Lata sześćdziesiąte. Ewa (12)

Piekielna kłótnia między rodzicami z chwilą, gdy wściekły Rudek wrócił z lotniska, a Krystyna z dziećmi stała przed casa 192 na Alamarze nie przeszkodziła Ewie wpaść w kolejny zachwyt, mimo, że bardzo je zawsze przeżywała. Już sam przejazd taksówką przez centrum Hawany, białe budowle i królewskie palmy oszołomił ją i zdumiał, nigdy nie wyobrażała sobie, by świat mógł być aż tak piękny. Tropikalna wilgoć oblepiająca ich zaraz po wyjściu z samolotu była tak charakterystyczna, że jako coś dotychczas nieznanego, natychmiast ją polubiła. Teraz, kiedy tafla morza w kolorze indygo widoczna była ze środka ulicy, polubiła natychmiast jego jednostajny, nigdy nie milknący szum. Wpadła do domku, Rudek trochę uspokojony i dumny z zachwytu dzieci pozwolił im wybierać pokoje. Do ich szczęścia doszedł własny, osobny pokój! Ewa zajęła obszerny pokój z oknem ze szklanymi żaluzjami, ale jak się okazało, nie może w nim spać, bo Rudkowi nie wydano jeszcze dodatkowej moskitiery. Nie miał też jeszcze przydziału na mleko, które po litrze dziennie należało się każdemu dziecku do 18 roku życia, ani przecierów owocowych dla niemowląt zgromadzonych w amerykańskich magazynach rozdawanych teraz lepszym mieszkańcom wyspy, a administrator osiedla specjalistów zagranicznych i ich rodzin niezmiennie z uśmiechem mówił mañana.
Krystyna obrażona weszła do pokoju, gdzie miała z Rudkiem spać i mieszkać. Był to główny, największy pokój w bungalowie z wielkim hiszpańskim łożem z baldachimem i łazienką. W całym domu nieliczne meble były każde w innym stylu. Rzeźbione, zakończone złotymi amorkami cztery kolumny podtrzymujące moskitierę łoża rodziców najbardziej podobały się Ewie. Szafy były ukryte w ścianach, w holu stały miękkie nowoczesne fotele z długą, nowoczesną miękką sofą i małym stolikiem. We wszystkich drzwiach zamiast klamek były kuliste pokrętła z zamkami. Kuchnia miała też meble wbudowane w ściany, a wielka lodówka stała między zlewozmywakiem, a kuchenką elektryczną. Rudek otworzył lodówkę, gdzie włożył na półki owoce, które swoją niedostępną w Polsce egzotyką sprawiły natychmiast wrażenie przepychu i bogactwa.
Dzieci wyjęły zimną coca-colę i zaczęły ją łapczywie pić wprost z butelki. Obszerna łazienka z kabiną prysznicową, klozetem i bidetem miała w kranach tylko słoną wodę. W kuchni do zmywania naczyń płynęła też słona woda. Betonowy zbiornik z ciężką pokrywą ze słodką wodą uzupełnianą raz w tygodniu stał przyklejony do tylnej ściany domku i by Krystyna mogła napić się herbaty, którą ze sobą przywiozła, Rudek podszedł z czajnikiem i z kranu zbiornika nalał słodką wodę. Oszklona, z przesuwanym oknem od podłogi do sufitu frontowa ściana domku wychodziła na ulicę, natomiast przeciwległa z oszklonymi jedynie drzwiami na patio, gdzie stały wypoczynkowe fotele z siedzeniami utkanymi z winylowych rurek tych samych jakich Rudek używał do wyplatania swoich stołków spawanych z drutu zbrojeniowego w Polsce. Trawa przy tarasie była nie skoszona i stanowiła metrowej wysokości busz, spoza czubków kwitnących traw wyzierał rząd domków na przeciwko. Kiedy Krystyna wypakowywała rzeczy, dzieci pobiegły w kierunku szumiącego morza.
Osiedle o tej porze było zupełnie wyludnione i nieme. Skwar nie do zniesienia lał się z nieba, po obu stronach ulicy szeregi takich samych betonowych domków czasami zmodyfikowanych kształtem dachu czy geometrycznym wzorem na frontowej ścianie żarzyły się bielą, a nieliczne cienie młodych jeszcze palm, którymi wysadzono całą ulicę do morza, ginęły w powodzi wszechobecnego słońca.
Minęli sklep zwieńczony pofalowanym na okoliczność huraganów dachem z mnóstwem skrzynek z pustymi butelkami po napojach i alkoholach i weszli na czerwoną ścieżkę ku morzu. Asfalt się skończył i czerwona ziemia drogi z rosnącymi po obu jej stronach kaktusami, agawami i kolczastymi krzakami kolorystycznie dodawała pejzażowi nigdzie nie oglądane dotąd zjawisko, gdzie z granatowej w tle wodzie i niebieskiemu niebu nie było nic z niezdecydowania, nic z półcieni i szarości. Wszystko było konkretne, krańcowe i bezwzględne. Nasycone kolory nie miały nic z europejskiej szarzyzny i nijakości.
Od morza wiał wiatr i dzięki temu skwar południa nie był już tak nieznośny. Przy brzegu, który okazał się niegościnną jedną wielką skałą koralową w kolorze zakrzepłej krwi, o którą miarowo rozpryskiwały się nieustannie fale, były druty kolczaste z napisem ZONA MILITAR na białej metalowej tabliczce. Drut kolczasty otaczał wszystkie zarośla w trzech rzędach przy drewnianych słupkach, między którymi swobodnie można było się przecisnąć uważając na kolce zarówno drutu, jak i roślin.
Kiedy wrócili, Krystyna ledwo żywa leżała w ogromnym łożu z włączonym wentylatorem. Rudek dał Ewie pieniądze i pozwiedział, żeby kupiła w sklepie herbatniki i poszedł na autobus, by wrócić do pracy. Ewa idąc ulicą powtarzała w kółko: por favor galletas soda, por favor galletas dulce, by nie zapomnieć.
Sklep, z białą betonową fasadą i kolorowymi zasklepieniami uskoków dachowych, do którego wchodziło się po trzech płaskich schodach miał klimatyzację, był rzęsiście oświetlony sprawił na Ewie wrażenie szczytu osiągnięć w architekturze budowy sklepów. Oczarowana weszła nieśmiało jak do kościoła. Po środku stały piramidy z białym jak śnieg papierem toaletowym i obok chlebem tostowym, który zobaczyła po raz pierwszy w życiu. Na innych piramidach dostrzegła konserwy mięsne i rybne, polską szynkę w trójkątnych puszkach, puszki z owocami, butelki z sokami, proszki do prania i mnóstwo niezbędnych do przyjemnego życia rzeczy. Jednak osią wszystkich budowli na posadzce sklepu był cukier, brązowy z niższą ceną od białego, stał popakowany w kilogramowe papierowe torby, a większe ilości w przeźroczyste, nylonowe worki, przez które widoczny był jego kolor. Były także stoiska z owocami, mięsem i słodyczami. To do tego ostatniego stoiska Ewa podeszła i wyrecytowała formułkę z końcówką soda. Gruba Murzynka z uśmiechem spytała ile, ale ponieważ dostrzegła na twarzy Ewy popłoch, zważyła jej dwadzieścia deko trójkątnych, słonych herbatników. Wtedy Ewa powtórzyła zdanie z końcówką dulce i dostała okrągłe herbatniki posypane cukrem.
Wracając zerwała z niskiej palmy największy owoc, okazało się, że nie są to młode palmy, ale takie właśnie niskie, które cały czas kwitną jak trawa pędami i owocują. W domu po przedziurawieniu wylała sok do szklanki, wylana woda nie była dobra i nie przypomniała mleczka kokosowego znanego z czytanek szkolnych.
Tymczasem Krystyna już zabrała się do obiadu i próżno walczyła z monstrualnym kawałkiem ryby znalezionej w zamrażalniku. Ponieważ Rudek od początku pobytu na Kubie regularnie gotował sobie zupy, jarzyny znalazła w szufladzie na dnie lodówki i ugotowała zupę. Próbowała ugotować ziemniaki, ale bulwy po ugotowaniu były słodkie i niedobre.
Kiedy Rudek wrócił z pracy, powiedział, że rzeczy do ubrania kupione w sklepie wojskowym na Koszutce Kubankom się nie podobały, natomiast przyjęły prezenty kosmetyczne, szczególnie perfumy „Być może”. Pojednawczo zasiedli do okrągłego stołu w kuchni, Rudek powiedział, że tutaj do każdego posiłku pije się wodę i wszystkim nalał przegotowaną wodę z butelki zawsze stojącej na drzwiach lodówki obok kilkudziesięciu butelek coca coli, piwa i canady dry. Krystyna swojej nie tknęła, nie lubiła żadnych zimnych napojów i czekała tylko na herbatę, którą jak się okazało musiała oszczędzać, gdyż herbatę sprzedawano tu tylko w aptekach jako lekarstwo na żołądek, zresztą bardzo podłej jakości.
Rudek obrał ze skórki i pokroił w ćwiartki dojrzałe zielone owoce które nazywał aguacate, polał oliwą, posolił i popieprzył. Postawił na stole butelkę czerwonego sosu z napisem cachúp , pokroił zielone pomidory, które nie były niedojrzałe tylko po prostu zielone i wszyscy, mimo niezrobionej ryby, zabrali się do jedzenia. Okazało się, że i tak rybę oceaniczną trzeba gotować w winie, które jutro mieli kupić, tymczasem Rudek szybko objaśniał im o co pytali i spieszył się, by jeszcze zrobić pewne obliczenia na suwaku. Ponieważ zwyczajem mieszkających tu Polaków każda żona po przyjeździe wydawała przyjęcie z przywiezionych polskich wiktuałów, rodzice Ewy ze względu na wzajemne nadąsanie, ale także i dlatego, że Krystyna właściwie oprócz słodyczy i trójkątnej puszki szynki kupionej w PKO niczego nie przywoziła, co, jak się wyraził Rudek wiązało się z przemyskim skąpstwem, postanowili żadnego przyjęcia nie wydawać. Zaraz zresztą wpadła z sąsiedniego domku Jaga Pydymowska, chuda białowłosa dziewczynka w wieku Ewy i powiedziała, że od dłuższego czasu „chodzą” za nią czekoladki wedlowskie. Po włożeniu do lodówki zaraz po przyjeździe czekoladki znowu się scaliły, jednak nie w pierwotnym kształcie, ale Jadze to nie przeszkadzało. Z Jagą wszedł mały biały szczeniaczek z obrożą, na którą była nanizana polska złotówka.
Kiedy wyszli, Rudek obiecał Ewie, że jak zrobi obliczenia pójdą do Centro Hipico pojeździć na koniach. Ewa cierpliwie czekała na to cudowne wydarzenie, gdyż nigdy nie jeździła na koniu oprócz tego wiejskiego konia w Sidzinie jak miała pięć lat, ale tam przecież tylko siedziała na nim i chłop ją tam posadził i zdjął. Zajęła się rozpakowywaniem swoich rzeczy. Pocięte z ostatniego semestru kartki podręczników szkolnych schowała na dno nocnej szafki, wyjęła krótkie białe spodenki, by łatwo było w nich jeździć na koniu.
Przeszli przez ulice osiedla zaludnione już i pełne gwaru i życia. Chińczycy na swoim patio gotowali śmierdzące potrawy z wnętrzności zwierząt i gadów, Czesi grali na ustawionych między domami stołach w ping ponga, z domków Rosjan rozlegał się płacz i krzyk bitych dzieci. Co jakiś czas przejeżdżał Citroën pary francuskich komunistów za którym biegła ich biała suka.
Minęli kino na wolnym powietrzu z ogromnym ekranem i drewnianymi ławami i gdzie wyświetlali Rosjanie tylko swoje radzieckie filmy i doszli do centrum jeździeckiego, gdzie wszystkie konie były już zajęte przez polskie dzieci i ani jedno mimo wstawiennictwa Rudka nie chciało dać Ewie nawet konia pogłaskać. Ubrane w kaski, długie spodnie, uzbrojone w szpicruty nie zwracały uwagi na Ewę. Rudek chciał Ewę zapisać na kurs jazdy na koniach, ale instruktor powiedział, że mają komplet i jest to niemożliwe. Bardzo chętnie widzieli by Ewę i Rudka na ławkach wokół toru jako podziwiaczy wyczynów polskich dzieci, ale Rudek zabrał Ewę z powrotem i obiecał jej, że konia dla niej specjalnie załatwi i nie będą się prosić.
Ewa jeszcze raz poszła sama nad morze i chodziła długo po wybrzeżu zbierając muszle i białe szkielety jeżowców, wyrzucone na brzeg, wyschnięte gąbki, kawałki śnieżnobiałych korali, turkusowe, dwucentymetrowe szklane kafelki i kawałki wypolerowanego solą morską drewna. Muszle okazywały się zamieszkałe, jak je podnosiła natychmiast pokazywały się groźne kleszcze i krab pustelnik wyrzucony z powrotem na piasek szybko bokiem uciekał do wody. Wracając pozrywała nasiona z krzewów w różnych kolorach i odcieniach czerwieni i brązów i to wszystko zaniosła do swojego pokoju. Teraz czekała z utęsknieniem, kiedy przyjdzie araña peluda i skorpion, dwa śmiertelnie jadowite istoty, przed którymi mieli się oprócz komarów schronić pod moskitierą. Ponieważ w domku były tylko dwie moskitiery, Ewa poszła spać do Andrzeja.
Obudziły ich wołania Kaśki z bratem by poszli z nimi do szkoły. Ewa rozpoznała ich jako wczorajszych nieprzyjemnych jeźdźców na koniach, ale ucieszyła się, że ktoś o nich pamięta.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata sześćdziesiąte i oznaczony tagami , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *