Lata sześćdziesiąte. Ewa (13)

Jaga była dwunastoletnią, chudą blondynką z Warszawy, ale w odróżnieniu od warszawiaków Kasi i Tomka, nie zadzierała nosa, nie gardziła Ślązakami i była bardzo żywa, pełna inwencji w wyborze zabaw na Alamarze i Andrzej z Ewą lubili Jagę. Wpadała do nich zawsze niespodziewanie z psem Miką i tak samo nagle znikała. Z biegiem czasu nie mogli już bez siebie żyć i przebywali stale, szczególnie, że pani Pydymowska i Krystyna ciągle niedomagały, tak że dzieci po jakimś czasie same woziły zakupy do domu sklepowymi wózkami z Jagą i Miką. Mika posłusznie siedziała przed sklepem wiedząc, że Jaga kupi dla niej radziecką świńską tuszonkę. Chodzili też razem na wybrzeże pływać i to Jaga pouczyła Rudka, gdzie ma swoim dzieciom kupić na kartki maskę i fajkę do nurkowania. Ewa nie umiała pływać, a Jaga dopiero niedawno się nauczyła. Kiedy wyruszali na wschód, na odległą o 6 kilometrów plażę, idąc dwie godziny wzdłuż brzegu morza czerwoną ścieżką w skwarze ze swoimi matkami, które cały czas umierały pod chińskimi parasolkami, zabierając ze sobą Pilar i jej siostrę, mimo trudu i wysiłku było to dla nich wielkie święto. Na plaży Bacuranao w 35 st. Celsjusza wchodzili natychmiast do wody bez polskiej celebry grajdołków i wiatrochronów. Zasolenie było tak duże, że ciepłe fale unosiły na swojej powierzchni nawet największych nieudaczników pływania, toteż można było pływać już w pierwszy dzień po spotkaniu z wodami Zatoki Meksykańskiej. Ewa jako jedyna miała dwuczęściowy kostium kąpielowy uszyty przez Krystynę z różowej kratki z falbanką pod stanikiem i taką samą falbanką wszytą w gumkę tylnej części majtek. Marzyła o kostiumie takim jaki miała Pilar, też kretonowym, ale jednoczęściowym i marszczonym na całej powierzchni gumkami z zapinanym na plecach zamkiem błyskawicznym. Na białym piasku opalali się wszyscy z osiedla Alamar i Habana del Este, i była to piękna plaża, otoczona iglastymi drzewami dającymi cień i ukojenie. Gdzieniegdzie w piasku rosły karłowate palmy, pod którymi Krystyna z Pydymowską rozłożyły prześcieradła i wyjęły z koszyków kupionych w hotelu Habana Libre przyniesione napoje i owoce. Ponieważ obowiązywała trwała ondulacja i żadna kobieta nie mogła pokazać się w prostych włosach, założyły gumowe czepki na głowę, by jej nie zamoczyć słoną, szkodliwą dla ich włosów wodą. Nim Rudek kupił maski i fajki, dzieci nurkowały z otwartymi oczami i sól morska nie szkodziła ich oczom. Woda była turkusowa i krystaliczna, pływały w niej tylko meduzy i glony.
Plaże przed rewolucją były prywatne, zajmowane przez kluby jachtowe i prywatnych właścicieli wykupionych gruntów pod wille. Ich upublicznienie nastąpiło rewolucyjnym dekretem w 1959 roku, a raczej przywrócenie praw z 1880 roku zezwalających kąpać się i podróżować po wybrzeżu Kuby. I pierwszą z plaż uwłaszczonych była właśnie plaża Bacuranao zwana Plażą Ludową.
Jednak szli tam nieczęsto, raczej kąpali się za sklepem na Alamarze w wodach nieprzychylnych i niebezpiecznych ze względu na jeżowce. Po pierwszych niepowodzeniach, kiedy czarnych igieł największych okazów poruszających się w wodzie nie dało się uniknąć i ból ukąszeń był tak wielki, że drętwiały nogi, a kolce wychodziły dopiero po posmarowaniu ukąszenia jodyną pozostawiając krew i opuchliznę, nauczyli się je omijać. Wystarczyło po prostu z brzegu rzucać się na taflę wody nie dotykając dna i uważając, by jeżowce nie dosięgły kolan. Wszystko, czego doznawali i czym ryzykowali warte było tego, co oddychając fajką zobaczyli przez szklaną szybkę maski. Dno o tej samej, fioletowo rdzawej barwie co wybrzeże, pełne dołów o ostrych, koralowych krawędziach zastygłej lawy i porosłej dodatkowo zwapnionymi naroślami, zaludnione było wciśniętymi w jamy skorupiakami, nad którymi przepływały kolorowe jak w akwarium rybki. Ale był to świat czarowny, nigdzie nie spotykany, a współuczestnictwo w nim było narkotyczne i uwodzicielskie, Zajrzawszy raz pod taflę morską nie wdziało się już nic ponad to, nie chciało się już stamtąd wychodzić. Ewa mogła zrozumieć fascynację Tamary „Diabłem morskim”, ale czy ten ruski diabeł widział chociaż raz w życiu tak piękny świat podwodny w morzach Gruzji? Tu było dosłownie wszystko, czego pewnie nie wdziała ani Mała Syrenka Andersena, ani kapitan Nemo, ani Robinson Crusoe, nikt, kto dobrowolnie chciał to opuścić i żyć w mieście. Szmaragdowe, purpurowe, szafirowe, cytrynowe i pomarańczowe, złote i srebrne rybki przepływały swobodnie po kwitnących na dnie morskim ogrodach, pełnych ażurowych sztywnych liści kołyszących się od ruchów pływającego. Wystawały śnieżnobiałe budowle rozgałęzionych korali, wyzierały omszałe kamienie, a wszystko to zalewało słońce bijące w taflę wody.
Tak kąpać się mogli codziennie po obiedzie przychodząc tu z Jagą i Miką, i kiedy zapadał już zmierzch wracali do domu, huśtając się po drodze na huśtawkach osiedlowych, które w odróżnieniu od polskich sztywnych, miały długie łańcuchy i tylko drewnianą nie osłoniętą niczym deseczkę siedzenia. Zaglądali przez okno do domku Tomka i Kaśki gdzie trwała ich niekończąca się wojna. Kaśka z jakimś ciężkim przedmiotem biegała po całym domu demolując sprzęty i goniąc Tomka, a potem role się odwracały. Nieobecność rodziców rodzeństwa wzmagała nie wygasającą w nich furię, a krzyki i ryki ich walki rozlegały się na całym osiedlu.
Ewa wypity owoc kokosa zdążyła umocować na kiju przed domem i z braku giry zrobiła z niego murzyńską maskę. Nasiona zebrane na wybrzeżu dzięki przywiezionym przez lekarza wenerologa narzędziom z torebki Ewy zamieniła na cały świat ludzików, niektóre podarowała, nawet Kaśce. Matka Kaśki wyniosła wtedy z domu kretonowe gałganki i piękną włóczkę idealnie nadającą się na włosy lalek, dała je Ewie i powiedziała, że Ewa robi tak przepiękne rzeczy, że szkoda ich dla Kaśki, na którą popatrzyła z wyraźną pogardą. Ewa robiła też obrazki z muszelek i koralu, układała je w całe opowieści i podmalowywała plakatówkami.
W chwilach wolnych Ewa z Andrzejem długo walczyli z mrówkami i ta wojna zakończyła się ich przegraną. Kiedy wyszli na dach domu który składał się z betonowego walca przeciętego wzdłuż tworząc dwa półkoliste zwieńczenie i stamtąd oblewali terpentyną z butelek, idący miarowo jak żołnierze pochód dwu centymetrowych mrówek, niosących na plecach ukochany flamboyan Rudka, widzieli z lotu ptaka, że są pokonani. Smętny kikut sterczący przed domem obgryzionego młodego drzewka byłby do uratowania, gdyby mrówki nie wracały jeszcze po pozostawioną resztę. Kiedy już ogołociły całe drzewko, nagle, jak ręką odjął, zniknęły. Zrozpaczony Rudek pocieszał się wysianymi, przywiezionymi przez Krystynę z Polski nasionami i zdołał wyhodować pnący wilec, który powoli zastępował pustkę po flamboyanie. Inni Polacy hodowali w wydzielonych, osłoniętych od słońca grządkach pietruszkę i szczypiorek, podobno nie do dostania na Kubie, ale Krystyna ich nie potrzebowała, jak i nie potrzebowała niczego sadzić.
Rudek z Krystyną wieczorami, kiedy już było chłodniej, jechali najczęściej z Pydymowskimi do Hawany guagłą do jednego z licznych klubów mocnych, gdzie pili koktajle alkoholowe przy śpiewie, muzyce i tańcu. Dzieci w tym czasie leżały pod jedną moskitierą Andrzeja i opowiadały sobie to co na Kubie widziały. Jaga, mająca gdzieś dostęp do telewizora, jeżdżąc do ojca do pracy i wizytując znajomych mu Kubańczyków opowiadała, co oglądała w kubańskim telewizorze i w kubańskich kinach. Oprócz tego co w Polsce, czyli Zorro, Flipa i Flapa, Tarzana i Myszki Miki wdziała jeszcze kota Feliksa, psa Rin Tin Tina, Supermana i filmy oraz seriale: „Mighty Mouse”, „I Love Lucy”, , „Woody Woodpecker”, „Betty Boop”, „Buck Rogers”, „Hopalong Cassidy”, „Gunsmoke”, „Bat Masteston”, „Flash Gordon”, „Sea Hunt”, „Perry Mason”.
Tymczasem ich rodzice próbowali zaliczyć większość klubów nocnej Hawany, których było mnóstwo. Przed rewolucją w Hawanie było ponad 100 klubów nocnych, ale Fidel nie zdołał ich pozamykać. W trzech spotkaniach z artystami i intelektualistami w Bibliotece Narodowej 30 czerwca 1961 premier Fidel Castro wygłosił przemówienie “w rewolucji wszystko, przeciwko rewolucji nic” uznając, że zmącą kryształ rewolucji długie włosy u mężczyzn i noszone przez nich dżinsy kwalifikując je jako akt dywersji. W marcu 1963 roku, w przemówieniu na Uniwersytecie w Hawanie Castro potępił „dzieci burżuazji” chodzące w zbyt wąskich lub krótkich spodniach. Takich “enfermitos” za karę wysyłano do obozów pracy i nigdzie na ulicach Hawany nie widywało się ani krótkich spodni, ani dżinsów. Nie udało się jednak zdławić, mimo radzieckiej propagandy, wrodzonego temperamentu Kubańczyków i ich potrzeb. Działały pokoje na godziny, kluby gdzie w zupełnej ciemności przy muzyce i kolorowych punkcikach świateł pary pieściły się wzajemnie, a kobiety w mini spódniczkach nie nosiły nic pod spodem. Większość pozamykano w Mariano, ale dużo pozostało w okolicach Prado, gdzie autobus z Alamaru ich dowoził. Dzieciom przywozili plastikowe mieszadełka do koktajli alkoholowych z których Ewa się bardzo cieszyła i miała już ich całą kolekcje. Z przeźroczystego, barwionego, fosforyzującego polistyrenu plastikowe kijki zakończone kulką miały zawsze u szczytu albo panienkę przypominającą disnejowskiego Dzwoneczka, albo egzotyczny owoc lub wiatraczek. Toteż wielkim szczęściem było dla Ewy pójście z rodzicami do kabaretu „Tropicana”, skąd przywiozła mieszadełko w kształcie baletnicy.
„Tropicana” była najpiękniejszym kabaretem nocnym na całych Karaibach, powstała jeszcze przed drugą wojną światową, rozbudowana w latach pięćdziesiątych w modernistycznym stylu stała się też po rewolucji najważniejszą rozrywką komunistycznych urzędników. Przywożono tutaj wszystkie delegacje radzieckie, od głowy państwa po ministrów do najniższego szczebla urzędnika. Mimo, że Tropicana miała 1700 miejsc, to Rudek czekał długo na zakup biletów dla rodziny. Przedstawienia Tropicany odbywały się w każdą noc przez cały tydzień oprócz poniedziałków od dziewiątej. Przed rewolucją specjalny samolot z barkiem i koktajlami woził z Miami Amerykanów codziennie do Tropicany i o 4 nad ranem odwoził, by zdążyli do pracy.
Młody Max Borges Recio, potem kubański architekt światowej sławy przebudował obiekt będący pierwotnie willą w tropikalnym, obsadzonym cennymi okazami drzew lesie.
Na prawie czterdziestu tysiącach metrów kwadratowych obok postawionego kasyna zbudowano półkoliste powłoki betonowe połączone szklanymi ścianami otaczające istniejący tam dom kolonialny 8,5 metrów nad ziemią zastępujący scenę w najniższym miejscu mającą 3,8 metra. Łuki stanowią wspaniały baldachim nieba. W ich otworach rosnące pnie palm i drzew sięgają ziemi, a ich korony są poza zadaszeniem.
Ponieważ do Tropicany wchodzili zupełnie nieświadomi co ich czeka przez mocno zarośniętą bramę w absolutnych ciemnościach, to, co Ewa zobaczyła potem, przeszło jej najśmielsze marzenia. Zawsze tęskniła za brokatowymi księżniczkami i całą disnejowską szmirą, tak potępianą w Polsce, której przeciwstawiano szlachetne kształty bohaterów dobranocki jak „Jacek i Agatka”. Tutaj, kiedy niczym rodzinę z wyższych sfer poprowadzono do stolika oświetlonego stojącą na blacie niską lampką nocną z białym jedwabnym abażurem, tak że sąsiednich stolików w ciemności nie było widać, wydawało jej się, że cały czekający ją spektakl jest tylko dla niej, księżniczki ubranej w swoją najlepszą, różową nylonową sukienkę amerykańską ze sztywną halką i białym kołnierzykiem. Pachniało kwiatami i wilgotną roślinnością rosnącą wśród szeleszczących źródełek umieszczonych w podświetlanych klombach i francuskimi perfumami gości. Wysokie drzewa rosnące nad stołami przebijające dach sprawiały magiczne wrażenie przebywania w innym, nierealnym świecie. Goście ciągle jeszcze się schodzili i muzyka dolatująca z nie wiadomo skąd, była usypiająca i szemrząca.
Kelner przyniósł dzieciom kielichy różowej grenadyny i lody, rodzicom alkoholowe drinki z lodem i plastikowymi mieszadełkami z tancerką.
Nagle łuki sklepienia zostały oświetlone reflektorami i pojawili się na nich tancerze w najbardziej zaskakujących miejscach. Wśród gałęzi palm i filodendronów wyglądali jak magiczne demony voodoo, najczęściej ubrani tylko w przepaski wokół bioder i słomiane obręcze na rękach i nogach, lub w przebogate barwne pióra i cekiny. Głowy w maskach afrykańskich przybrane półmetrowymi stożkami też ze słomy trzęsły się w takt murzyńskich dźwięków, a głowy tancerek i ich piersi otoczone subtelnymi koliami drogich kamieni i kosztownych piór i futer zwiewnie ulatywały w powietrze. Bębny wystukiwały złowrogie, dramatyczne rytmy, a tancerzy przybywało. Pojawiali się nagle, nie wiadomo skąd, na różnych poziomach sceny sięgającej nieba i nie wiadomo było gdzie się wpatrywać i kosztować przyjemności patrzenia.
Pogorszający się wzrok nie wykryty przez szkolnego okulistę, a także spowodowany brakiem okularów słonecznych, Ewa wspomagała małą lornetka radziecką kupioną na ciuchach w Przemyślu, którą Krystyna przezornie zabrała.
Spektakl opowiadał o plemieniu Siboney, Indian wyrżniętych brutalnie, w ciągu zaledwie jednego wieku. Po przybyciu Europejczyków na wyspę wszyscy Siboneyowie wyginęli. Tańcem pokazano ich łapanie, znęcanie się i zabijane, gwałcenie kobiet, ucieczki i ponowne pojmania. Najpiękniejsza Sibonejka będąca córką arystokratycznego rodu Siboneyów miała rude włosy do ziemi, bardzo gęste. Ubrana jedynie w cielesny trykot z małymi kupkami cekinów między nogami i na sutkach pokaźnych piersi, była najgrubszą tancerką, ale nie tak otyłą, by było to nieprzyjemne. Najwięcej tańczyła i najwięcej z siebie dawała, koło reflektora śledziło ją nieustannie i widać było, że leje się z niej pot. Kiedy zamiatała włosami ciągle inne piętra łukowatych konstrukcji, a Murzyni ocierali się o nią w różnych konfiguracjach, Ewa stwierdziła że jest o wiele piękniejsza od Blaszanego Dzwoneczka. I to ona na końcu zaśpiewała smutną arię Siboney, słynny przebój Ernesto Lecuona.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata sześćdziesiąte i oznaczony tagami , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *