100 wierszy polskich stosownej długości (2015)

Biuro Literackie wydało w tym roku antologię wierszy według pomysłu szefa Biura, Artura Burszty. Pomysłem jest pozbawienie wierszy nazwisk autorów (deszyfrowanych w spisie treści na końcu książki) ułożonych tak, że z każdego wiersza wysnuta jest główna idea, temat, bądź znaczące słowo, które podpowiadają następującemu po nim wierszowi, o czym ma być. Jeśli wprowadzający wiersz Bohdana Zadury próbuje zdefiniować zjawisko poezji, następny po nim wiersz Andrzeja Sosnowskiego przechodzi do problemu pisania wierszy, a jeszcze następny Adama Zdrojewskiego skupia się już tylko na czynności pisania, potem sztafeta przechodzi do Marty Podgórnik, która podejmuje temat wzbogacając dyskurs o diagnozę jakości życia w tej profesji, co Tadeusz Różewicz oczywiście dokumentnie wyśmiewa. Sztafeta trwa, wiersze zahaczają o nowe problemy, z którymi borykają się autorzy, tematy poboczne podchwytywane są przez następne wiersze jak sen, tęsknota, niegdysiejsze sukcesy wódczane polskich poetów w USA, sukcesy kinematografii polskiej na niwie serialowej, starzenie się i przekwitanie (o czym mówią tylko młodzi poeci), problem istnienia Boga, śmierci, przezimowania czy przeżycia następnego dnia. Wiele wierszy jest absolutnie niestosownej długości, zamieniają się w ględźbę zupełnie nikomu niepotrzebną i niestety, jak to jest z ględźbą, pozbawioną humoru. Celują w tym Wiedemann, Zadura, Foks i Sosnowski tasiemcowo opisując poetyckie imprezy, najczęściej ubiegłowieczne. Wszyscy, za sprawą doboru utworów Artura Burszty starają się trzymać konwencji postmodernistycznej, zachowują wszelkie poprawności dekonstrukcji, posłusznie stosują kolaż, remiks i wszystkie chwyty dozwolone jedynie w poezji najnowszej. Ponieważ w skład chóru wyśpiewującego 100 wierszy wchodzi 44 poetów zabierających głos dwu i trzykrotnie od lat związanych z Biurem Literackim swoimi publikacjami, a także wspólnymi popijawami, dostajemy też, pewnie niezamierzenie, narzucony czytelnikowi syndrom starego małżeństwa. Polega on na tym, że z upływem czasu i wspólnego świadkowania zdarzeniom wytwarza się kod wewnętrzny, wspólnotowy kod porozumiewania wiadomy tylko małżeństwu. Niestety, poligamiczne małżeństwo poetyckie wielkości szkolnej klasy, które bardzo dobrze czuje się ze sobą i porozumiewa takim kodem, nie zawsze jest atrakcyjne dla kogoś z zewnątrz, a takim kimś jest czytelnik. Być może Artur Burszta chciał stworzyć coś na wzór przedwojennej „Ziemiańskiej”, gdzie na półpiętrze zasiadali przy jednym stoliku skamandryci, a co jeden to geniusz. Burszta ma taki materiał, jaki ma, nie każdemu bozia dała tyle talentu, ile przy takim przedsięwzięciu było trzeba. Toteż, kiedy po latach chłoniemy wszystkie dowcipy Wieniawy i napaści na Tuwima czy Słonimskiego, kiedy z nabożeństwem biografowie zbierają cenne riposty ubiegłowiecznych modernistów, poeci polscy XXI wieku ze stajni Artura Burszty zachowują się jedynie jak uczniowie z „Ferdydurke”: w dalszym ciągu są niedojrzali, nieporadni i płciowo, nawet przez uszy, nieuświadomieni. Ta rozbrajająca zieloność, to radosne dziecięctwo sprytnie omijające prawdziwe problemy dzisiejszego świata sprawia wrażenie celowego wyboru tematów zastępczych publikowanych w antologii wierszy. Być może ból świata w XXI wieku scedowano na innych, ale na kogo?

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii czytam więc jestem i oznaczony tagami , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *