Lata sześćdziesiąte. Krystyna (6)

Chociaż Krystyna wydała na swój włoski, szmaragdowy płaszcz ortalionowy majątek – dwadzieścia pięć bonów towarowych – to i tak na Okęciu wyglądała jak dziadówka. Wchodząc do Międzynarodowego Portu Lotniczego na Okęciu w okolicy ulicy 17 Stycznia, który od dwudziestu lat był portem tymczasowym – właśnie rozpoczęto budowę nowoczesnego, modernistycznego lotniska – wchodziło się do zupełnie innego świata. Zawsze uprzejma, umundurowana na niebiesko i granatowo załoga Polskich Linii Lotniczych „Lot” zdawała się wszystkie nieprzyjemne dla pasażerów czynności wykonywać z nie gasnącym nigdy uśmiechem. Wszyscy pasażerowie, którzy tego dnia mieli bilety na rejs do Pragi rozkładali swoje walizy w wielkiej sali, gdzie drobiazgowo przeszukiwano bagaż i co i rusz prowadzono kogoś za zasłonę do rewizji osobistej. Tak poprowadzono i Krystynę, gdzie przemiła celniczka kazała jej zdjąć nie tylko ortalion, ale i stylonową kombinację i majtki. Po powrocie Krystyna nie potrafiła w zdenerwowaniu zapiąć zamka błyskawicznego walizki i gdyby nie dzieci, nie dałaby sobie rady. W oczekiwaniu na podejście stewardesy, która miała ich poprowadzić przez płytę lotniska do stojącego samolotu, Krystyna z nostalgią oglądała pasażerów. Kobiety, zgodnie z panującą już wiosną ubrane były „do figury” z narzuconymi skajowymi, krótkimi płaszczami nie mającymi nic wspólnego z workowatym krojem ortalionu. Głowy zdobiły toczki lub kapelusze, jeśli zdarzały się chustki, były to przeźroczyste, stylonowe chusteczki chroniące kunsztowne, prosto od fryzjera i lakieru do włosów fryzury. Tutaj zobaczyła dopiero makijaże takie jak w telewizji, ze sztucznymi rzęsami i czarną, grubą kreską obrysowującą oczy i brwi. Mężczyźni mieli garnitury i najczęściej białe koszule z wąskimi krawatami, przerzucone przez ramię prochowce.
Kiedy wyszli z parterowej poczekalni z eleganckimi, skórzanymi fotelami i zbliżyli się do otaczającej płytę lotniska drucianej siatki, dzieci wpadły w euforię nie wierząc własnym oczom temu, że będą już za chwilę lecieć samolotem. Krystyna szła do samolotu jak na ścięcie, pełna obaw pamiętając, że dwa lata temu samolot spadł właśnie tutaj zabijając wszystkie lecące w nim 33 osoby.
Radziecki Ił-62 zapełniał się wolno idącymi pasażerami, a dzieci będąc już na schodkach patrzyły radośnie na właśnie przez nie opuszczony pawilonowy niski budynek lotniska i górującą nad nim wieżę kontrolną.
Kiedy zapięli pasy, przepiękna stewardesa w uśmiechach wyszła z tacą owiniętych w celofan kolorowych landrynek „22 Lipca dawniej E. Wedel” i silniki zawarczały. Kiedy wzbili się w górę z pasa startowego, a dzieci z zachwytem oglądały domki i wijące się szosy z samochodami, Krystyna wyjęła papierową torbę z siatki na oparciu i po raz pierwszy zwymiotowała. Po chwili stewardesy zaczęły roznosić obiad niezwykle wykwintny, kilkudaniowy z deserem, sokami i tym wszystkim, czego nikt z nich nigdy nie jadł, rozpoznali jedynie szynkę. Mimo wymiotów Krystyna zjadła wszystko w odróżnieniu od innych pasażerów, którzy ledwo rozgrzebawszy położone przez stewardesę tacki wielkopańsko zostawiali nie zjedzone wspaniałości. Zabierali natomiast chętnie z tacy roznoszone przez stewardesę papierosy i kieliszki polskich wódek, likierów i koniaków.
Niestety, lot trwał zbyt krótko, by dzieci mogły się nim nacieszyć. Już niemal po chwili stewardesa aksamitnym głosem poprosiła pasażerów o zgaszenie papierosów i zapięcie pasów. Zaraz pojawiła się z tacą landrynek, z której dzieciom wysypała całą garść na kolana.
Na lotnisku w Pradze czekali, aż całą grupę pasażerów mających lecieć „Cubaną” do Hawany stewardesa poprowadzi do autobusu. Poinformowano ich, że z powodu lotu bardzo ważnego pasażera lot do Hawany przełożony jest na pojutrze, czyli, że w Pradze w wyznaczonym hotelu spędzą dwie doby. W związku z tym każdemu pasażerowi wypłacono po sto koron. Wyżywienie na koszt Lotu zapewniła restauracja hotelowa.
Krystyna w oczekiwaniu na autobus zdążyła kupić na lotnisku dwa sznurki korali z Jablonexu, których koszt mieścił się w granicach dziesięciu koron za sznurek. Kołnierzyk zrobiony z czarnych, opalizujących koralików najbardziej podobał się Ewie, ale kosztował dwieście koron i kupiła go po chwili stewardessa.
Jechali pół godziny z grupą Polaków do hotelu Internacional, który jak się okazało, był niemal identyczny jak Pałac Kultury tylko trochę mniejszy, nie miał trzydziestu, a czternaście pięter. W środku wyłożony marmurami, robił wrażenie, że znaleźli się w miejscu przeznaczonym dla dygnitarzy. Szczególnie Ewa w swoich spodniach z zerówki z przodzikiem na szelkach, w kolorze beżowym i tenisówkach czuła się najbardziej nieubrana i nie godna tego dostojnego miejsca. Od 3 do 7 piętra hotel był przeznaczony dla krajowych gości, a od ósmego dla gości zagranicznych. Toteż windziarz zawiózł ich na ósme piętro, a woleliby pójść szkarłatnym dywanem po rozłożystych, imponujących schodach. Tłoczone kraty, płytki trawertynu, żyrandole i meble tapicerowane migały tylko z okna przejeżdżającej windy. Kiedy odprowadzający ich podstarzały boy hotelowy w białej marynarce po wniesieniu podręcznego bagażu do pokoju zażądał od Krystyny wysokiego napiwku i papierosów, poczuli, że traktują ich na równi ze wszystkimi hotelowymi gośćmi. Przez okno pokoju widać było okrągły skwer, wokół którego jeździł tramwaj. Ale Ewę najbardziej zainteresował papier listowy z logiem hotelu, czyli z symetryczną sylwetką pałacu zwieńczonego gwiazdą wydrukowaną cieniutką, granatową kreską. Obok leżał długopis z takim samym obrazkiem i napisem i Ewę to wszystko zachwyciło. Były jeszcze kartoniki i Ewa zaraz je zaczęła wypełniać z myślą wysłania ich do babci Wandzi.
Kiedy schodzili przepastnymi schodami do hotelowej restauracji, minęli wiszący na ścianie gigantyczny gobelin, gdzie na planie Pragi utkano pomnik Stalina stojący nad Wełtawą. Krystynie przypomniało się, że Wolna Europa za Radiem Swoboda ujawniła, że w tajemnicy rząd czechosłowacki wysadził w powietrze pomnik Stalina dwa lata temu. Podobno huk był na całą Pragę, ale pod karą więzienia nie wolno był detonacji fotografować i nikt o tym wydarzeniu nie napisał w gazetach czechosłowackich ani słowa. Nie było go więc w Pradze, ale tu, na tym gobelinie w dalszym ciągu był, stał w kolejce jako pierwszy i patrzył na anioły stojące na dwóch kolumnach Čechův most.
Zeszli reprezentacyjnymi schodami pokrytymi czerwonym dywanem na parter, gdzie za holem wejściowym były kawiarnia i restauracja. Wśród palm i ciężkich socrealistycznych mebli, przy stolikach nakrytych białymi obrusami siedzieli hotelowi goście, a kelnerzy w białych marynarkach z czarnymi muszkami, na srebrnych tacach przynosili potrawy. Chcieli zamówić jakieś zagraniczne potrawy, by tym uczcić przekroczenie granicy Polski i poczuć inność tej sytuacji. Na razie tkwili w dalszym ciągu w Pałacu Kultury i wyglądało na to, że z tego zaklętego kręgu nie wyjdą nigdy.
Zamówili trzy zupy w dziale Polévky: Hovězí vývar s nudlemi a játrovým knedlem, Zelná polévka s klobásou i Francouzská cibulačka, sýrový toast. Na drugie Rumpsteak “hraběnky Stradové” (steak z roštěné s brusinkovou omáčkou zdobený ananasem zastříknutý třešňovicí, šlehačka – jako přílohu doporučujeme bramborové krokety), Anglický biftek s teplou zeleninou, Špízky z pravé svíčkové prokládané kachními játry, jablky a sušenými švestkami plněné mandlí zastříknuté kalvádosema přelité máslem, jemně zdobené. Na deser Ovocný pohár se zmrzlinou, šlehačka, čokoláda, Banánový split s vanilkovou zmrzlinou, šlehačkou a čokoládou, Palačinka se zmrzlinou a ovocem, šlehačka, čokoláda. Krystyna kazała jeszcze przynieść herbatę, bo nie wyobrażała sobie obiadu nie zakończonego herbatą.
Okazało się, że są w Deivicach na północy Pragi i do centrum miasta muszą przejść Wełtawę i jak powiedział im portier, mogą iść nawet piechotą co zajmie godzinę.
Popatrzyli jeszcze na hotel, na trzy płaskorzeźby robotników nad trzema gigantycznymi wrotami, na malowidła na wyższych kondygnacjach marmurowej elewacji, na czerwoną, półtora metrową gwiazdę na iglicy i skierowali się na południe. Przecięli náměstí Družby, który widzieli z okna hotelu. Jadący wokół tramwaj nie był nawet zatłoczony, ale chcieli przejść ulicami Pragi nawet, jak były to tylko przedmieścia. Ulicą Jugosłowiańskich partyzantów szli wzdłuż piętrowych, przedwojennych kamienic, na najniższych kondygnacjach ciągnęły się sklepy z ludźmi stojących w kolejkach. Ewa patrzyła łakomie na witryny, gdzie były maskotki Szwejka. Szwejk w filcowym, szarym mundurku miał głowę z pończochy stylonowej i nos jak mały, płaski guziczek uszyty z naciągniętej pończochy. Ewa nie mogła od niego oderwać oczu. Maskotki były zbyt drogie, a chciała kupić tu ołówki automatyczne i miny do tych, co posiadała. W Polsce nie było miękkich min i wszystkie ołówki były twarde, nie nadające się do swobodnego rysowania i złej jakości.
Tymczasem weszli na náměstí Říjnová Revoluce. W jego północno-wschodniej części stał na marmurowym, prostopadłościennym cokole posąg Lenina. Lenin miał na głowie baranicę, był w płaszczu i walonkach. Odlany z czarnego metalu patrzył na rondo, gdzie przesuwały się tramwaje nie wyjmując rąk z kieszeni.
Skręcili w lewo w Československé Armády, przy której stały bogate, czterokondygnacyjne, przedwojenne kamienice z dużymi modernistycznymi oknami. Weszli na Jaselską, a z niej w prawo Pod Kaštany, w dzielnicę willową. Były tu gdzieś ambasady. Skręcili w Majakowskiego, przecięli dużą arterię Obránců Míru i weszli w przepiękny park. Park Letná zachwycał przestrzenią i niemal leśnymi ścieżkami. Doszli na ogromny marmurowy plac, który jak pamiętali z hotelowego gobelinu, był postumentem pomnika Stalina. Stamtąd roztaczał się przepiękny widok na most i panoramę Pragi po drugiej stronie Wełtawy. Zeszli w dół gigantycznymi schodami i jak się na dole okazało, symetryczne schody były po drugiej stronie. W środku był tunel, skąd wyjeżdżały na most samochody i tramwaje.
Przecięli arterię Nábřeží Kapitána Jaroše i znaleźli się na secesyjnym moście, skąd widać było wszystkie mosty, Hradczany po lewej stronie, a na wprost czerwone dachy Starego Miasta. Patronem fantastycznego mostu był dziewiętnastowieczny poeta Svatopluk Čech, którego twórczość wykorzystał Leoš Janáček jako libretto do swojej nieziemskiej opery. U wejścia i wyjścia mostu symetrycznie stały kilkunastometrowe żeliwne kolumny jońskie będące jednocześnie latarniami, zakończone trzymetrowymi posągami złoconych aniołów, odlanych z brązu. Na moście ciągnącą się powyginaną secesyjnie żelazną balustradę przetykały medaliony z miedzi i brązu oraz sześć latarń z głowami byków i kobiecymi figurami. Pod mostem nad wodą sześć Hydr na przyczółkach filarów wiły się krętymi ogonami.
Weszli na Pařížską i náměstí Curieových nazwanych tak od Marii Skłodowskiej i jej męża, i szli między przepięknymi wystawnymi, białymi kamienicami pełnymi gzymsów, rzeźb i bogatej sztukaterii. Po prawej stronie migały dachy sześciu synagog. Oznaczało to, że są na terenie dawnego getta, które tylko dlatego nie zostało zniszczone, bo Hitler zaplanował tutaj muzeum wymarłej rasy.
Byli już na Staroměstské náměstí i usiedli na ławce przy dziwacznym pomniku Jana Husa, który w odróżnieniu od wszystkich im znanych pomników rozlewał się na boki, a jego szmaragdowa barwa przypominała jakąś gigantyczną żabę. Składał się z odzianych w szaty husytów i protestantów z centralną postacią Jana Husa wyrzeźbionych w secesyjnej, opływowej manierze.
Było tu wielu turystów z aparatami fotograficznymi, najczęściej obcokrajowców, słyszało się wiele języków. Popatrzyli na otaczające plac kościoły, Týnský chrám i chrám svatého Mikuláše i poszli pod Ratusz, gdzie gromadziło się najwięcej turystów. Zadzierali do góry głowy, gdzie na tarczy astronomicznego zegara wyczytywali cykle astronomiczne, położenie słońca, konstelacje zodiaku, bieżący miesiąc, dzień i święta w kalendarzu chrześcijańskim. Nad tarczą były dwa okna, w których kolejno pokazywali się apostołowie, Śmierć, Turek, skąpiec, głupiec, kogut, a wokół liczne rzeźby aniołów i świętych oraz kościotrup poruszały swoimi kończynami. Było to wszystko niezwykle piękne i swojskie, przypominające Kraków.
Jednak chodząc brukowanymi uliczkami Starego Miasta czuli jakiś posępny charakter tego miejsca, rozpraszany przez rozgadanych turystów. Błądzili potem po labiryncie staromiejskich uliczek pełnych zakamarków, zaułków, tajnych przejść, zaskakujących zakrętów. Często kamieniczki były zupełnie czarne.
Weszli w Melantrichovą, skręcili w lewo w Rytířską, potem w prawo Na Můstku. Gdzieś tutaj pierwszy prezydent komunistycznej Czechosłowacji Klement Gottwald w 1948 wygłosił słynne przemówienie i tym rozpoczął komunistyczne rządy. Ponieważ o Gottwaldzie dzieci uczyły się w szkole, a kopalnię Gottwald Krystyna widziała z balkonu zanim nie wybudowano na Koszutce niebieskich bloków, tablicę upamiętniającą to wydarzenie przeczytali z należytym zainteresowaniem.
Plac piął się w górę, by zakończyć się masywnym, renesansowym, zwieńczonym hełmem gmachem Muzeum Narodowego z poczerniałymi rzeźbami. Przysłaniał go częściowo pomnik świętego Wacława na koniu w towarzystwie świętej Ludmily, świętej Anežky Českéj, świętego Prokopa i świętego Vojtěcha. Legenda świętowacławska nie miała w ich odczuciu nic wspólnego z Placem. Tu w Nowym Mieście były brzydsze budynki, pozbawione wspaniałości i różnorodności neorenesansowych, barokowych i rokokowych Starego Miasta. Zdecydowali się zwiedzać najpierw lewą stronę. Na rogu stał wielopiętrowy magazyn handlowy „Družba” gdzie sprzedawano czeskie, kształtowane ręcznie szkło, ceramikę i meble. Na dolnej kondygnacji „Družby” były kawiarnia i restauracja z tarasami i widokiem na Plac.
Nigdzie nie wchodzili, wszystko było zbyt drogie. Krystyna widziała, że towary na wystawach są lepszej jakości niż w Polsce. Przeszli w górę wzdłuż ekskluzywnych sklepów, kawiarń i restauracji. Na rogu Jindřišská był Ośrodek Informacji Kultury Polskiej.
Doszli do hotelu Jałta wybudowanego, jak nazwa wskazywała, po wojnie, jednak bez ekstrawagancji socrealistycznej. Skromnie wbudowany był w istniejące budynki tworząc pierzeję z sąsiadującymi domami. Był to pięciokondygnacyjny, masywny budynek soc z potężnym frontonem licującym z fasadą, gdzie nad wejściem ciągnął się balkon z kamienną plecionką, nad którą stały po cztery pary posągów robotników i robotnic podtrzymujących górną kondygnację. Wzór plecionki powtarzały kamienne balkony i żeliwne balkoniki mniejsze.
Stanęli przed Muzeum Narodowym przy kamiennym widokowym balkonie z renesansowymi tralkami w otoczeniu posągów skąd roztaczał się piękny, symetryczny widok na dwie ulice, między którymi jeździł tramwaj.
Niżej był Dům Módy, ale Krystyna tam już nawet nie zajrzała widząc bogate, eleganckie wystawy.
Naprzeciwko pomnika świętego Wacława na koniu był sklep z butami i Krystyna wiedziała, że wprawdzie nie ma już „Baty”, jednak buty mają o wiele lepsze niż w Polsce. To właśnie z Czechosłowacji Kwieta przywiozła Ewie, białe skórzane buciki, kiedy uczyła się chodzić.
Były tu kawiarnie „Praha”, restauracja „Europa”, bar samoobsługowy „Korona” i oprócz „Jałty” hotele: secesyjny „Empire”, „Ambasador”, „Tatrana” w białym gmachu. Poniżej, po lewej stronie od Muzeum stał pałac secesyjny „Lucerna” gdzie mieściły się instytucje kulturalne, a jeszcze poniżej pałac Alfa w stylu konstruktywizmu, gdzie było Kino Alfa z panoramicznym ekranem. Zapamiętali z przechadzki tabliczki z redakcjami gazet pojawiających się w polskich kioskach jak „Práce” czy „Swobodné słowo” oraz biuro podróży Čedok.
Wracali do Starego Miasta, by wejść na Most Karola.
Na Můstku skręcili Rytířską, potem w Melantrichovą i znaleźli się na Michalskiej, skręcili w lewo w Hlavsovą, potem w prawo w Jilską, w lewo w Karlovą, w prawo w Husovą, i wzdłuż Křižovnické náměstí minęli kościół Krzyżowników. I był już Karlův most.
Zaczęło się ściemniać, rozjarzył się sąsiedni most 1 Maja i na moście Karola też zabłysły latarnie. Tym bardziej stawały się mroczne barokowe rzeźby na moście Karola rozświetlane co jakiś czas przejeżdżającymi obok samochodami i tramwajem kładąc na jezdni niespokojne cienie. Wśród kłębowiska ciał nie sposób było rozpoznać, których świętych one przedstawiają, a że byli to święci i męczennicy chrześcijańscy, nie było wątpliwości. Liczne krzyże trzymane przez świętych wśród innych akcesoriów męki pańskiej dokumentowały legendarne życie świętych, których koniec życia w męczarniach szczodrze w rzeźbach pokazywano. Stali tu w egzaltowanych pozach Jan z Mathy, jeleń z krzyżem, Wincenty Ferreriusz, święty Ksawery, święty Jan Nepomucen, chrystusowa pieta, święty Ignacy Loyola, święty Augustyn depczący księgi kacerskie. Żywoty świętych przedstawiane były na okrętach, w kotłach, piecach, na pustyniach i poddani żywiołom stawiali dzielnie czoła demonom, diabłom i potworom.
Praga wokół rozświetliła się cudownie, wielka, jak kwadratowy tort bryła Teatru Narodowego przy wejściu na most 1 Maja imponująco górowała nad miastem.
Zmęczeni dopytali o przystanek tramwajowy i szczęśliwie wrócili do hotelu International na Dejvice.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata sześćdziesiąte i oznaczony tagami . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *