znanych nazwach i przeznaczeniu podniosiły rękę widząc na horyzoncie sylwetkę autobusu.
Rośliny okalające krawężniki chodników ulic Hawany Ewa znała doskonale, były to te same kwiaty doniczkowe stojące na parapetach okiennych w polskich szkołach obowiązkowo podlewane podczas przerw. Były tu bujne, wielkości krzewów, żywopłotów, były wolne, miały soczyste, zdrowe kolory i często jaskrawe kwiaty. Ewa nauczyła się rozpoznawać te sadzone dla kwiatów i te dla liści, a wszystkie zachwycały ją tak samo jak dzika roślinność wybrzeża. Jednak kiedy wchodzili do hotelu Habana Libre i kwiaty stawały się w oświetlonych kolorowymi lampkami wśród szemrzących strumyków wyrafinowaną inscenizacją, Ewa wprost mdlała w euforii. Begonie, dalie, chińskie astry, hortensje, róże, gloriozy, kanny, mieczyki, bratki, passiflory, amaranty, draceny, poinsecje, gerbery wśród różnobarwnych skórzanych liści krotonów odbijały się w wodzie, plątały w kolorach i woniach. Nie mogła przejść obojętnie przy kwitnących w ogrodach hoteli krzewach białych pulmerii, pachnących mirtów, żywopłotów z drzew laurowych, figowców i rododendronów, różnobarwnych pastelowych gardenii, pnących się kapryfoliów, powoju ololiuqui i przyprawiającej o drżenie amarantowej piany bugenwilli, czy kielichów z długimi pręcikami czerwonych hibiskusów. Ulice wysadzane fioletowo-niebiesko kwitnącą jacarandą, drzewami coccoloby kwitnącej białym puchem, szkarłatnymi flamboyanami, żółtymi kiściami kulek mimozy były niejednokrotnie kwietnymi tunelami, pod którymi pachniało osłaniając jednocześnie przed słońcem.
Ewa nocami nie mogła spać oszołomiona wrażeniami dnia i wsłuchiwała się w granie cykad w metrowej wysokości trawach za domem, na które otwarte były drzwi patia całą noc. Ich nieustannie wydawany dźwięk, nie wiadomo kiedy się zaczynający i kiedy kończący był tak samo nieodłączny, jak szum morza dochodzący do domku jednostajnym rytmem uderzeń fal o koralowy brzeg morski. Ewa nie chciała spać, by nie utracić tych dźwięków i tych chwil, które minęły, które w sobie jeszcze przeżywała i się nimi rozkoszowała, i nie chciała, by sen je odebrał i zneutralizował nowym wschodzącym dniem.

Wreszcie udało się Rudkowi umówić szofera, z którym wraz z ekwadorskim inżynierem jeździli na delegację do Matanzas, by w sobotę po pracy zabrał jego rodzinę do Varadero. Pojechał też i ekwadorski inżynier z dziewięcioletnią córeczką Juanitą.
Urwali się z pracy już o 10 i przyjechali na Alamar po Krystynę, Ewę i Andrzeja. Ewa zdążyła powierzyć Mikę Joasi, ale Mika i tak wylegiwała się na patio ich domu i chodziła wszędzie tam gdzie chciała i do kogo chciała. Juanita z kruczoczarną w lokach czupryną, w czerwonych bawełnianych spodenkach nie za krótkich, przed kolana, wyglądała ślicznie.
Jechali ogromnym chevroletem czteropasmową, wspaniałą autostradą Via Blanca z pasem zieleni w środku i Andrzej nie mógł się nadziwić tej nowości. W Polsce nigdzie nie było szos z pasem zieleni. Wesoło rozmawiano tylko po hiszpańsku i Ewa schroniła się w swoją skorupę i chłonęła wszystko, co przesuwało się jej przed oczami: pola ogromnych agaw, z której wyrabiano sznurek i pola trzciny cukrowej, z której uliczni sprzedawcy w Hawanie wyciskali sok specjalnymi, podobnymi do maszynek do mięsa, prasami. Ich chevrolet był jedynym samochodem na szosie, raczej przejeżdżały wozy drabiniaste o dwóch kołach zaprzężone w bawoły. Gdzieniegdzie wśród najczęściej ciągnących się w nieskończoność nieużytków stały nieliczne chatki kryte palmowymi liśćmi. Ale najwspanialsze były palmy sterczące samotnie lub po dwie, bardzo wysokie, lekko bujające się pierzastymi liśćmi.
Kiedy przyjechali do mostu Bacunayagua pejzaż stał się dla Ewy jeszcze bardziej odrealniony i magiczny. Most przypominał jej ryciny o diable budującym most, bo jaki człowiek mógł zbudować coś tak nieprawdopodobnego? Nad przepaścią, w której płynęła rzeka wisiał delikatny, wsparty na niesłychanie długich betonowych słupach most, po którym przesuwały się jak paciorki kolorowe auta. Przed wjazdem na most, na skale, wybudowano betonowy mirador, otoczony barierkami, skąd można było obserwować rozciągającą się poniżej dolinę Yumuri.
Ewa z Andrzejem przeskoczyli barierkę i zeszli w dół aż do samych stóp mostu. Masywne przęsła i most widziany z żabiej perspektywy przytłaczał ich i przestraszał. Kiedy wrócili, wszyscy siedzieli na murku z białych kamieni i jedli zabraną z domu przez Krystynę wałówkę, pili piwo i coca colę, a Krystyna herbatę z termosu. Mężczyźni palili partagasy, a Rudek, chcąc im dorównać ciągle się spóźniał z wydechem krztusząc się i dławiąc, jednak dzielnie palił.
Z Hawany do Varadero mieli 120 kilometrów i ten przystanek był połową drogi, a chcieli jeszcze zobaczyć groty, nie mogli siedzieć tu długo. Ewa usiadła obok wpatrując się w rośliny. Było to niższe piętro głównego tarasu widokowego, miało kamienny krąg w środku, na którym rosły niesłychanej piękności skalne rośliny tropikalne tworząc klomb, a jego obramowaniem był murek na którym siedzieli. Przed ukończoną sjestą Ewa pobiegła na taras widokowy jakby chcąc jeszcze zatrzymać dłużej to co ujrzała i zagarnąć dla siebie jak najwięcej. Po lewej granatowy ocean był tylko o klika tonów ciemniejszy od nieba, a ciemny masyw górski częściowo go zasłaniał. Na wprost czerwone dachy rozrzuconych domków i kreski białych pni palm zakończonych pióropuszem liści tonęło w wilgotnej zieleni doliny Yumuri. Po niebie krążyły ptaki i latały poniżej kołując nad przepaścią i pod mostem.
Wjechali na most stanowiący granicę między prowincją Hawana a prowincją Matanzas. Ze wzgórza, na którym był most można było zjechać w miasto Matanzas z czerwonymi dachami, ale nie mieli na nie czasu, jechali przecież na plażę wykąpać się i chcieli przed zmrokiem zdążyć.
Jaskinie Cuevas de Bellamar po prostu zaliczyli, Ewa zresztą nie lubiła grot i zamkniętych przestrzeni, niemniej sople stalaktytów i stalagmitów ją urzekły baśniowością, a odpowiednio podane specjalnym barwnym efektem świetlnym dla turystów uwodziły i zachęcały do dalszego wędrowania w podziemnych, wapiennych ciągnących się trzy kilometry korytarzach. Były podobno schronieniem dla powstańców wszystkich toczących się na Kubie rewolucji. Krystalicznie czyste nacieki przypominające mleczne szkło odbijały się w taflach jeziorek równie krystalicznej wody. Ewa szybko pozbierała dla swoich zbiorów leżące sople i schowała do Kuki.
Mieli jeszcze dwadzieścia kilometrów do Varadero o czym informowały przydrożne tablice przetykane portretami Fidela Castro i sentencjami przeciwko jankees.
I nagle w przedniej szybie samochodu pojawiło się coś obcego, co Ewę tak samo zaniepokoiło, jak zachwyciło. Był to najpiękniejszy na świecie kawał szlachetnego turkusu powiększający się coraz bardziej i w pewnym momencie z małego punktu rozlał się na wszystkie szyby samochodowe i towarzyszył im już do końca. Był to kolor morza, zupełnie niespotykany, nie mający nic wspólnego z jego imitacją kafelków basenów hotelowych. To był jak szlachetny kamień, kolor wody plaż Varadero, nigdzie wcześniej nie spotkany, oprawiony w kremowo biały piasek, przy którym turkus stopniował swój odcień, by na horyzoncie osiągnąć swoje apogeum intensywnego, turkusowego błękitu.
Kubańczycy całymi rodzinami przyjeżdżali do Varadero i w grupach siedzieli na plaży jedząc i pijąc, ubrani zawsze w szczelnie zabudowane kostiumy kąpielowe z zamkiem błyskawicznym na plecach u kobiet i długich do kolan kąpielówkach u mężczyzn.
Pojeździli trochę ulicami Varadero wzdłuż plaży w poszukiwaniu hotelu, gdyż nie opłacało się jechać taki kawał na jeden dzień, który miał się i tak ku końcowi. Drewniane domy powtarzały ten sam schemat specyficznego stylu architektonicznego dwupiętrowych, lekkich, przestronnych domów z loggią drewnianych pali i ukośnymi dachami z drewnianych gontów. Upaństwowione hotele i rezydencje przedrewolucyjnych bogaczy były dostępne dla zwykłych turystów tylko w niewielkim stopniu. Wiadomo było, że Fidel wspaniałomyślnie niektóre podarował dygnitarzom krajów komunistycznych, niektóre miał dla siebie i dla swojej świty. Reszta byłych rezydencji czy zwyczajnych hotelowych przedsiębiorców zarządzana bezdusznie przez leniwych urzędników z biegiem czasu traciła nieodwracalnie blask. Dlatego ten drewniany hotelik, w którym wynajęto im dwa pokoje – jeden dla rodziny Rudka, a drugi dla szofera i inżyniera ekwadorskiego z Juanitą – był trochę brudnawy i Krystyna z odrazą popatrzyła na drewniane podłogi i skaczące kukaracze.
Cały 20 kilometrowy półwysep Hicacos miał plaże o białym piasku, na którym rosły z rzadka palmy i na których cieniu nie polegano: od zawsze stały tu rzędy solidnych parasoli krytych liśćmi palmowymi, pod którymi mieściły się nawet duże rodziny. To one były tutaj najbardziej charakterystyczne, jak i Kubańczycy siedzący na tarasach tanich hoteli i restauracji.
Gościm zagranicznym jak i odwiedzinom samego Fidela towarzyszyła wojskowa obstawa, lub byli umieszczani w odległych dla zwykłego oka zakątkach Varadero, gdzie były do ich dyspozycji bezludne wysepki, jachty, baseny i nocne kluby. W dzień, kiedy Rudek z rodziną zjechał do Varadero na całe szczęście nic takiego się nie wydarzyło.
Dla dzieci celem było morze i biegnąc do wody nic już nie było ważne i nic nie stało na przeszkodzie, by zanurzyć się w jego świętych wodach. Maski i fajki umożliwiły zobaczenie różnokolorowych ławic ryb, pływających na białym tle i w związku z tym delikatniejszych i przeźroczystych. Między nimi pływały welony meduz, na dnie leżały czerwone rozgwiazdy i pełzały galaretowate małe ośmiornice. Ten cudowny świat podwodny był jeszcze inny, niż w wodach Alamaru i nie było tu jeżowców. Można było spędzać w wodzie cały dzień, woda była niezmiennie ciepła, a napływające fale przebijało się głową.
Najprzyjemniej było wieczorem, kiedy cienie, niemal nieobecne w południe, nagle wydłużały się, a zachodzące słońce barwiło wszystko na różowo, ocean zaczynał się cofać i kurczyć.

Byli tak zmęczeni, że kiedy obudzili się rano i zeszli na dół na śniadanie i usiedli na wysokich barowych stołkach, nie pamiętali już noclegu i stawało się obojętne, czy spali w luksusowym apartamencie, czy nędznym zaniedbanym hoteliku. Wszystkim, nawet dzieciom, nalano kawę mocno posłodzoną ze słodzonym skondensowanym mlekiem i do tego galletas dulces. Krystyna była zaskoczona takim śniadaniem i była głodna. Natomiast dzieciom odpowiadało słodkie śniadanie i Ewa nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego przed pójściem do szkoły nigdy nie je się takich optymistycznych śniadań przed czekającym trudnym dniem.
Za to obiad, który zjedli w hotelowej restauracji był słony i ostry. Można było wybierać tylko między czarną fasolą, a czarnym ryżem zmieszanym z krabami i smak krabów jedzonych po raz pierwszy w życiu Ewa zapamiętała jako coś najpyszniejszego na świecie. Nawet cielęcy móżdżek na kruchych babeczkach cioci Isi nie umywał się do cangrejos con arroz negro.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata sześćdziesiąte. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *