ANDERMAN

Dla Andermana najważniejsza jest pamięć i kiedy u progu tegorocznego lata doczytałam wszystkie jego utwory, odczułam satysfakcję z lektury autora-świadka epoki.
Janusz Anderman, pisarz mojego pokolenia, dekady ubiegłego wieku w których przyszło nam żyć i tworzyć sportretował wiernie i prawdziwie. Jak nikt inny odszukał wagę zdarzeń godnych zapamiętania by je móc, zależnie od ich jakości, wykpić. Cała właściwie proza Andermana jest pisana od strony mieszkańca dziwnego świata, świata PRL-u, gdzie dręczy się ludzi dla ich dobra po to, by nie musieli się trudzić prawdziwym życiem. Czy jest to pisarz wstępujący debiutujący w „Nowym Wyrazie” ( powieść „Cały czas”), czy próbujący spektakularnym samobójstwem ocalić swoją spuściznę dojrzały pisarz (powieść „ To wszystko”) Anderman zawsze sygnalizuje miałkość i nieważność twórczości swoich fikcyjnych bohaterów. Inaczej ma się rzecz, kiedy przywołuje z pamięci znaczące dla niego postacie. A kogo to Anderman nie znał! Znał chyba wszystkich współżyjących artystów, sportowców, wydawców, aktorów, działaczy społecznych, zarówno tworzących w Polsce – jak Stachura, Konwicki, Kelus, Kornhauser, Skrzynecki, Bakuła, Osiecka – jak i emigracyjnych z paryską „Kulturą” i Giedroyciem na czele. Aż trudno sobie wyobrazić, jak Anderman zdążył, nim został internowany w stanie wojennym, tych wszystkich ludzi poznać, mieć z nimi opisywane w cyklu „Fotografii” zdarzenia, spotkania, wódki, wspólne podróże, rozmowy i równocześnie pisać i wydawać w samizdatach.
Anderman sięga pamięcią też do miast, gdzie Kielce komunistyczne jawią mu się nie lepiej, niż sanacyjne Witkacemu. Potrafi genialnie podsłuchać język ulicy, ulicy dzisiaj nie tak zapijaczonej, jak wtedy.
Odnalazłam w prozie Andermana portret publikującej od dziesięciu lat na portalach literackich w internecie poetki i pisarki Małgorzaty Köhler pod panieńskim nazwiskiem Gołąbek:

(…)Gdyby nie spoiny pamięci, postać Małgorzaty Gołąbek byłaby na zdjęciu tylko znakiem na tle czasu, a nie mroczną zagadką, „której nie da się rozwikłać; gdyby nie zapamiętanie, nie znalibyśmy nawet barwy jej długich włosów.
Była bladoruda, co ją wyróżniało, i była intrygująco ładna, ale tego rodzaju urody mało wprawne oko kilkunastolatka nie jest w stanie docenić żadną miarą. Wtedy nie ma czasu na subtelności i liczy się moc wciągającego wiru, jaki ktoś potrafi wokół siebie stworzyć. Ona była wyciszona i skupiona; ze smukłym spokojem sunęła korytarzem szkoły, a na jej twarzy nie pojawiały się jak u innych płomyki rumieńców towarzyszących bezwstydnym relacjom z ostatniej nocy na wolnej chacie; tak się wówczas mówiło.
Była odległa i sprawiała wrażenie osoby, która chce być przezroczysta, choć pewnie miała świadomość, że przez swą niepodległość wznieca uwagę. W dodatku wyróżniał ją ubiór; w tamtych czasach uczennice były zmuszone do noszenia fartuchów z połyskliwej satyny; ona miała fartuch z materii matowej, a czasem pojawiała się w czarnym swetrze, co przez cielsko pedagogiczne tolerowane było z trudem. Odziewała się i w taki sposób, lecz to było za mało, by poza zainteresowaniem budzić wyobraźnię i zmysły; to nie to, co tamta, która zniecierpliwiona długą przerwą znienacka wpijała się w usta upatrzonym na korytarzu wybrańcom, to nie to, co inna, która w odpowiednim towarzystwie wybierała się na wagary do przepastnej szafy ściennej na mapy w swojej klasie, na najwyższym piętrze szkoły, a wtedy monotonne mamrotanie nauczycieli przerywały jej zduszone okrzyki, które starała się powstrzymać, wbijając zęby w żółty piasek Sahary albo w lód Antarktydy, albo w skały Andów; ślady bolesnego kąsania były widoczne w wielu krajach i miejscach świata, gdy na lekcjach geografii rozwieszano te mapy na specjalnym stelażu.
Małgorzata Gołąbek nie dzieliła się swoim życiem z otoczeniem i przez to, że jej tajemnica nie ujrzała wtedy światła, ona sama z czasem spowszedniała.
O tym, że pisała wiersze, dowiedziałem się przypadkiem, kiedy natknąłem się na almanach poetycki z siedemdziesiątego czwartego roku; ciurkał z niego strumyk wszelkich nieszczęść nękających młodych kieleckich autorów, o czym otwarcie zawiadamiali ludzkość. Między komunikatami o deszczu, złośliwie podzwaniającym o szyby, o tym, że autor niczego nie może nikomu dać, bo jest niczym, o wrzuceniu jakiegoś klucza do sedesu, o dali i bezkresie w oczach i o błądzącej samotności, jej wiersze brzmiały znacząco, miały swój osobny język, osobną barwę i osobny ton. Gdyby z powagą potraktować urzędnicze zdanie ze wstępu do almanachu: „W życiu kulturalnym Kielc coraz śmielej i wyraźniej zaznacza swoją obecność młodzież artystycznie uzdolniona”, to dotyczyło ono właśnie jej.
Hamlet nie jest szalony. Hamlet jest pijany.
Hamlet dziś pije wódkę, by zalać metodę. Jest wreszcie jakiś spokój, kiedy tańczą ściany, gdy stawia blond Ofelii mineralną wodę.
W paru zwrotkach żłobiła szkic kobiety, skamieniałej w martwym mieście średniej wielkości, ale gdy ją i kilku autorów tego almanachu jedyny raz spotkałem i zanurzyliśmy się w kadzi powitalnej gorzałki, była ożywiona, bo dojrzewały w niej nadzieje; właśnie gasło jej małżeństwo i otwierała się droga.
Cztery lata później, pod koniec lat siedemdziesiątych, w Młodzieżowej Agencji Wydawniczej wyszedł tom jej wierszy, na które łatwo się natknąłem w księgarni; nakład książki debiutującej poetki był typowy: trzy tysiące egzemplarzy.
A potem gdzieś zaginęła, nie zostawiając po sobie tropów. Kiedyś, w latach osiemdziesiątych, usłyszałem, że jakiś jej inny jeszcze ubiegły mąż, dawniej polski prozaik, a teraz niemiecki restaurator, obsadził ją u siebie w roli kelnerki, ale przecież nie sposób było to sprawdzić. Nigdy, w żadnym z licznych pism emigracyjnych nie natrafiłem na jej wiersze; nigdzie ich już nie odcisnęła. I mogę sobie tylko snuć rozmaite odmiany jej losów, choć strach pomyśleć. Ale przecież, gdy przez szkło powiększające zbadać na szkolnym zdjęciu jej pokerową twarz, to nie można na niej wykryć żadnego zalążka nieszczęścia. Tyle że to jeszcze nic nie znaczy.(…)”
[Janusz Anderman „Nowe fotografie”2007]

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii dziennik duszy i oznaczony tagami , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

6 odpowiedzi na ANDERMAN

  1. Małgorzata Köhler pisze:

    Hej, Ewo! Dzięki za próby reanimacji mojego literackiego trupa :)) Muszę jednak sprostować wie rzeczy. Na portalach literackich publikowałam przez 8 lat. To oczywiście niewiele zmienia – potrzebowałam aż 8 lat, żeby dojść do rozumu! Definitywnie z tym skończyłam.
    Po przeczytaniu “Zaginionej” w G. Wyborczej napisałam oburzona do Andermana – nie pracowałam w knajpie a mąż był programistą, nie knajpiarzem! – a to Alek Rozenfeld, który odwiedzil nas we Frankfurcie nad Menem akurat gdy przez 2 wieczory zastępowałam znajomą przy barze, (co okazało się zresztą mordercze – byłam w ciąży!), rozplotkował to po całej Polsce no i jakoś doszło i do Janusza – i od tego listu odnowiliśmy znajomość, ale do książki już poszło wcześniej niestety w takiej formie.

    Esej Andermana pochodzi z czasu, gdy nie każdego można było jeszcze odszukać w necie, stąd tęsknoty i poszukiwania. Dawni przyjaciele rozjechali się w latach 80-tych po całym świecie, pogubili się, ja przez okolo 10 lat nie miałam kontaktu z jednym z najbliższych przyjaciół, Adamem Ochwanowskim, zanim znowu połączył nas internet. Wielu piszących wyjechało też ze Śląska, na zawsze. Mniej więcej w tym samym czasie co Anderman debiutował równie świetnie Andrzej Pastuszek, po którym właściwie słuch zaginął. Podobno pisał w Ameryce scenariusze, ale to nic pewnego, w każdym razie nowej książki na Zachodzie nie wydał, a wieka szkoda. Z tych artystów, którzy wyemigrowali, wielu zapłaciło milczeniem, skreśleniem z polskiego rynku literackiego. Anderman też “prawie wyjechał’ – o ile pamiętam, miał nawet możliwość pracy dla Wolnej Europy – ale, jak pisał, wrócił, bo żal mu się zrobiło potężnej kolekcji książek. Wybór okazał się sensowny 🙂

  2. Ewa pisze:

    Ach, to może niepotrzebnie opublikowałam ten fragment przyczyniając się do rozprzestrzeniania się mylnych informacji! Ale tak nas nie ma w pamięci ludzi, takie to rzadkie. Prosiłam moich współżyjących, by mi udostępnili moje listy, które słałam im przez całe życie, ale oprócz jednej osoby, ich nie przechowali, mimo, że ja przechowałam wszystkie listy papierowe z całego życia, jakie otrzymałam. Otwierają mi teraz pamięć. A tutaj nawet w książce jest o Tobie.
    Praca w restauracji była tylko naganna w PRL-u, wszystkie prace proletariackie i rolnicze, jeśli nie były to praktyki studenckie, zaliczane były w tym państwie robotników i chłopów do wstydliwych.
    W Stanach aktorzy i artyści najczęściej pracują po knajpach czekając na zlecenie, nikt z nich nie ma pojęcia, że to może być wstydliwe. Szkoda, że nie pracowałaś w restauracji, to była kopalnia wiedzy o tamtejszej Polsce.
    Dziękuję za wzbogacający komentarz, niestety nie mogłam się odezwać, od 27 maja 2016 roku do dzisiaj nie mam prądu i ładuję laptop po sąsiadach, a komórki ładowarką solarną.
    Ale widzę, że portal Liternet też nie ma prądu.

  3. Robert Mrówczyński pisze:

    Kelnerowanie nie było wstydliwe w czasach PRL. Przeciwnie, o takie prace ludzie się zabijali, bo tam były duże pieniądze i możliwości. Kierownicy restauracji, kelnerzy, szatniarze mieli powiązania ze światem przestępczym, prostytutkami, cinkciarzami, ubecją i wszelką kontrabandą typu tytoń, dewizy czy alkohol. Wszędzie tam, gdzie państwo sprawowało kontrolę, rozkwitała korupcja, „lewizna”, i szara strefa. A ponieważ państwo sprawowało kontrolę nad wszystkimi dziedzinami życia, redystrybucja towarów i usług na tak zwanym wolnym rynku występowała we wszystkich sektorach życia. Od dyrektora do ciecia, każdy co mógł „redystrybuował”, czyli wg ówczesnych standardów kradł, a dzisiejszych, był niezwykle kreatywny i przedsiębiorczy. Dlatego takie prace jak kelner, pracownik stacji benzynowej, taksówkarz itd. były marzeniem ściętej głowy. Oczywiście i tam istniała gradacji lukratywności i oczywiste „nierówności społeczne” związane z miejscem wykonywania zawodu. Ale o żadnym wstydzie mowy być nie mogło. Ludzie gotowi byli płacić spore pieniądze za podobne posady. Pani Małgosia była kelnerką – jak wyjaśnia – jedynie na zastępstwie i nie było mowy o tym, aby mogła tam zagrzać miejsce na dłużej, choć być może nie zdawała sobie sprawy dlaczego.
    Z tym wstydem rzecz się miała inaczej. W PRL istniała konstytucyjnie zadekretowana dyktatura proletariatu, rządził lud pracy przy pomocy swoich przedstawicieli z PZPR. Ten zabieg miał na celu wykluczyć inteligencję, przeciwstawić ją ludowi, podzielić społeczeństwo i obniżyć jej rangę społeczną, moralną i polityczną. Inteligent, niezależnie co wówczas znaczyło to słowo, był podejrzany i szemrany z automatu, był potencjalnym wrogiem ludu. Oczywiście „stawiano” na wykształcenie wyższe, ale nie po to aby tworzyć elity inteligenckie, raczej przeciwnie – poprzez umasowienie obniżyć rangę wykształcenia. No i na uczelniach preferowano dzieci robotników i chłopów, którzy dostawali punkty za pochodzenie. Jedyne co mogła zrobić inteligencja, będąc na przegranych pozycjach, to neurotycznie wmawiać sobie wyższość należenia do „umysłowych”. W takich inteligenckich domach nie wyobrażano sobie, aby potomstwo nie poszło na studia, a już zostanie fizycznym było katastrofą i niezmywalną plamą na reputacji. Ale być może była to spuścizna po dulszczyźnie międzywojnia, bo nie było żadnych racjonalnych powodów, aby w nowych czasach powszechnej korupcji i kradzieży, całkowitego upadku etosu jakiegokolwiek zawodu, upierać się przy tak absurdalnych aspiracjach.

  4. Ewa pisze:

    Masz rację Robercie, tak było w państwie rządzonym przez proletariuszy i chłopów, co przy każdym buncie – Czerwiec ’56, Grudzień ’70, Czerwiec ’76, Sierpień ’80 wiadomo było, kto tu jak piszesz, naprawdę rządzi.
    Wprawdzie Janusz Anderman napisał o knajpie niemieckiej, niemniej polska percepcja była cały czas taka sama. Doktoranci wyjeżdżali jak już było można na roboty, zarabiali pieniądze, ale wracali do swoich prestiżowych marnie płaconych zajęć, by się nie zdeklasować. I to, jak piszesz, było neurotyczne.
    Pamiętam, jak moja koleżanka malarka wyemigrowała na Węgry i tam wyszła za mąż, a jej rodzice byli lekarzami i pozostali w Polsce. I ktoś ich widział, jak na wózku dziecięcym jak kloszardzi transportowali ze stacji kolejowej makaron po nocy, gdyż bardzo się tego wstydzili. Zdumiewające, że z Węgier w latach osiemdziesiątych opłacało się przewozić makaron i sprzedawać go potajemnie. Warto o tych absurdach pamiętać, nie tylko o tym, że byliśmy piękni i młodzi.

  5. Robert Mrówczyński pisze:

    Odnosząc się do Twoich analiz o sytuacji w PRL jakoś nie zauważyłem, że p. Małgosia kelnerowała w RFN, a nie w PRL, co zupełnie zmienia postać rzeczy, choć i tam z tego zajęcie można było nieźle żyć, a konkretnie z hojnych napiwków. Zdarzają się kraje gdzie kelner w ogóle nie dostaje pensji, ale zazwyczaj jest b. mała, a utrzymuje się z napiwków, a chętnych i tak nie brakuje, więc w wymiarze finansowym sytuacje są podobne. W USA mnóstwo studentów zarabia w ten sposób na studia, to generalnie zajęcie doraźne, przejściowe i dla młodych, dzięki czemu doświadczenia konsumenckie są niezwykle przyjemne. W PRL to był zawód docelowy, doemeyrytalny, stary kelner, czy kelnerka to były zjawiska powszechne, a kontakt z nimi toksyczny. U Bareji to jest świetnie pokazane.

  6. Ewa pisze:

    dzisiejsze wyjście Wielkiej Brytanii z Unii jest dowodem na uleganie fałszywemu odczytywaniu faktów, populizmowi i narodowym egoizmom. Warto rozwikływać przyczyny i skutki zjawisk na podstawie własnych życiorysów i nie ulegać manipulacji i propagandzie. Warto wiedzieć swoje wbrew ogólnym opiniom i optować za wartościami.
    Piszę to odnośnie naszej tu dyskusji, pozornie ma się do niej nijak.
    Przepraszam za tak napuszony komentarz, ale tak mi smutno.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *