Dziennik sztokholmski (5) c.d.

Wyjeżdżając na powierzchnię ze stacji Östermalms kieruję się jedynie do hali targowej, do ceglanego budynku, ze złotym napisem SALUHALL na niebieskim, jak na fladze szwedzkiej, tle. Przeznaczenie rozpoznaję z daleka, gdyż przypomina mi Halę Targową we Wrocławiu, gdzie zawsze po zajęciach kupowałyśmy sobie coś na kolację. Wielokrotnie też siedziałam tam i rysowałam pastelami olejnymi stoiska z mięsem i rybami, bo były pięknie podświetlone. Pamiętam zapach hali, który może i nie był nie do zniesienia, ale w każdym razie uderzał mocno zaraz po wejściu: mieszanina zepsutych warzyw, moczu, nieświeżych wędlin z chemicznymi wyziewami pierwszego piętra, gdzie sprzedawano pierwsze polskie tkaniny poliestrowe i nylonowe suknie ślubne z plastikowymi dodatkami. Dlatego może, pospiesznie mijając stoiska na powietrzu z kwitnącą kapustą i wrzosami, po wejściu do Saluhall, zaskoczył mnie kompletny brak zapachu. Oszklone gabloty świecą sobą, jedynie nad nimi kule lub metalowe abażury nakierowują klienta na wystawiony towar. Ta wieczorna sceneria hali, tak odległa od stereotypowego wyobrażenia handlujących rybaków i chłopów bardziej przypomina wnętrze luksusowego statku, gdzie w okrągłych barach serwuje się drinki, a wszystko wokół to propozycje, co by tu jeszcze zjeść. Przyjemne wrażenia estetyczne podkreśla idealna czystość, można by się spodziewać pod koniec dnia, że będzie naśmiecone czy nasikane, ale nie ma o tym mowy! Przy barach siedzą sporadycznie klienci na wysokich stołkach, puste przykryte są skórami i czekają na klienta. Krążę wśród słodkości przetykanymi jadalnymi figurkami Muminków, podchodzę do części „słonej”, do nieskończonej ilości serów, owoców, mięs i wędlin. Zatrzymuję się przy stoiskach rybnych, gdzie same głowy ryb tkwiące w śniegu coś mi cały czas mówią. Obok niesłychanie dorodne kraby leżą brzuchami do góry, jakby pokazywały swoją już ostateczną poległość. Zamieniony na jedzenie świat morski dołącza do innych gatunków jedzenia, staje się równorzędny ze stertami chlebowych chrupek i rogalików. Cały wystrój hali dąży do stworzenia klimatu domowego, stoliki w czerwonobiałą kratę ustawione w jednej z jego części przypominają rodzinną kuchnię z wieczorną kolacją w swojskim cieple. Bajkowa różnorodność kształtów i barw towaru ma zastąpić klientowi domowe ognisko.
Wracam do metra, niebo już ciemnieje zupełnie. Pod ziemią wyjątkowo tłoczno, wszyscy wracają do domów i schody wiozące mnie na powierzchnię są szczelnie wypełnione na wszystkich płaszczyznach i kierunkach. Krążę jeszcze wokół Dworca Centralnego, wjeżdżam schodami na rojne i oświetlone ulice. Chcę pochodzić jeszcze szeroką arterią Hamngatan, dawniej trakt portowy, główne miejsce przewozu ryb, w latach sześćdziesiątych oddało tu ducha większość przepięknych kamienic, by poszerzyć ją i położyć tramwajowe szyny. Stoją tu jednak w dalszym ciągu ogromne pałace, banki i domy handlowe, ulica jest ludna i ruchliwa. Dochodzę do trzypoziomowego placu Sergala, rzeźbiarza, który wyrzeźbił większość królów Gustawów na sztokholmskich placach. Na wprost mam ogromne, rozłożyste schody na poziomie wyjścia z metra. 10 metrów poniżej rozciąga się Plac. Plac wygląda jak duża, patchworkowa kołdra precyzyjnie zszyta z beżowych trójkątów. Po niej jak mrówki chodzą rozproszeni ludzie, bo tutaj na placu ani tak intensywnie nie dążą w jednym kierunku, ani nie wracają. Jest to z pewnością idealne miejsce dla wszelkich demonstracji, jednak teraz, o zmierzchu, po pracy i szkole, widać indywidualność tłumu, każdy sobie idzie gdzie chce, zbierają się w grupki, siedzą na schodach, a wszyscy pochłonięci sobie wiadomym losem.
Plac jednym końcem znika pod powierzchnią ziemi rozpadając się na trzy piętra, gdzie prócz ciągle pojawiających się punktów małej gastronomi są i turystyczne biura, sklepy, księgarnie i hale dworcowe, innym końcem rozgałęzia się na wyjścia do przystanków komunikacji miejskiej, są jeszcze ciche kąciki z ścianą zieleni, gdzie można po prostu się wyciszyć. Drugi koniec wychodzi na miasto i tam w o tej porze roku przy nieczynnej eliptycznej fontannie stoi kryształowa, 37 metrowa kolumna w estetyce lat siedemdziesiątych. Jest to miejsce spotkań „fashioncores” i „poppare”, ale nie udaje mi się nikogo rozpoznać z tych grup.
Przeszłam przez Plac i wróciłam do hotelu pod prysznic.
Niedługo potem przychodzi syn i idziemy na miasto na kolację. Idziemy roziskrzonymi ulicami na wschód przez piętnaście minut, mijając pomarańczowe małe dźwigi, którymi robotnicy w limonkowych kombinezonach odblaskowych zawieszają na latarnie i domy bożenarodzeniowe dekoracje. Te nie założone jeszcze leżą na jesiennej ulicy w postaci ogromnych wiklinowych kul. Ulice są wilgotne, a do chodników poprzyklejały się żółte liście.
Restaurang Prinsen przy Mäster Samuelsgatan 4 miał wejście od ulicy i jak przystało na Księcia, rozłożono przed restauracją szkarłatny dywanik. Zadaszenie z kolorowymi żarówkami pozwalało na konsumpcję przy stolikach na zewnątrz gdzie przygotowano dla gości pledy, jednak wszyscy chcieli być w środku, w rzęsiście oświetlonej sali, ale na razie tłoczyli się w malutkim przyciemnionym przedpokoju, gdzie starszawy portier uwijał się jak mógł najszybciej wieszając na wieszaki płaszcze i kurtki. Kelner posadził nas przy osobnym, dwuosobowym stoliku naprzeciwko lustra i przyniósł wodę. Obok siedziała już para, młoda kobieta była pulchna i cały czas jadła. Zamówiłam śledzie i kelner przyniósł je na długiej, wąskiej tacce, gdzie kilkanaście razy maczano śledzia w różnych zaprawach, jednak syn nie pozwolił mi na tym poprzestać. W trakcie oczekiwania na zamówienie kelner donosił pieczywo i masło, dolewał wodę i wino, a ja rozglądałam się po sali. Para obok gdzieś znikła, kelner cały czas przychodził pytając, czy nam czegoś nie potrzeba, potem ja nie mogłam uporać się z kolejnymi porcjami ryb i przystawek, którymi nagle zastawił cały stół na śnieżnobiałym wykrochmalonym obrusie. Wino w dużym kieliszku w tzw. lampce, kelner z białą wykrochmaloną ścierką na ramieniu. Ach!
Obok ostrygi, cienkie plasterki Pata Negra…
Patrzę na duże lustrzane ściany, witraże, filary, intymne, kasetonowe wnęki w ścianie północnej. Para obok już wróciła, kobiecie kelner przyniósł szwedzkie słodkości.
Z żalem jem tę pożegnalną kolację, bo przywiązuję się do nowych miejsc, nawet jak jestem tak krótko i robię wszystko, by obsługujący nas kelner nie dowiedział się o tym i nie wziął mnie za potencjalnego uchodźcę. Na całe szczęście nie zdążyłam się całkiem rozkleić i dobrnęłam szczęśliwie do momentu, kiedy szatniarz usłużnie włożył mi kurtkę na ramiona z taką elegancją, jakby to była etola z białych lisów.
Wyszliśmy w noc już bardzo zmęczeni dzisiejszym dniem kierując się na zachód do Dworca. Niestety już niczego z dzielnicy Norrmalm nie wysmakuję. Z ulicy Mäster Samuelsgatan kierujemy się do Biblioteksgatan, gdzie nie zdążę już poszukać Biblioteki Królewskiej. Skręcamy w lewo w Drottninggatan, gdzie tętni wielkomiejskie życie otwartych kawiarni, restauracji centrów handlowych. Potem w prawo na ulicę Klarabergsgatan z remontowanymi budynkami opatulonymi siatkami, od której rozpoczęłam oglądanie Sztokholmu. Skręcamy w Klarabergsviadukten, potem wchodzimy do Stacji Dworca centralnego, by zobaczyć, skąd odjeżdżają autobusy na lotnisko Skavsta.
koniec

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2015, dziennik ciała i oznaczony tagami . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *