Film przypomniał mi „A Hard Day’s Night” Richarda Lestera, może dlatego, że moja młodość związana jest z epoką rocka lat sześćdziesiątych, kiedy świat mógł być naiwny i bazować na prostych uczuciach wyrażanych przez Beatlesów, których terminowanie w hamburskich burdelach, ich wymioty po narkotykach i pijaństwach zdawały się naturalne i niewinne. Tu, w Polsce XXI wiecznej twórcy filmu tracą lekkość artysty na rzecz płaczu dziecka mającego do szkoły pod górkę.
Wiadomo, że od zarania artysta jest cały czas taki sam, ma dawać swoją twórczość publiczności, a publiczność ją przyjąć. Beatlesom szczęśliwie się przytrafiło, ich nikt powołaniem do wojska nie straszył, dojrzewali muzycznie w złotych latach rewolucji seksualnej i boomu muzyki rockowej, mogli sobie otumanieni marihuaną swobodnie fruwać po tęczowym nieboskłonie, opiewać niezrozumienie nastolatków, a ich filmy o muzykach jadących w trasę z menadżerem są pogodne, witalne i pełne optymizmu.
Pokolenie Tymańskiego tak dobrze nie miało, ich bunt nie miał nic z rozwydrzenia proletariackiej młodzieży świata Zachodu. I dlatego film jest taki, jaki jest: chaotyczny, chropawy, ponury, pozbawiony komizmu i dowcipu.
Degradacja utalentowanych członków filmowego zespołu muzycznego „Tranzystory”, którzy dawno przestali grać i śpiewać nastąpiła grubo przed rozpoczęciem się filmowej opowieści. Widz spotyka ich już spsiałych, oddających się nieciekawym zajęciom zarobkowym, będących bezrobotnymi lub zaharowanymi głowami wielodzietnych rodzin. Scalenie zespołu, mającego za swój jedyny kapitał – gorącą punkową muzykę, a za zbroję skórzane ramoneski – następuje w momencie, kiedy pojawia się chętny do ich promowania menadżer. W istocie jest urzędnikiem skarbówki, który szantażem zmusza zadłużonego muzyka Jerzego Bydgoszcza do reaktywowania zespołu i „zrobienia” z nim trasy po Polsce.
Zespół, wbrew całemu światu, w którym przyszło mu tworzyć jest świetny, na scenie wypruwa z siebie żyły, wszystkie życiodajne soki przemienia na doskonałą muzykę rockową. Cóż z tego, kiedy wszędzie, gdzie się pojawia, gdzie jak w baśni pokonując przeciwności Złego Losu dociera zdezelowanym vanem do publiki, trafia na zaczarowany świat Króla Midasa pokaranego tym razem nie złotem, a gównem.
Ten gorzki film będący przypowieścią o niemożności nie tyle tworzenia, co bycia, boli przede wszystkim swoim minorowym głosem zmarnowania. Właściwie bohaterowie filmu mają pozornie wszystko, czego muzyk rokowy w swojej powierzchownej wiedzy o nim ma posiadać: talent, występy, kobiety, narkotyki, alkohol. Ta egzystencjalna pułapka nie do końca jest przez film zdiagnozowana, a liczne warianty życiowej tandety zakodowane są w stereotypach wiedzy o złym świecie komercji pozbawionym profesjonalizmu i jakości trudnego przecież tak naprawdę show biznesu. Przykładowy geniusz Leszka Możdżera tendencyjnie pomniejszony jest do psiej służby u właściciela telewizyjnej stacji Polwsadu.
Całe szczęście film nie operuje dosłownością, raczej skupia się na zaprezentowaniu całej menażerii związanej z show biznesem postaci, którzy są tacy sami na prowincji, jak i w stolicy: amatorscy, groteskowi, przerysowani w swojej roli, a jednak niepokojąco autentyczni. Cierpki smak ożywionych ekranowych kreatur polega na ich złej grze aktorskiej, począwszy od gry generała Jaruzelskiego z przekrzywiony orłem w tle, poprzez autoironicznego Skibę, sparodiowane sylwetki Kazika, Kory, czy konferansjerkę Końja. Wszyscy tam są amatorami z krwi i kości, nawet profesjonaliści zamienieni są w artystyczne gówno. Ta metamorfoza tytułowa zawsze tak samo działa, zawsze w tę samą stronę, czyli w kierunku degradacji. Kiedy Fellini przemierzał Włochy notując adresy ciekawych artystycznie naturszczyków, by zrobić z nich gwiazdy filmowe i wtopić ich jako materię artystyczną w swoje arcydzieła, twórcy „Polskiego gówna” mogą bez zastanowienia zatrudnić w filmie każdego, gdyż każdy tam zamienia się czarodziejsko zawsze w to samo.
Tkliwość rozpoczynającej film piosenki zapowiadającej coś na kształt musicalu jest o tyle złudna, że stanowi bardzo trafny kontrapunkt dla następujących szybko po niej rzygowin, ruchów frykcyjnych i językowych obleśności, zarówno mowy, jak i ust. Wyraz kurwa z pewnością pobił rekord użycia spośród wszystkich filmów wszechczasów. Ale to tylko drobiazgi. Bo bohaterem tytułowym jest gówno, dobrze scharakteryzowane, nazwane i sportretowane. Prawda czasu, prawda ekranu. Po prostu: prawda.
Ks. Tischner, związany z tradycją góralską, w swoich filozoficznych rozważaniach rozróżnaił 3 prawdy: “świenta prowda, tyż prowda i gówno prowda.” W tej ironicznej hierarchii ostatnia z wymienionych po prostu prawdą nie jest, choć pozostałe również są wątpliwe – pierwsza dogmatyczna, a druga relatywistyczna. Ta klasyfikacja, choć zgrabna, zdaje się nazbyt uproszczona i nie oddaje złożoności życia, jakiego księża po prostu nie znają. Jak wynika z filmu i jak to wywiodłaś z niego, prawda polskiego show biznesu nie mieści się w tischnerowskim ujęciu. Okazuje się, że prawda może być także g ó w n i a n a.
Film kręcono potwornie długo, ale jakoś nieoczekiwanie prorocza i złowieszcza ta gówniana prawda w kontekście faszystowskich przemian ostatnich miesięcy w Polsce.
Chciałam w ostatnim zdaniu nawiązać do Tischnera, i dzięki, że to w komentarzu ująłeś. Bo nie wiedziałam, czy Tischner pejoratywnie…
Jak napisałam w notce, nie moje pokolenie, ale jako malarka która musiała żyć ze swojej produkcji, bardzo dobrze poczułam się klimacie opisanego rynku pełnego oszustów (w filmie manager przegrywa i przepija pieniądze zespołu), nieodpowiedzialności i lekceważenia. Zawsze można powiedzieć artyście, że jest niedobry i dlatego się nie sprzedaje. A zespół Tymańskiego jest świetny na planie filmu.
Tak masz rację. I dlatego film, choć chropawy i zgrzebny, jest uniwersalny, aktualny po wsze polskie czasy niestety.
Muszę dodać jeszcze, że to uniwersalizm społeczności zamkniętych, ksenofobicznych, ciemnych, z tymi potwornymi cechami Polaków. Jest piękny, otwarty, przyjazny, tolerancyjny świat, który patrzy na nas ze zdumieniem, na te nasze uniwersalizmy, które tam dawno przezwyciężono, coś ich historia świata nauczyła – i jednocześnie takie twory jak Polska, cofające się niebezpiecznie w rozwoju, o ile był jakiś rozwój. Ale widać, że nie tylko Polska niesiona jest resentymentami. Teraz, po bolszewickim, pojawił się resentyment sanacyjno-faszystowski. Słyszałem, że ruszy wielka produkcja filmowa o Naczelniku, a wszystko (instytucje, sztuka) będzie musiało mieć przymiotnik “narodowy”. Ta totalitarna historia nasza się powtarza na naszych oczach, choć myślałem, że to już mamy za sobą. Jakiś koszmar…
Dlatego chwała artystom, że film jednak powstał i ujawnił mechanizmy tu panujące. Np.dobra ilustracja występów zespołu “Tranzystory” dla kleru, który nie jest zainteresowany co się śpiewa, jak się śpiewa, jedynie euforią na sali sztucznie wytworzoną przez młodych księży.
Wiele cennych opinii publikuje portal “Gazety Świętokrzyskiej”, dyskusja poniżej: