Lata sześćdziesiąte. Ewa (15)

Ulewne deszcze powodowały, że skwar pozornie ustępował, ale były zbyt gwałtowne, by zrobiło się choć trochę zimniej. Pora deszczowa była tylko z nazwy, upiorny żar lał się z nieba, niemniej Pilar po każdej ulewie wkładała sweter i trzęsła się z zimna, co dla Ewy było niepojęte. Ewa lubiła właśnie w deszcz wychodzić z podcieni na chodnik w przeciwnym kierunku przechodniom Hawany, biegnących przy pierwszych kroplach deszczu pod chroniące od słońca i wody kamienne kolumnady starożytnych kamienic.

Nie wiadomo, kto pierwszy przyniósł na Alamar wiadomość, że z Afryki idzie Cleo. Już wcześniej w Hawanie zaklejano szyby sklepów i mieszkań w X, papierową taśmą, ale Ewa nie wiedziała, co to oznacza. Domków na Alamarze nie było co oklejać, wszędzie były szklane żaluzje, a tych się nie oklejało.
Cleo szedł wybrzeżem Afryki na południe od Dakaru tropikalnymi obszarami kontynentu, podążał na zachód przez Atlantyk i podszedł do Gwadelupy. Stamtąd przechodząc na południe od St. Croix i do Puerto Rico, potem na południe od Barahony na półwyspie Dominikany, wszedł na ląd w południowo-zachodnie Haiti i uderzył w południową Kubę, przekroczył szybko wschodnią Kubę w ciągu nocy 26 sierpnia.
Huragan należało przeczekać w domu. Ewa wiedziała, że i tak nie wytrzymają w domu długo i wyjdą, ale przespawszy noc po ciemku, przy dudniącym wichrze i kompletnych ciemnościach, rano, przez zalane wodą żaluzje, dostrzegli przerażający świat rozwydrzony i rozhulany, do którego nikt wstępu nie miał. I tak nie dałoby się otworzyć drzwi, wszystko co było na zewnątrz zostawało natychmiast porwane. W powietrzu fruwały gałęzie palm, ogrodowe przedmioty porywane z furią i złością, że ktoś je wbrew nadchodzącemu żywiołowi tam zostawił. Niskie palmy ogołocone z kokosów porwanych pędem wiatru i porzuconych daleko, by jeszcze raz je wznieść w powietrze, niemal leżały przy trawie i zdumiewające było to, że się nie złamały.
Przeczekali tak następny dzień i noc. Nazajutrz wiatr trochę zelżał, ale w dalszym ciągu wiał i nikt nie ośmielał się z domu wychodzić. Podobno można wyjść z domu i znaleźć się w oku cyklonu, gdzie jest spokojnie i jest to tylko makabryczne złudzenie. Cleo przeszedł wyspę szybko w poprzek pozostawiając za sobą jak ulgę rzęsisty, tropikalny deszcz kierując się – jak wszyscy kubańscy uchodźcy – do Miami.
Kiedy wiatr jeszcze ciągle wiał, a niebo było cały czas ołowiane, Ewa wyszła bohatersko z Miką i pobiegła na wybrzeże. Po drodze potykała się o gałęzie palm, frambojan przed sklepem ogołocony był z kwiatów rozproszonych tak daleko, że nie tworzyły nawet czerwonej plamy. Ale najbardziej przerażające było morze. Fale wysokości trzypiętrowej kamienicy cały czas przypływały by z hukiem rozprysnąć się uderzeniem o koralowe skały. Było w tym coś z jęku, a zarazem z zemsty za odchodzącym huraganem, jakby ten stan żywiołu był bardziej bliski, niż dotychczasowy spokój miarowego obijania się fal o brzeg. Wszystko, czego Ewa potrzebowała z wybrzeża, a co usilnie pozyskiwała przemierzając z Miką kilometry wybrzeża, nagle szczodrze znalazło się skołtunione na skałach, ścieżce z czerwonej ziemi, a nawet na kolczastych krzewach i kaktusach. Rozgwiazdy, muszle, wachlarzowate wodorosty, śnieżnobiałe i czerwone korale, skorupy krabów i pozbawione już życia wszelkie przepiękne żyjątka morskie zmasakrowane leżały gdzie popadnie.
Po kilku dniach, kiedy pogoda wróciła do normy i żar z nieba lał się już bez żadnych przeszkód, a niebo było jak zwykle bezchmurne i lazurowe, poszli piechotą ze wszystkimi dziećmi Alamaru do plaży Bacuranao. Morze nie uspokoiło się jeszcze i fale tracące swój wigor rozpryskiem piany dziesięć metrów wcześniej miały wysokość kilkupiętrowej kamienicy. Żeby w ogóle móc pływać w morzu, należało każdą nadpływającą falę u jej podstawy przebić głową, by przedostać się na drugą stronę ominąwszy niebezpieczną, pienistą grzywę u jej wierzchołku. W przeciwnym razie, jeśli nie doznało się trwałych uszkodzeń ciała, zostawało się wyplutym na brzeg bez kostiumu kąpielowego, którego już nie sposób było odnaleźć. Było to dla wszystkich dzieci wielkim przeżyciem i wymagało wielkiej odwagi. Po przełamaniu strachu nikt już z wody nie wychodził, bo można było na grzbietach nie rozpienionych fal płynąć na jej samym szczycie, czyli kilku metrach nad brzegiem plaży i oglądać ją z lotu ptaka.
Ewa regularnie zaczęła chodzić wzdłuż brzegu Alamaru, raz na wschód w kierunku Cojimaru, raz na zachód w kierunku Bacuranao i tak na przemian. Za nią biegłą Mika i bawiła się krabami pustelnikami, ale najczęściej przodem udając, że nie kontroluje obecności Ewy.
Mika była cała biała i miała tylko jedną, czarną plamę na głowie dzielącą jej pysk na dwie części – białą i czarną. Ewa pokochała Mikę z całego serca. Kiedy tak szły w absolutnej samotności w scenerii egzotycznej, pełnej najwyśmienitszych skarbów, które można było sobie do woli zabierać, wiedziały, że są na pewno najszczęśliwszymi istotami na całej kuli ziemskiej. Ewa lubiła tę samotność najbardziej, nic nie było tak przyjemne, jak właśnie brak innej istoty ludzkiej obok siebie.
W pewnym momencie, jak tak szły tym razem na zachód, nagle, nie widomo jak, stanął przed nią młody żołnierz ubrany w rewolucyjny strój koloru khaki z karabinem na plecach. Ewa zlękła się, a jeszcze bardziej zlękła się Mika. Tak stali w trójkę znieruchomiali, nikt nie wydał z siebie żadnego dźwięku, po czekoladowej twarzy żołnierza widać było, że walczy ze sobą i jest właśnie w jakiejś fazie zmagań, które nagle po dłuższej chwili przeszły na stronę zaniechania. Bez słowa Ewa podążyła na zachód, a żołnierz wrócił do chaszczy za drutem kolczastym.
Mika od pewnego czasu leżąc na kanapie w holu zaczęła się lizać pod ogonem, a potem na kafelkach całego domu pojawiły się krople krwi. Ewa nie miała pojęcia co to jest, na dodatek na tylnych nogach i na pośladkach wystąpiły liszaje, które smarowali z Andrzejem specjalną maścią kupioną w aptece, co nic nie dawało, bo natychmiast ją zlizywała. Niestety, ani Andrzej, ani Ewa nie mieli pojęcia, jak pomóc Mice, która teraz na dodatek nie wiadomo dlaczego, zaczęła krwawić.
Krystyna codziennie umierała z gorąca jak i większość gospodyń domowych na Alamarze, a zarówno Rudek, jak i Pydymowski, właściciel Miki, pochłonięci byli tak budowaniem komunistycznej gospodarki na Kubie, że los biednej Miki nikogo z dorosłych nie obchodził.
Ale czekało ich jeszcze coś gorszego. Przed domkiem nagle pojawił się nie wiadomo skąd tabun psów różnej maści i wielkości. Ponieważ nigdy na noc drzwi się nie zamykało, ani od frontu, ani od patia, Mika, jak tylko rano się zbudziła i zjadła kupioną w sklepie świńską tuszonkę, natychmiast wypryskiwała kulturalnie jak najdalej od domu, a za nią podążały wszystkie leżące do tej pory i czekające na nią przed domem psy. Kiedy Ewa żaliła się Pydymowskiemu, że psy nie wiedzieć czemu wskakują na Mikę, on się tylko zaśmiał.
Jednak Mika próbowała wieczorem wrócić do domu, by coś zjeść i napić się wody, ale wtedy dopadały ją ogromne psy, z których największy zwycięzca połączył się z nią, jak Ewa z przerażeniem zobaczyła, już na stałe. Tkwili tak nieruchomo na trawie przed powojem Rudka otoczeni nieprzebraną masą psów, które cały czas walczyły ze sobą, warczały i skomlały. Nagle Rudek wypadł z kuchni z wiadrem wody i wylał na Mikę, czego Ewa nie mogła mu już nigdy wybaczyć. Pamiętała, jak zamykał na balkonie małego Pikusia, a teraz potraktował tak sadystycznie Mikę!
Obrażona Mika nie pojawiała się w domu kilka dni, aż zupełnie zmarnowana wreszcie, jak gdyby nigdy nic, wskoczyła na swój obity czerwonym materiałem fotel i zaczęła się długo wylizywać. Potem wszystko wróciło do normy, watahy psów się gdzieś ulotniły i Mika wróciła do Ewy i jej samotnych wędrówek po wybrzeżu.

Jednak nie tylko morze Ewa lubiła. Uwielbiała też miasto. Kiedy jechali wszyscy do Hawany, najbardziej lubiła wejść, chociaż na chwilę, chociaż na moment do holu hotelu Habana Libre, o którym nic nie wiedziała. Nie wiedziała na przykład, że Castro w apartamencie 2324 zaraz po odebraniu go hotelarzowi Conradowi Hiltonowi zarządzał państwem. Wiedziała tylko, że tam, na jednej ze ścian wisiał jej ulubiony przestrzenny obrazek zatytułowany „El Bohío”.
El Bohío miał najwyżej 30 centymetrów długości i 25 wysokości, a jednak zdołał pomieścić wszystko, co było potrzebne wieloosobowej czarnej rodzinie która w nim mieszkała. Maleńkie ludziki wyrzeźbione w drewnie i realistycznie pomalowane jaskrawymi kolorami robiły wszystko, co kubańska wiejska rodzina robiła w XIX wieku: kobieta stała przy kuchni, rodzeństwo starsze niańczyło młodsze w kołysce, gospodarz jadł zupę, a dziadek naprawiał narzędzia rolnicze.
Wszystkie materiały użyte do jego budowy były oryginalne, takie jak w rzeczywistości: drewno i liście z palmy królewskiej. Podcienia wsparte słupami wystruganymi też z drewna drzew trawiastych były zakończeniem dwuspadowego dachu. Panoramiczne prostokątne okna w kuchni przysłaniały błyszczące rondle zwisające z sufitu. Spiżarnia napełniona była wszelkim jadłem, kiełbasami, rybami, jarzynami i owocami egzotycznymi. Stały butelki z trunkami i beczki z miodem. Puszki z napisami przypraw i kawą stały rzędem na półkach.
Wpatrywała się w ten obrazek cały czas, kiedy wszyscy gdzieś chodzili i oglądali inne, przepiękne przeszklone sale, aż stojący przy drzwiach portier, który wpuszczał do hotelu tylko obcokrajowców stanął przy niej i ją zagadnął, czy jej się to podoba i czemu się tak jej podoba, a ona się zawstydziła i uciekła. Poszli wtedy wszyscy do sklepu w hotelu Habana Libre, do którego za każdym razem, jak byli w mieście, Ewa ich ciągnęła.
Było to jedno z obszerniejszych pomieszczeń na parterze. Na postumentach i na ścianach widniały wyroby kubańskich artystów, zupełnie coś innego, niż polska Cepelia. Kubańska sztuka ludowa, podobnie jak i polskie wyroby cepeliowskie były sztuką pamiątkarską, niemniej tutaj nic niczego nie udawało i afrykańskie maski-lampy i totemy-lampy oraz liczne ozdoby z guiro zamieniono na bardzo estetyczne i wyrafinowane artefakty nowoczesnej sztuki. Nie było tu kiczu i nic z fiest i karnawału Karaibów, jednak czuło się ducha zupełnie innej od polskiej mentalności.
Ulubioną rzeźbą Ewy z nieznanego egzotycznego drewna w kolorze miodu było popiersie młodej kobiety. Kończący włosy lok zamykał kompozycję wokół nagiej piersi. Od rzeźby i malarstwa gdzie przeważało malarstwo naiwne przechodziło się do regałów z biżuterią z muszli, nasion i kawałków drewna wyrzuconego przez morze, koszyków i kapeluszy z henequenu, a przede wszystkim lalek. Ewie udało się namówić Rudka, by mimo horrendalnych cen tylko dla turystów, kupił jej lalkę zrobioną z gałganków i drutu, wyobrażającą czarnoskórą, typową służącą z domów białych Kubańczyków ery przedrewolucyjnej, muchachę. Muchacha z obowiązkową chustką przewiązaną nad czołem w kokardę, z wielkimi kołami kolczyków wykonanych z drutu miedzianego, miała białą, bufiastą, kretonową bluzkę, wzorzystą falbaniastą spódnicę i fartuszek. Do czarnych dłoni przyszyto jej nieodłączną do sprzątania miotłę.
Ewa kupiłaby tam wszystko, ale głównie chodziła po to, by podpatrzyć różne twórcze wykorzystania materiałów, który dawało jej morze.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata sześćdziesiąte. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *