Lata sześćdziesiąte. Ewa (7)

Wszystkie klasy piąte były bardzo żywe, a najbardziej agresywne były uczennice. Wtedy, kiedy dziewczynki były dyżurnymi i miały za zadanie oprócz podlania kwiatków na parapetach i umycia tablicy wyrzucać wszystkich z klasy na przerwy, odbywały się bójki, w których dziewczyny zawsze wygrywały. Biegając z mokrą szmatą między stolikami – klasa piąta już nie siedziała przy ławkach, ale przy stolikach na krzesłach – dwie dyżurne mogły swobodnie skatować wątłego chłopca tak, że lała się mu krew z nosa. Zazwyczaj wyższe i bardziej rozwinięte od chłopaków z sadystyczną przyjemnością pastwiły się nad kolegami. Ewa lubiła chłopców, którzy byli jej wzrostu i tak jak ona byli chuderlawi i przeźroczyści. Lubiła na ławkach grać z nimi w cymbergaja szczególnie, że zazwyczaj wygrywała nawet, według niej, poważne sumy. Kładło się na ławkę dwie dwudziestogroszówki i się w nie dmuchało, tak aby moneta wskoczyła na monetę przeciwnika, a wtedy zabierało się zdobycz. Organizowano turnieje w czasie „okienek”, kiedy żaden nauczyciel nie zjawiał się na lekcję, podczas których wyłaniano najlepszych graczy w cymbergaja.
Niemal każdego przedmiotu uczyła inna nauczycielka i na przechodzenie na lekcje do gabinetów biologicznego czy geograficznego wytracano wiele czasu, gdyż i tak pracownie te nie dysponowały żadnymi niezbędnymi pomocami dydaktycznymi. Raczej były jedynie udekorowane przedmiotami ilustrującymi daną salę lekcyjną. Kiedy na biologii nauczycielka kazała wyhodować w domu pleśń i przynieść ją do gabinetu biologicznego, nie potrafiła wytłumaczyć Januszowi, by swój litrowy słoik z najbujniejszą i najohydniejszą pleśnią zabrał z powrotem do domu. On upierał się, by jego pleśń wzbogaciła zbiory gabinetu przyrodniczego.
Globusy pracowni geograficznej stały wysoko na półkach i nikomu nie chciało się po nie sięgać. Dyżurni wyciągali mapę ze stojących w rogach rulonów i zawieszali ją na tablicy, ale i tak najczęściej lekcja polegała na przepisywaniu do zeszytów zdań przeczytanych przez nauczycielkę z podręcznika. Wygodny ten sposób zajęcia i uciszenia klasy stosowany był na wszystkich przedmiotach. Jedyną atrakcją było wykonanie makiety góry z jakiego bądź materiału i Ewa wycięła z tektury nieregularne kształty zmniejszające się o pół centymetra. Połączone klejem płaszczyzny pomalowane plakatówką z wbitą w szczyt szpilką z chorągiewką zachwyciły Ewę wspaniałym efektem. Ale ponieważ ta urozmaicająca geografię praca widocznie też zmobilizowała twórczo rodziców, uczniowie przynieśli do szkoły modele o wiele piękniejsze i wypracowane, z materiałów modelarskich imitujących mech i drzewa. Praca Ewy nagle zblakła w swojej prostocie.
Najbardziej interesującym przedmiotem był język rosyjski. Pani Starzakowa przynosiła na lekcję flanelę, wieszała ją na tablicy i nakazała, by powycinać z bardzo pięknie ilustrowanego, barwnego elementarza rosyjskiego wkładki z bukwami i tam poprzyklejać kawałki flaneli w domu. Na lekcji literki te wystarczyło tylko przytknąć do flanelowej tablicy żeby stworzyć cały wyraz. Ewa była zachwycona klejącymi właściwościami flaneli. Już od dłuższego czasu borykała się z klejami, które nie chciały kleić, a tu masz, zwykła flanela!
Rosyjski był lekcją niesłychanie energetyzującą, skandowanie w klasie poszczególnych głosek, pisanie ich pięknych graficznie liter i zdobywanie języka zamiennego do tego, którym posługiwali się wszyscy, fascynowało. Miała z Marzenką swój język, który wymyśliły na okoliczność dziewcząt, które je podsłuchiwały, ale ten był ubogi i składał się z zaledwie kilkunastu słów. Tutaj śpiewność i łatwość zapamiętywania ze względu na podobieństwo do polskich wyrazów, a też i śmieszne ich warianty bawiły i cieszyły. Nauczycielka na każdą lekcję przynosiła nowe obrazki z wyczyszczonymi na glanc pionierami w białych koszulach i czerwonych chustach. Pionierzy mieli fryzury idealnie wyczesane, na nogach białe podkolanówki, a pionierki długie warkocze z ogromnymi, białymi kokardami i piękne czarne fartuszki z plisowanymi falbankami. Ten świat był piękniejszy od tego z innych podręczników, czarnobiałych, nudnych i niezrozumiałych.
Już po kilku miesiącach klasa śpiewała piosenki i pisała listy do właśnie tych pionierów z obrazka. I oni w dwa tygodnie po wysłaniu listów przysyłali deklaracje przyjaźni pisząc idealnie pochyłymi, równiuteńkimi literkami fioletowym atramentem. Do koperty, którą Ewa dostała po wysłaniu swojego listu Tamarze pełnego niezgrabnych bukw, włożono zdjęcie Gagarina idealnie wyretuszowanego, uśmiechniętego i przyjaznego dzieciom. Ewa przestraszyła się spotkania z tak idealnym światem i bała się odpisać i podziękować za tak wspaniały dar. Zresztą, babcia Wandzia bardzo ją do tego zniechęcała i radziła, by tej swołoczy nie odpisywać.
Pani Botor uczyła polskiego i przedmiot ten nie sprawiał ani Marzence, ani Ewie żadnych trudności. Trzeba było wykazywać się liczbą wypożyczonych książek w bibliotece, co było też bardzo łatwe, gdyż bibliotekarka ani nie pytała, jaką książkę kto chce – zdejmowała z półki po koleji stawiane tam ze zwrotów książki – ani też nikogo nie obchodziło, czy wypożyczający ją otworzył. Książki były wszystkie takie same, oprawione w szary, pakowy papier, sprawdzano tylko, czy papier nie jest zniszczony. Strach było je otwierać i czytać, toteż większość uczniów jedynie wypożyczało i oddawało książki bez ich otwierania stojąc na przerwach w długiej kolejce w bibliotece dbając o jej wysokie statystyki czytelnictwa. Ewa wypożyczała jeszcze książki w bibliotece na Klary Zetkin tuż za sklepem PeKaO, gdzie chodziła wypożyczyć dla matki kryminały. Z zachwytem przeczytała pożyczoną tam „Godzinę pąsowej Róży” i natychmiast dla swojej lalki Róży uszyła dziewiętnastowieczną suknię z falbankami i marszczeniami na siedzeniu i ciągnącym się długim ogonem z falbanek. Czytała też „Świat Młodych”, tam drukowane były w odcinkach kryminalne powieści Bahdaja. Zakochana w Disneyu, nie lubiła kolejnych odcinków Tytusa, gdzie ciągle pojawiały się maszyny przypominające kuchenne lub domowe urządzenia przekonstruowane na pojazdy. Latające gigantyczne maszynki do mięsa, żelazka i odkurzacze przerażały ją i mroziły zamiast wywołać wesołość. Kiedy Tytus swoją maszyną drukarską drukował „Świat Młodych” wprost z głowy redaktora i przekonał się, że głowa jest pusta, Ewę przeraziły te wycieczki w głąb cudzego ciała. Wołała wtedy czytać „Płomyk”, gdzie zawsze na przedostatniej stronie, czyli wewnętrznej stronie okładki była kolorowa reprodukcja obrazu olejnego. Ewa chciała tak malować.
Pani Szalecka, ich wychowawczyni, wspaniale uczyła matematyki, ale też wspaniale prac ręcznych. Ewa uwielbiała prace ręczne, gdyż odbywały się tylko w grupie dziewczynek, podczas których można było robić co się chce, był spokój i luźne rozmowy. Pani Szalecka pogrążała się na te dwie godziny lekcyjne w swoich pracach przyniesionych z domu, reszta dziewczynek grała w kółko i krzyżyk, Ewa rysowała sobie w zeszycie. I tak to, co miały wykonać – zazwyczaj ścieg krzyżykowy na sześciu serwetkach lub wypukły haft na kołnierzyku – nie nadawały się ani na ocenę, a tym bardziej na wystawę organizowaną w holu szkoły. Prace te wykonywały matki dochodząc do wielkiej wirtuozerii. Krystyna, będąc w dzieciństwie przestawiona na praworęczność haftowała tak, jakby wszystko było zrobione lewą ręką i ta nieudolność z trudem mieściła się w normie przedstawionej do końcowej oceny. Jednak serwetki wyhaftowane przez mamę Ewa sobie niezwykle ceniła i zawsze wyciągała na odświętne przyjęcia.
Przed zakończeniem roku klasa pani Szaleckiej pojechała na wycieczkę w Beskidy z kilkoma mamami do pilnowania. Pojechała pani Marzenkowa. Ewa bardzo dobrze czuła się idąc ze wszystkimi szlakiem do schroniska i nawet pomagała Marzence nieść plecak. Spali na drewnianych pryczach piętrowych łóżek, Usia z galeriowca i Danka z przeciwka długo w noc chichrały się mówiąc z francuska słowo „purkła” leżąc pod pryczą Ewy i opowiadały śmieszne rzeczy, aż szkoda było zasypiać.
Ewa nie lubiła WF-u i chodzenie na równoważni było dla niej torturą, też skok przez kozła. Przeżywała każdy taki występ na środku sali gimnastycznej jako wielki wstyd szczególnie, że jej brat był wysportowany i brał udział w międzyszkolnej olimpiadzie lekkoatletycznej. Ją paraliżowały wszelkie ćwiczenia, zarówno wiszenie na drabinkach, jaki i kozłowanie piłki przy koszykówce. Panicznie bała się WF-u i Krystyna zaczęła ją z tych lekcji zwalniać. W lecie wpuszczano wodę do basenu przy szkole, który uwielbiała, lecz kąpała się zaledwie jeden raz, gdyż szybko wyjeżdżała z matką i bratem na wakacje. Nauczycielka radziła dzieciom, które nie miały ręczników, aby wycierały się zdjętym kostiumem kąpielowym mocno wyciśniętym i ten sposób Ewa potem zawsze wykorzystywała na wakacjach. Ewa lubiła wodę, mimo, że nie potrafiła pływać.
Wszystkie dziewczynki z tzw. dobrych domów dostawały na świadectwie same piątki i Ewa dostała piątkę nawet z WF-u, by „nie psuć świadectwa”.
Z Marzenką nic się nie zmieniało, siedziała z nią w ławce i przychodziła po nią do szkoły, do „Elektronu”, do kościoła i na religię. Religia odbywała się w salce katechetycznej i uczył je młody ksiądz Henryk, któremu Marzenka bardzo się podobała. Miał dla niej zawsze w prezencie nowe obrazki i był księdzem bardzo miłym. Wszelkie spory Kościoła z Państwem dochodziły do nich jakby przez mgłę. Aresztowano ich proboszcza, a biskupi napisali list do biskupów niemieckich prosząc ich o wybaczenie. Te wszystkie sprawy były niezrozumiałe i tak naprawdę nic je nie obchodziły. Gorliwie wypełniały wszelkie polecenia kościelne, chodziły na majówki i śpiewały maryjne pieśni.
Wspólne wakacje z Marzenką ani nie zacieśniły ich przyjaźni, ani nie rozluźniły. Marzenka, jedynaczka zdawała się być zupełnie nie zainteresowana Ewą, jednak wymagała całodobowej adoracji. Nawet sny były dla Marzenki ciekawe, które kazała sobie opowiadać w trakcie ich przemieszczania się po Koszutce.
Basen w Łaźni Miejskiej załatwiony po wakacjach przez ojca Joli, Floriana, nie nauczył Ewy pływania. Zresztą prowadzący zajęcia nie interesował się, czy ktoś pływa, czy tylko udaje chodząc po dnie.
Ewa nie miała pojęcia, że ojciec leci na Kubę. Nie wiedziała gdzie jest Kuba i że taka wyspa istnieje. Ponieważ i tak ojca nie było ciągle w domu, a jak był, uczył się hiszpańskiego zamknięty w swoim pokoju, jego nieobecność jej nie dziwiła. Kiedy przyszedł z Hawany list adresowany señorita Ewa, a na kopercie był obrazek małej dziewczynki z zawiązaną chustką tak, że zawiązanie było nad czołem, ubranej w krótką sukieneczkę i sprzątającej ze swoim kotkiem ogromną miotłą patio, Ewa nagle sobie uświadomiła, że spotyka się z jeszcze innym światem i jeszcze doskonalszym, niż ten zasiedlony przez radzieckich pionierów.

 

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata sześćdziesiąte i oznaczony tagami . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *