Lata sześćdziesiąte. Krystyna (8)

Sklep, przed którym zachwycająco kwitł szkarłatny framboyán był przy tej samej ulicy co casa 192 tylko kilkanaście domków niżej, za nim było tylko morze. Czterysta rodzin zamieszkałych w domkach zaopatrywało się w tym sklepie, a jednak nigdy nie było w nim tłoku, ani znanych z Polski kolejek. Krystyna chodziła do sklepu nie jak w Polsce, codziennie z siatką na zakupy, tylko co jakiś czas z dziećmi i wtedy pchali pod górę chodnikiem wózek sklepowy, by po wypakowaniu zakupów zaraz go zwrócić wraz skrzynkami pustych butelek. Zresztą i tak zakupy w siatce były niemożliwe. Przydziały kartkowe były tak duże, że nie mieściły się w żadnej siatce, a nie można było ich podzielić. Oprócz przydziałowego mięsa, najczęściej wołowiny, Krystyna kupowała różne wyśmienite wędliny o wiele smaczniejsze od polskiej szynki, która była cały czas w sprzedaży i nie cieszyła się powodzeniem. Oczywiście też ją kupowała, bo nie wyobrażała sobie nic smaczniejszego od szynki którą w Polsce jadło się tylko dwa razy w roku, na Boże Narodzenie i Wielkanoc, ale nie dało się jej dużo jeść przy takich pysznych warzywach jak  pomidory i papryka . Największa obfitość towaru była na stoisku z owocami i jarzynami, które obsługiwał zawsze uśmiechnięty, chudy jak szczapa, siwy staruszek. Kupowali wtedy banany zupełnie zielone, które trzeba było w kuchni zawiesić i czekać aż dojrzeją i odłamywać z długiej na pół metra łodygi. Banany dojrzewały równocześnie wszystkie i mimo, że rzucali się na te banany jakby chcieli nadrobić te lata, kiedy bananów nie jedli – a dzieci jadły je po raz pierwszy w życiu – nigdy nie udawało im się wszystkich zjeść. Wtedy Krystyna smażyła je jak jabłka w „szlafroku” na obiad, chociaż do smażenia były ogromne banany wyłącznie do tego celu, jednak z wrodzonej oszczędności u Krystyny było nie do pomyślenia, by się coś zmarnowało. Bataty, które miały zastąpić kartofle okazały się niejadalne i szybko zostały zastąpione w kuchni Krystyny ryżem, wszyscy go uwielbiali, szczególnie arroz negro, tańszy od białego, ale o wiele smaczniejszy. Kupowali też gigantyczne, podłużne arbuzy nazywane przez Krystynę kawonami, kilka ananasów niezwykle słodkich i pachnących, pomarańcze w dużych ilościach gaszących pragnienie i wszystko to ładowali do wózka. Pomarańcze, bez charakterystycznego pomarańczowego koloru, które w Polsce jedli najwyżej po jednej w okresie świąt Bożego Narodzenia i to tylko dzieci odrywając poszczególne cząstki i oddając Krystynie skórkę na smażenie i kandyzowanie, tutaj kroiło się na pół i wyciskało wprost do ust. Ewa zjadała wszystko razem z suchym po wyciśnięciu miąższem, wyrzucając jedynie cienką skórkę, natomiast Krystynie wszystko tu szkodziło i uważała, że skórka może jej się przykleić do żołądka. Mimo takich wspaniałości, Krystynie szkodziła większość egzotycznych owoców. Marchewkowy miąższ mamey, którą Rudek uwielbiał, Krystyna po skosztowaniu nie wzięła więcej do ust. Ewa lakierowaną czarną pestkę owocu natychmiast porywała do swoich zbiorów. Podobnie było z mango, najdroższego ze wszystkich owoców, z guayabą i papayą również. Krystyna tęskniła za jabłkami pojawiającymi się podobno w sklepach Hawany co jakiś czas i wtedy znikały natychmiast wykupywane przez tasiemcowe kolejki Kubańczyków. Dzieci zupełnie nie pojmowały grymasów matki, zażerały się winogronami czarnymi i żółtymi, pochłaniały gigantyczne ilości pomarańczy, grejpfrutów, wszystkimi tymi delikatesowymi owocami, które jadły kiedyś sporadycznie lub tutaj po raz pierwszy i które tak im smakowały i smakiem przewyższały wszystkie, które jadły w Polsce. Kupowała też świńską tuszonkę z napisem swinina tuszienaja, którą pamiętała z czasów wojny która tutaj sprzedawana w radzieckich, pancernych konserwach była bez kartek i stała na środku sklepu w wysokich piramidach. Całymi skrzynkami kupowali napoje orzeźwiające zwróciwszy do sklepu jadąc pustym wózkiem skrzynie wypitego refresco. Skrzynie puste stawiało się obok sklepu i stały tam oblepiając wszystkie jego ściany aż do następnego transportu nowych butelek refrescos. Ewa uwielbiała canada dry, Andrzej pił coca colę, wszystko wstawione na drzwi ogromnej, amerykańskiej lodówki wkrótce pokrywało się szronem i tak matowe butelki wyjmowało się ciągle z lodówki i wypijało natychmiast. Krystynie smakowała kawa, którą można było parzyć w domu o takim samym smaku, jak ta kupowana na rogach wszystkich ulic Hawany w małych kioskach zbudowanych przed rewolucją tylko dla jej sprzedaży, za pięć centavos, do której była zawsze kolejka przesuwająca się szybko, gdyż w maleńkich filiżankach lub papierowych rożkach wychylana była natychmiast po zakupie jak kieliszek wódki w Polsce. Dla Krystyny pijącej  kawę tylko od wielkiego dzwonu, zawsze do papierosa “Damskiego”, gdyż paliła niewiele, tylko tak przyjemnościowo do towarzystwa, niepojęta była potrzeba Kubańczyków wypijania kawy jak wampir ssący krew i nie mogący się bez niej obyć. Kubańczycy umierali bez kawy, Rudek co miesiąc zanosił paczki kawy swoim pracownikom, których przydziały kartkowe nie wystarczały do końca miesiąca. Krystyna nauczyła się parzyć kawę na modłę wiejską. Proste urządzenie było w każdym kubańskim domu i w każdym domu na Alamarze. Był to wygięty z drutu stojak i blaszany lejek, do którego wkładało się bawełniany sączek. Kawa zagotowana z cukrem w garnku była natychmiast przelewana przez lejek i skapywała już bez fusów do podstawionego pod stojakiem dzbanka. Kawę taką piło się też jeszcze słodszą ze skondensowanym słodkim mlekiem z puszki, które Ewa ciągle wyjadała, gdyż smakowało jak krówki.
Wszystkie ciasta nazywane były tutaj dulce i trzeba było przywozić je z Hawany, za którymi stało się w kolejkach i znikały natychmiast jak się w sklepach pojawiały. Krystyna ze względu na upał i ciągłe niedomagania, gdyż mdlała z upału i nie mogła go znieść, nic nie piekła i tęskniła za swoimi polskimi wypiekami i drożdżowymi ciastkami. Tutaj ciasta były jak ulepek, szczególnie to, którymi tak wszyscy się zachwycali, podobne do rozwarstwiającego się ciasta francuskiego utopionego w lejącym się karmelu. Krystyna też nie lubiła tortów, tutaj były zawsze z gigantyczną ilościach kremu opartego na bitej śmietanie. Od dziecka nie lubiła śmietany w żadnej postaci i bez pożądliwości, w odróżnieniu od Ewy patrzyła, jak po ulicach Hawany chodzą z kwadratowymi, niczym nie osłoniętymi białymi tortami bogato ozdobionymi różowymi różyczkami w te i we wte, a nawet niosą je do parków, by tam przy nich świętować. Przywozili więc z Hawany babeczki w papierowych foremkach po dwadzieścia w papierowych torbach, które najbardziej lubiła i jak przychodziła Pydymowska, jadły je przy kawie. Pydymowscy mieszkali domek obok i kiedy wyjeżdżała z Rudkiem w nocy do kabaretu z Pydymowskimi, Jaga chodziła spać do jej dzieci. W niedzielę jechali razem na mszę świętą do katedry na pierwszą, jedyną mszę w tygodniu. Cały czas katedra była zamknięta i tylko wtedy można było zobaczyć wnętrze i posąg Krzysztofa Kolumba. Ale kościół i tak nawet wtedy był prawie pusty, kilka starych kobiet z koronkowymi, czarnymi chusteczkami na głowie towarzyszyła im nie zorientowanym i przestraszonym, kiedy braciszek na długim kiju podsuwał im okrągłe pudełko, by wrzucili tam swoje przygotowane w zaciśniętej dłoni peso.
Potem w skwarze białych ulic, białych budowli i czarnych pomników szli na sesję zdjęciową, gdzie odświętnie ubrani – Krystyna we własnoręcznie uszytej sukience z materiału kupionego w PKO, Ewa w różowej, nylonowej sukience amerykańskiej z przemyskich ciuchów, Andrzej w podkoszulku w paski kupionym w PKO – byli fotografowani przez Rudka. Rudek miał kolorowe slajdy i robił od razu cały film, by potem go w Polsce Krystyna mogła wysłać go do Bydgoszczy do wywołania. Dzieci na lwie na Prado, przed pałacem Prezydenta z Pydymowską, przed Capitolem, na Malecónie obryzgane wyzierającą zza muru pianą fali, przed pomnikiem generała Maceo. Nigdy nie wypuszczała się na Plac Rewolucji gdzie celebrowano wszystkie państwowe spędy wymawiając się bólem głowy, Rudkowi towarzyszył Andrzej brany tam za Kubańczyka. Zresztą Krystyna niechętnie jeździła do Hawany, mimo, że doznawała estetycznych przeżyć. Szczególnie przykro jej było, jak szli wszyscy ulicami Habana Vieja, mijając idących po ulicy starych Chińczyków z okien krzyczeli na nich ruso. Jej dzieci odszczekiwały się, że yo soy Polaco, no Ruso, ale to i tak nic nie pomagało. Kubańczycy nie byli agresywni, ale piętnowali tak rozpoznawalnych przechodniów z okien swoich domostw, a oni bardzo źle się z tym czuli.
Grzeczni i mili byli sprzedawcy kubańskich pamiątek, które po dwa peso Krystyna kupowała w pokaźnych ilościach, gdyż po powrocie z Kuby każdy oczekiwał jakiegoś prezentu. I tak kupowała zachwycona sznury korali z nasion łączone drucikami, najpiękniejsze kosztowały po pięć peso, co i tak nie było dużo. Kupowała po kilkanaście par też dla siebie, uwielbiała te korale i zawsze je nosiła. Broszki z napisem „Cuba” ze zwisającymi drewnianymi, malutkimi bębnami lub grzechotkami, kupili dla kolegów szkolnych, Ewa dla Marzenki. Muszli nie było na wybrzeżach tak pięknych i ogromnych, jak te, które można było zamówić u robotników pogłębiających dno morskie. Za paczki zagranicznych papierosów – Krystyna przywiozła po kilka paczek każdego gatunku dla pokosztowania przez Kubańczyków, nie zdawała sobie sprawy, że w ojczyźnie tytoniu papierosy kubańskie mogą być tak niedobre – robotnicy wykopywali ogromne muszle bez cuchnącego wewnątrz ślimaka, oczyszczone przez morską wodę i piasek. To też stanowiło prezent dla znajomych w Polsce i trzeba było regularnie do nich jeździć, by zebrać całą kolekcję i mieć dla siebie do postawienia na telewizorze w pokoju w Katowicach. Ewa wprawdzie już schwytała pająka włochatego, arañę peludę i nakrywszy ją okrągłą siatką do przykrywania potraw na stole, strzepnęła do podstawionego słoika z denaturatem. Pająk męczył się długo i zapłakana Ewa wysuszywszy go na słońcu schowała szybko do pudełka tekturowego i nie popatrzyła na niego już nigdy. Nie udało jej się całe szczęście zrobić tego ze skorpionem, który przyszedł do nich tylko raz w nocy i przelękniony okrzykami zachwytu przez Ewę, szybko wrócił otwartymi na patio drzwiami. Wszyscy zbierali różne okazy flory i fauny, by się nimi w Polsce popisywać. Zdobycie ich nie było łatwe. W sklepie hotelu Habana Libre były wyroby z tykwy zwanej güira wykonane przez kubańskich plastyków. Zachwycały kinkiety świecące przez liczne otwory w czerepie „giry”, maski i naczynia, Ewa zaraz zapragnęła mieć taką „girę” by móc samej zrobić maskę, która w sklepie była piekielnie droga, włosy sizalowe wytwarzane z powszechnie występującej agawy, czy to uchwyty plecione, czy brody masek murzyńskich, były dostępne w sklepie w postaci sznurka, agawy henekwen. Natomiast güira nie była osiągalna i na prośbę Krystyny, Rudek rozpytywał się w pracy co to jest i jak to pozyskać. Okazało się, że była to tykwa której kształt można było dowolnie już na drzewie uformować obwiązując rosnący owoc.
Ale Krystyna, mająca po uszy polskiej Cepelii nie gustowała w torebkach damskich wykonanych z sizalu, jedynie zachwyciła się plecionymi koszykami, gdyż miały aplikacje z barwnego kretonu. Jednak upragnionym jej zakupem stała się elegancka torebka ze skóry krokodyla, bardzo droga i przeznaczona dla ekskluzywnych sklepów i Rudek taką torebkę jej kupił. Wielkie magazyny towarowe kipiące luksusowymi towarami przed Rewolucją zionęły teraz pustką braku klientów i pustką pustych pomieszczeń, do których w upragnionej, wciąż działającej klimatyzacji jechało się ruchomymi schodami. Odwiedzili na rogu Galiano i San Rafael, dom towarowy „Flogar”. Tam, wśród niesłychanej ilości pustych stoisk nagle wyrastało wypełnione po brzegi pomieszczenie z towarem chińskim. Rzeźbione w kości słoniowej figurki bóstw, wachlarze wszystkich rozmiarów, przepiękne koronkowe przedmioty ze szlachetnego drewna poustawiano na orientalnych koronkowo rzeźbionych meblach, ale nikt tego nie kupował. Potem znowu puste pomieszczenia, by natknąć się na gigantyczną kolejkę, gdzie sprzedawano tylko grzebienie po dwie sztuki na głowę. Stanęli do kolejki i kupili te bardzo tanie, po pięć centavos grzebienie zrobione z twardego plastiku, które po pierwszym czesaniu się zaraz połamały. Kubańczycy tak jak bez kawy, nie mogli żyć bez grzebienia. Mężczyźni, zawsze, jeszcze te amerykańskie, giętkie, nosili w tylnej kieszonce spodni i co jakiś czas czesali wybrylantynowane włosy. Kobiety nie musiały, gdyż raz uczesawszy je rano i nawinąwszy na duże wałki i przykrywszy chustką rozczesywały je dopiero wieczorem przed pójściem na tańce, czy do restauracji. Ale grzebień w obu wypadkach był podstawą ich egzystencji, tak jak ciemne okulary, których nawet już na rynek nie rzucano, bo ich po prostu nigdzie nie było.
W niektórych domach towarowych, by zapełnić je, wystawiano towary chińskie w takiej ilości, jakie przyjechały statkami. I zdarzały się sklepy, gdzie wszystkie regały zapełnione były chińskimi ołówkami z gumką.
Krystyna najbardziej lubiła oglądać sklepy wyznaczone dla obcokrajowców z towarem na kartki. Niestety nie można było ich kupić, przysługiwały tylko zakupy raz na rok dla rodziny, a Rudek już wszystko wykorzystał dla siebie. Ale podziwiała przepiękne, pastelowe ubranka dla dzieci w kroju amerykańskim. Zmuszeni byli dla Andrzeja kupić kąpielówki, gdyż w tych, które przywiózł nie mógł się pojawić na plaży, były nieprzyzwoite. Kupili ortalionowe spodenki długie do kolan z wewnętrznie wszytymi majtkami, z bawełnianą podszewką i kieszonką.
Co jakiś czas witryny sklepowe zastawiane były amerykańskimi, plastikowymi przedmiotami, których ani nie można było kupić, ani też wejść do pomieszczenia właściciela wystawowego okna. Nie wiadomo, czy miała być to ozdoba miasta, czy potiomkinowsko wskazywała na rewolucyjny przepych, witryny te były bardzo piękne i można było je oglądać godzinami.
Alamar, pozbawiony klimatyzacji, której doświadczali jedynie specjaliści zagraniczni i ich rodziny mieszkające w hotelach był dla Krystyny i większości kobiet przebywających latem na Kubie nie do zniesienia. Krystyna ciągle źle się czuła. Nawet jak Rudek wreszcie załatwił – opłacając sowicie kierowcę – samochód na wycieczkę, Krystyna odmawiała. Wieczorami cierpiała na napady lękowe, nie chciała wychodzić na wieczorne spacery, a otwarte czarne morze ją przerażało. Tęskniła za Katowicami i ciągle powtarzała wieczorami, że ma chandrę.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata sześćdziesiąte i oznaczony tagami , , , , , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *