Lata sześćdziesiąte. Ewa (8)

W związku z wyjazdem w tropiki, Ewa z Krystyną kilkakrotnie jeździły tramwajem do Stacji Sanitarnej na południe Katowic, na ulicę Świerczewskiego, gdyż znaleziono w moczu Ewy białko, a z takimi wynikami analizy moczu nie mogli Ewy z Polski wypuścić. Lekarka zaleciła Krystynie pobieranie moczu do analizy po dokładnym umyciu sromu córce, co być może dla lekarki było sprawą zupełnie prostą, podczas kiedy dla dwunastoletniej Ewy dozgonną traumą.
Rano, przed oddaniem moczu Krystyna, która nigdy nie pokazała się Ewie nago i też od piątego roku życia Ewy nigdy jej nagiej nie widziała. W dzieciństwie Ewa ubierana była pod kołdrą, więc zalecenie lekarskie było dużym szokiem. Ewa musiała zrobić lekki mostek obnażając jedynie swoje krocze, które Krystyna myła namydloną, bawełnianą szmatą, następnie spłukiwała i wtedy Ewa sikała – w dalszym ciągu wygięta – do słoika, który Krystyna zamieniała po chwili, gdyż mocz musiał być tylko ze środkowego strumienia. Jednak wyniki w dalszym ciągu były niezadowalające i po którymś kolejnym pobieraniu porannego moczu Ewa nie chciała już jechać na Kubę i niczego już nie chciała. Jednak po porcji penicyliny kolejna analiza wykazała brak białka w moczu i Ewie przybito pieczątkę do żółtej, składanej w harmonijkę książeczki, upoważniającej do wjazdu do krajów tropikalnych.
Równocześnie Krystyna zaprowadziła Ewę do fryzjera, gdzie ścięto jej włosy, wprawdzie nie na chłopca, ale tak krótko, że mogła tylko z rozmarzeniem patrzyć na kasztanowe włosy Marzenki siedzącej obok w ławce, której mama już nie czesała w warkocze, tylko formowała na szczycie głowy w płaski kok, z którego, jak wodospad, spływały piękne włosy. Krystyna u tego samego fryzjera zrobiła sobie trwałą i fryzurę z loczkiem na czole, taki sam, jaki miała Irena Dziedzic w „Tele-Echu”, utrwalonej lakierem do włosów i tak przygotowane – Krystyna w sznurze sztucznych pereł i takimi w uszach klipsami, a Ewa w białej, wyprasowanej bluzce wkładanej na uroczystości szkole – poszły do fotografa naprzeciwko starej szkoły 36, gdzie pani zrobiła im poziome, dwugłowe zdjęcie paszportowe, gdyż Ewa była za mała, by dostać oddzielny paszport.
Ponieważ na ciuchach w Przemyślu udało się kupić dla Ewy dwie nylonowe sukienki ze sztywną halką – różową i niebieską – Krystyna uznała, że niczego Ewie już nie trzeba kupować. Strój kąpielowy w czerwono-białą kratkę, uszyty jeszcze na wakacje w Szczawnicy własnoręcznie przez Krystynę na kursie kroju i szycia – dwuczęściowy, z falbanką wokół bioder i ze stanikiem obszytym u dołu także falbanką i wiązanym na karku – był jeszcze dobry. Pozostało Ewie spakować Kukę, której zawartość uzupełniła starymi pilnikami do paznokci, szczypcami, nożyczkami. Ewa podarowała matce na Dzień Kobiet nowy przybornik do paznokci w etui zapinanym na zamek błyskawiczny z pieniędzy wygranych na cymbergaju i mogła zabrać sobie stare, zużyte przybory. Włożyła do torby komunijną książeczkę do nabożeństwa, swoje notesy, gdzie zapisywała fragmenty wierszy, zakodowane myśli o swoich koleżankach, by ktoś, kto je przeczyta, nie mógł rozpoznać, o kim są. Wolne miejsce w Kuce wypełniła długopisami, kredkami, scyzorykiem, gwoździem do wypalania dziur nad gazem, kilkoma zużytymi żyletkami Rawa-Lux i fiolkami z wsypanym tam klejem stolarskim w perełkach. Z klejem Ewa miała zawsze problem, gdyż klej szkolny w słoikach niczego nie kleił i tylko ten, stolarski, rozpuszczony we wrzątku, był w miarę skuteczny, a nie wierzyła, by na Kubie z klejami było lepiej. Zapięła Kukę na zamek błyskawiczny i cieszyła się, że ma napis LOT, gdyż na lotnisku będzie wyglądało, że jest ich odwieczną pasażerką.
Kiedy Krystyna wróciła wieczorem z Warszawy skonana i wysypała na stół kuchenny kilka paczek sezamków, Ewie przyszła ochota na życie i one właśnie zwiastowały życie smakowite, egzotyczne, pełne smaków nawet lepszych od słomek i oranżady w proszku. Kwadratowe płatki sezamków pakowane w dwóch słupkach po pięć w celofanie nie dawały się od siebie odklejać i te ciągnące się, łączące warstwy miodowe nitki brudziły palce i twarz i były najsmakowitsze oprócz ziaren sezamu.
Tymczasem klasa VI b uspokajała się odstępując pierwszeństwo w żywotności i napiętnowaniu na apelach szkolnych klasom piątym.
Po opuszczeniu klas rozpoczynały się w budynku szkolnym zajęcia dla wieczorówek i Ewa z Marzenką zaczęły korespondować z chłopcami zostawiając pod stolikiem dla nich listy. Niestety, nie otrzymywały żadnej odpowiedzi, ale listy znikały, być może wyrzucane przez sprzątaczki, chociaż zapomniane nieraz zeszyty i piórniki były. Przybyli natomiast chłopcy starsi, Hiszpanie, biegle mówiący po polsku, ale skutkiem zupełnego braku zainteresowania nauką, nie przechodzili z klasy do klasy. Pedro zaraz zaczął odprowadzać do domu wysoką Usię, która mieszkała w galeriowcu, a Pedro mieszkał w bloku zasiedlonym przez uciekającymi przed Franco komunistami hiszpańskimi naprzeciw szkoły 57, blisko Diabliny. Zatem, niższy od Usi o głowę, dzień w dzień nosił Usi teczkę idąc w zupełnie innym kierunku niż mieszkał. Lopez, starszy od Pedra nie był tak romantyczny i siedząc w ostatniej ławce, odwiecznie bez zeszytów i podręczników przyjmował postawę kontemplującą i filozoficzną, wpatrując się w całą klasę i nie omieszkując co jakiś czas zrywać toku lekcji cenną, komiczną uwagą. Lopez patrzył na dziewczęta wyłącznie konsumpcyjnie, ograniczając się jednak jedynie do podszczypywania na przerwach i łaskotania, ciągnąc je za włosy. Jego demokratyczny stosunek do świata sprawiał, że podobały mu się tak samo wszystkie klasowe dziewczęta i żadnej ani nie wyróżniał, ani nie oszczędzał. Hiszpanie byli urodziwi i w sumie bardzo przyjemni, toteż cała klasa, łącznie z nauczycielami ich lubiła, a to, że zimowali latami w podstawówce nikomu nie przeszkadzało, było to ponad wolą i wpływem kogokolwiek i tak po prostu musiało być.
Krystyna powycinała z podręczników Ewy, ku jej zgrozie – Ewa miała nabożny stosunek do każdej książki – te nie przerobione przez szkołę kartki, by Ewa mogła uczyć się opuszczonych lekcji na Kubie. Ponieważ i tak trzy walizy były pękate i ciężkie, głównie zawierały zamówione przez Rudka prezenty dla Kubańczyków kupione w sklepie PKO, gdyż nigdzie czegoś podobnego, co zażyczył sobie Rudek, nie sprzedawano, żaden podręcznik w całości by się już nie zmieścił.
Krystyna poszła w nocy szukać taksówki, by rano przyjechała po nich i zawiozła na ekspres „Górnik”. Mimo, że w Warszawie z wzorem na karoserii w szachownicę licznik pokazywał kwotę o wiele mniejszą, Krystyna bezradnie zapłaciła wygórowaną, podaną przez kierowcę cenę. Wielokrotnie o tym czytała w gazetach. Taksówkarz natychmiast wycenił trójkę przestraszonych podróżnych. Skargi kierowane do Miejskiego Przedsiębiorstwa Taksówkowego w Katowicach na nieuprzejmych, ordynarnych w stosunku do pasażerów kierowców taksówek, odmawianie jazdy na niewielkich odległościach, a przede wszystkim wyłudzanie za kurs nadmiarowych pieniędzy były nagminne. Podobno udzielano upomnień i nagany obniżające premię roczną, a w drastycznych wypadkach zwalniano. Podobno była jakaś „czarna lista” złych kierowców do wglądu w MPT w Katowicach przy ul. Powstańców 44. Ale było ponad dwieście taksówek na całe Katowice, więc i tak za mało, by grymasić.
Ewa już w pociągu zorientowała się, że w nerwach zapomniała zabrać Kukę i była niepocieszona. W torebce były jej podstawowe narzędzia do życia dzięki nim istniała, i nie wyobrażała sobie istnienia bez nich sześć miesięcy. Krystyna pocieszyła Ewę, że torebkę babcia Wandzia może przecież dosłać do Polservice, skąd Polacy wyjeżdżający na Kubę zawsze zabierali listy i drobne przesyłki. Torebka była niewielka i z pewnością na taką grzeczność zgodzą się, o co zaraz poprosi tego miłego urzędnika.
Wjechali na nowoczesny, nowiusieńki dworzec Warszawa – Śródmieście. Ewa nie mogła się nazachwycać szklanym drzwiom, niklowanym uchwytom. Między kolumnami o kwadratowej postawie prześwitywały jaśniejące od wschodzącego dnia ulice Warszawy dzięki szybom od stropu po betonową posadzkę. Strop ażurowych paneli też był jasny, rozświetlony tysiącem jarzeniówek. Wnieśli walizki schodami na powierzchnię i stanęli w kolejce do postoju taksówek. Taksówkarz był niezwykle rozmowny i zorientowawszy się, że są z głuchej prowincji, gdyż Śląsk zawsze jest głuchą prowincją dla każdego warszawiaka. Jechał więc na Poznańską ponad dwie godziny objeżdżając całą Warszawę wdając się z Krystyną w mylący ją dialog. Ewa nie wiedząc gdzie jedzie i co ogląda nie miała też i dużego wyboru, gdyż w samochodzie mały  pasażer zapadał się w czeluściach ciemnego, sklepionego kopułą klaustrofobicznego wnętrza, gdzie dzieci z okien mogły oglądać tylko niebo. Ponieważ Ewa była już trochę większa, przez dwie godziny z uwagą oglądała warszawskie latarnie i jeśli sterczały wysoko, także tabliczki z napisami.
Na moście Poniatowskiego stały jak maszty stalowe słupy rurowe z eliptycznymi kandelabrami. Uproszczone, bez ozdób słupy stały na Nowomarszałkowskiej i podobne zauważyła na placu Trzech Krzyży. W pobliżu placu Dzierżyńskiego latarnie były jeszcze wyższe zakończone dwiema odnogami z żarówkami. Na Bolesława Prusa i na Sokolej stały betonowe słupy jednoramienne, natomiast na Matejki zauważyła dwa ramiona latarń. W okolicy Trasy W-Z na ażurowych kratownicach zawieszono ciężkie lampy w kształcie hełmu, z otwartym mlecznym kloszem. Na zjeździe z mostu Śląsko-Dąbrowskiego stały latarnie na słupach żelbetowych z pojedynczym rurowym lub betonowym wysięgnikiem. Na moście Śląsko-Dąbrowskim stały smukłe słupy stalowe z wysięgnikami zakończonymi żarówkami. Obok wschodniego wylotu tunelu trasy W-Z, u stóp kościoła Św. Anny stały latarnie parkowe z kulistymi kloszami ze szkła mlecznego. Takie same latarnie zobaczyła na Wybrzeżu Helskim, przy moście Śląsko-Dąbrowskim i na Saskiej Kępie oraz na Mariensztacie, gdzie postumenty wykonane były z odlewów żeliwnych.
Na Muranowie, przy placu Teatralnym, gdzie jak pamiętała, budowali pomnik Nike i na placu Zamkowym stały słupy zakończone owalnie. Wdziała też przypięte do murów kinkiety, jakby odcięte od słupów końcówki parkowych latarń. Na Rynku Mariensztackim, oprócz kinkietów latarnie parkowe osadzono w balustradach bardziej bogate, czteroramienne z kulistymi, mlecznymi kloszami. Lampy innego kształtu, wydłużone o cylindrycznych kloszach mlecznych zobaczyła na placu Zamkowym i na Sowiej, oraz na Nowym Świecie, gdzie były też na słupach nasadkowe oprawy w kształcie sześciobocznej donicy z okrągłym okapowym daszkiem. Na placu Dzierżyńskiego przed elewacjami odbudowanych pałaców stały latarnie o kloszach sześciobocznych, wydłużonych, o takim samym przekroju poziomym na całej długości. Takie same Ewa zobaczyła nad Wisłą w pobliżu mostu Poniatowskiego. Były też zwieńczone szyszką. Na osiedlu Marszałkowskiej Spółdzielni Mieszkaniowej stały dwa gigantyczne kandelabry z żelbetonu i marmuru z podobnymi, sześciokątnymi kloszami. Reszta latarń na MDM-ie to były betonowe słupy zakończone grzybkowym hełmem i pierścieniowym kloszem. Były też wersje dwuramienne na Świętokrzyskiej, a na skrzyżowaniu Marszałkowskiej z Al. Jerozolimskimi czteroramienne. Zminiaturyzowane, ale identyczne, zauważyła na Nowym Świecie i Krakowskim Przedmieściu, oraz przy Pałacu Kultury i Nauki od strony Świętokrzyskiej i koło Cytadeli. Wdziała je wychodząc z dworca. Na placu Defilad tego samego typu latarnie były też gigantyczne, kilkunastometrowe, niektóre z kilkoma rozgałęzieniami, Ewa naliczyła sześć. Jednak, oprócz zabytkowych, czy pseudo zabytkowych latarń gromadnie na ulicach Warszawy Ewa zauważyła zwykłe jarzeniówki bez żadnych upiększeń, montowane na betonowych słupach.
Kiedy Krystyna zapłaciła horrendalny rachunek za taksówkę na ulicy Poznańskiej, była już zaprzyjaźniona z taksówkarzem i umówiła się, że rano przyjedzie po nich, by zawieźć ich na Okęcie.
W biurze Polservice mały, niezwykle grzeczny urzędnik zapewnił Krystynę, że nie ma żadnego problemu, by torebka córki była dostarczona w najbliższych dniach do Hawany, wystarczy ją tylko na Poznańską przysłać. Wręczył Krystynie bilety na samolot, który odlatywał dopiero za dwa dni, czego nie dało się przewidzieć wcześniej i adres kwatery prywatnej na Mokotowie. Wezwał też telefonicznie taksówkę i tym razem Krystyna pojechała z dziećmi i walizami wprost do małego mieszkania, gdzie rodzina warszawiaków wynajmowała jeden pokój dla przyjezdnych.

 

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata sześćdziesiąte i oznaczony tagami , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *