Lata sześćdziesiąte. Krystyna (7)

Rano autobus zabrał wszystkich hotelowych podróżnych czekających na lot Cubany na lotnisko Letiště Praha-Ruzyně. Niedawno pas startowy został przedłużony i zmodernizowany tak, że mogły z niego wylatywać czterosilnikowe transatlantyckie samoloty z dwoma międzylądowaniami na tankowanie paliwa. Samolot kubańskich linii lotniczych z kobaltowym napisem „Cubana” stał na płycie lotniska, ale mimo pory odlotu nie wpuszczano do niego pasażerów. Nie ogłaszano żadnych komunikatów i wszyscy pasażerowie, przeszukani i dopuszczeni do lotu stali na wolnym powietrzu wpatrując się w pusty samolot. Krystyna przeraziła się jego wielkością. Bała się lecieć Lotem, a tymczasem Cubana okazała się jeszcze straszniejsza. Pilnie, w ostatnie miesiące przed podróżą przypominała sobie angielskie słówka i zwroty przyswojone jeszcze w przemyskim gimnazjum i dowiedziała się od stojących wspomagając się jeszcze czeskim, że czekają na jakąś specjalną osobę, która poleci razem z nimi, dlatego miejsc – od środkowego wejścia do ogona samolotu – nie wolno pasażerom zajmować, a tym bardziej wchodzić tylnymi drzwiami i zaglądać do tej połówki samolotu. Nikt nie wymieniał nazwiska tej utajnionej osoby i wszyscy oczekiwali w niepokoju i napięciu na rozwój wypadków.
Nagle na płytę lotniska wmaszerowało około stu zgniłozielonych żołnierzy w czarnych beretach i uzbrojonych po zęby. W środku, jak chroniona królowa pszczół, kroczył Che Guevara. Szli szybko i ich z początku sztywny szyk rozsypał się w połowie drogi do samolotu, by luźno i bez pompy, gęsiego, wejść po schodkach i jak zjawy zniknąć w czeluściach samolotu. Dopiero po wejściu ostatniego żołnierza czarnoskóra kubańska stewardesa poprowadziła czekający tłum wylęknionych pasażerów do podjeżdżających schodków.
Krystyna sprawdziła, czy w kieszonce oparcia siedzenia jest torebka dla wymiotujących w czasie podróży. Uspokojona zdjęła swój ortalion i wygodnie rozsiadła się w fotelu. Fotele były szersze i o wiele wygodniejsze niż w polskim samolocie i nagle wszyscy poczuli ulgę i rozluźnienie. Obsługa samolotu ubrana już nie tak urzędniczo, lecz swobodnie w błękitne, płócienne sukienko-fartuchy uwijała się pakując podręczy bagaż do szafek nad siedzeniami. Samolot był spóźniony i starano się wszystkie rytuały przed wystartowaniem odprawić jak najszybciej. Ponieważ pół samolotu odcięty od podróżnych zajął oddział Che Guevary nie wiadomo skąd wracających komandosów, w ich części wszystkie siedzenia były szczelnie wypełnione i stewardesy z trudem przeciskały się korytarzami między siedzeniami niosąc tace z cukierkami, czekoladą, napojami, egzotycznymi owocami i jedzeniem. Co chwilę ktoś czegoś chciał, najczęściej papierosy i bacardi, ruch był nieustanny, niebawem też wszystko przesiąkło zapachem rumu, wonią cygar i papierosów. Wystarczyło jednak nastawić na twarz odkręconą gałkę wywietrznika nad oknem, by ocalić się od kłębów papierosowego dymu. Andrzej obserwował jak Tu-114 wznosi się w powietrze i żałował, że nie lecą turbośmigłowym Bristol Britannia, którymi Cubana latała jeszcze do niedawna. Krystyna wpatrywała się w potężny zad stewardesy, który co i rusz zahaczał o mijane fotele i z satysfakcją stwierdziła, że jeszcze takiego nie ma, a jak ma ubrany elastyczny pas do pończoch to wygląda całkiem szczupło. Wkrótce jednak pas do pończoch, pończochy i buty na obcasie zaczęły jej doskwierać, a wzmagające się uczucie podnoszącego się w do gardła jedzenia podsycały turbulencje startującego samolotu. Stewardesy roznosiły sok pomarańczowy, grejpfrutowy, ananasowy i z mango, ale Krystyna poprosiła po angielsku tylko o gorącą herbatę. Po niej wszystko ustało i mogła z powodzeniem przełknąć fasolę z kurczakiem, gdyż od lekkiego hotelowego śniadania minęło już kilka godzin i była głodna.
Tymczasem za oknem rozpoczynały się bajeczne pejzaże, w których dzieci jak zaczarowane, niemo zanurzyły się wyłapując wyzierający zza chmur każdy skrawek jak drogocenną relikwię.
Kiedy wylądowali w Shannon było już ciemno i poprowadzono wszystkich podróżnych na czas tankowania paliwa do stołówki, gdzie podano kolejny obiad tym razem z pływającym we krwi befsztykiem, którego Krystyna, ani dzieci z obrzydzenia nie wzięli do ust. Dzięki temu mogli szybko opuścić jadłodajnię, porzucić wygodne, niklowane krzesła i pójść do lotniskowych samoobsługowych sklepów. Ale Krystynie zachciało się gwałtownie sikać i kiedy wreszcie znaleźli toalety, okazało się, że żeby wejść, trzeba wrzucić monetę, a wszystkie wrzucone tam polskie monety jak pobite i nie chciane głośno, w krzyku obijanych ścianek urządzenia wylatywały na posadzkę. Powlekli się wtedy do kantoru wymiany pieniędzy, gdzie w swojej ubogiej angielszczyźnie na próżno Krystyna przekonywała, że polskie pieniądze są też pieniędzmi i nie wie, czemu nie chcą ich zamienić na irlandzki bilon. W końcu zdesperowana wysupłała jako niesłychany majątek dwudziestodolarowy banknot wręczony jej na podróż w Polservice, który bez problemu natychmiast zamieniony został na kilogram monet. Tym sposobem z podzielonym na trzy części łupem i oddaniu przez Krystynę moczu, rozpierzchli się po kolorowych salach wypełnionych po brzegi przedmiotami, które znali jedynie z czarnobiałych telewizyjnych migawek. Dzieci nie przypuszczały, że na świecie w którym żyły i dorastały istnieje jeszcze coś tak doskonałego, jak sklepy na lotnisku w Shannon. Krystyna z nabożeństwem dotykała ciuchów, których najnowsze syntetyczne tkaniny znała wprawdzie ze sklepu PKO na Klary Zetkin, ale to, co tu zobaczyła, nie umywało się do polskiej oferty. Pop-artowe, czarno-białe sukienki z tworzyw sztucznych, elastyczne bliźniaki w pastelowych kolorach i rajstopy we wszystkich, czystych, soczystych kolorach tęczy wywalono tutaj na luźno stojących w ogromnej sali niklowanych stojakach, gdzie swobodnie można było je obejść i poodtykać, gdzie nikt się nie pchał i niczego nie zakazywał. W Polsce z woreczka nylonowego nie można było niczego było wyjmować, ani tym bardziej przymierzać. W polskim PKO można było przymierzyć zakupioną rzecz dopiero w domu, i dlatego Henia Sławińska, która na zakupy przyjeżdżała do Krysi z Brynowa, zaraz je u niej mierzyła, ale tak dla popisu przed Krysią, bo gdyby gigantyczne elastyczne biustonosze na Henię nie pasowały, nie mogła by ich i tak wymienić, ani zwrócić.
Oczywiście, niecałe sześć dolarów, jakie Krystyna posiadała w angielskim bilonie, nie starczało na żaden ciuch, nawet na majtki. Kupiła więc stojący na malutkich sztalugach z naklejoną na deseczkę lakierowaną pocztówką z widoczkiem na rzekę Shannon w nasyconych kolorach.
Andrzej bez szans na zakup, przeglądał dżinsy we wszystkich rozmiarach i odcieniach indygo, ale Ewa znalazła wszystko na miarę swojej kieszeni. Wśród zabawek, których nigdy nie miała i których nie mogła chcieć, bo nie wiedziała o ich istnieniu, znalazła maleńką laleczkę z napisem sleepy z czepkiem na głowie, który się dawał zdejmować i odsłaniał nylonowe do czesania loczki. Ubrana w drobniutką różową kratkę koszulki nocnej z wielkim pomponem na froncie, z zapięciem na zatrzaskę na plecach, miała 10 centymetrów wysokości i swobodnie zmieści się w Kuce, kiedy babcia torebkę przyśle. Do tego z pozostałych pieniędzy dokupiła dużego, pachnącego niedźwiedzia piszczącego z białego, aksamitnego kauczuku przeznaczonego pewnie dla niemowląt, ale Ewa postanowiła uzupełnić wszystkie zaległości zabawkowe od urodzenia. Kiedy Andrzej desperacko kupował gumy do żucia i coca-colę, Ewa „pożyczyła” od niego trochę monet i pies w fioletowo-brązowo-platynowe pasemka sierści znalazł się w jej ramionach patrząc wielkimi, szafirowymi, szklanymi oczyma.
Polacy wracali do samolotowych foteli obładowani kartonami papierosów marlboro i butelkami Johnnie Walker w pięknych, lakierowanych pudełkach. Polacy naśmiewali się z Krystyny, co też ona kupiła, gdyż Krystyna na fali bratania się sąsiadujących foteli naiwnie pokazała swój zakup, a teraz zawstydzona, szybko go schowała.
Lot przez ocean był niezmiernie długi, odbywał się w absolutnych ciemnościach i nikt nie mógł zasnąć. Kiedy w środku nocy samolot wylądował w Gander, a rzęsiście oświetlona płyta lotniska przywitała ich gościnnie migającymi jak na gwiazdkę kolorowymi światłami, wiedzieli już, że są na nowym kontynencie i że stopy ich stąpają po Ameryce. Weszli jak do pieca w jaskrawy, pomarańczowy od buchających neonów międzynarodowej poczekalni. Na jednej ze ścian biały napis CANADA uświadamiał pasażerom, którzy po raz pierwszy lecieli na nowy ląd, że rozpoczynają pobyt od Kanady. Mondrianowska posadzka inkrustowana była barwnymi prostokątami przedzielonymi szmaragdowymi listwami włoskiego marmuru, na której stały zgodnie z geometrycznymi wytycznymi Mondriana prostokątne, niskie fotele obite szafirowym i żółtym skajem, identyczne jakie zrobił Rudek i jakie Krystyna wyrzuciła na śmietnik. W środku stała nowoczesna rzeźba Arthura Price „Powitanie ptaków” złożona z sześciu wysmukłych kur z brązu gotujących się do lotu. Kolory, których używał Mondrian w swoich obrazach użył artysta Kenneth Lochhead malując 22 metrowe malowidło temperą na ścianie ciągnącej się wzdłuż dłuższego boku holu zaprojektowanego tak, że podróżni wchodzą do niego bezpośrednio z płyty lotniska bez żadnych formalności. Na antresolę będącą równocześnie tarasem widokowym na hol wjeżdżało się ruchomymi schodami, które prowadziły do odpowiedniej bramy powrotnej do samolotu. Pozostałe ściany w czystej mondrianowskiej czerwieni dawały taką energię, że oprócz podstawowej funkcji poczekalni – wyprostowania nóg w czasie tankowania paliwa przed powrotem do samolotu – dawały uczucie mocy i królewskiego wręcz wyróżnienia dla tych, którzy dostąpili przywileju podniebnych, transoceanicznych lotów.
Przeszli do stołówki, gdzie natychmiast podano gigantyczny, dwudaniowy obiad z deserem, ale nikt z nich nie chciał nic jeść w środku nocy. Bez pieniędzy przechadzali się po sklepach lotniska, które były o wiele bardziej okazałe niż w Shannon, wzbogacone jeszcze indiańskim rękodziełem, które współgrało z kolorystyką całego wnętrza lotniska swoimi czystymi, podstawowymi barwami: żółcią, czerwienią, ultramaryną, bielą i czernią. Polacy widocznie mieli więcej pieniędzy od Krystyny, gdyż znowu wrócili do samolotu obładowani papierosami i alkoholem. Krystyna dziwiła się, że wydają pieniądze na to co na Kubie jest w dużych ilościach i lepsze.
Kiedy dniało, dzieci nareszcie zobaczyły Atlantyk i wysepki oprawione jak szmaragdy w obwódki turkusowe pocięte białymi żyłkami piasku i fal. Pływały statki i żaglówki, a widok był tak nieziemski z lotu ptaka, że nie mogli z zachwytu oderwać oczu. Krystyna wołana okrzykami co i rusz wciskała pomiędzy nich głowę, ale nie mogła robić tego często, bo cały czas zbierało jej się na mdłości. Żałowała, że niczego nie zjadła i zaczął jej dokuczać głód. W samolocie bliskim już lądowania panowało całkowite rozprężenie, stewardesy już niczego nie przynosiły i poznikały w czeluściach części zasłoniętej firanką, pasażerowie chodzili w kółko do mikroskopijnego samolotowego ustępu już brudnego i zapchanego.
Dlatego z ulgą powitała nieprzyjemne manewry lądowania, kiedy żołądek podchodzi do nosa i kiedy ma się uczucie, że wszystko zaraz rozpryśnie się w ułamku sekundy. Czarowny widok Hawany z lotu ptaka zapamiętały dzieci w euforii i napięciu czekających ich kolejnych przyjemności.
Odprawa celna nie trwała długo, Polacy, którzy mogli by pomóc Krystynie, natychmiast poznikali i została sama z bagażami i dziećmi na płycie lotniska. Rudka nie było, natomiast podjechał do niej ogromny Chevrolet z napisem taxi. Czarnoskóry kierowca wziął od Krystyny kopertę z adresem, wrzucił nonszalancko walizy do bagażnika i milcząco ruszył.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata sześćdziesiąte i oznaczony tagami , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *