Moje lektury szkolne obowiązkowe: Edmund Niziurski „Sposób na Alcybiadesa”(1964)

Pamiętam, że czytałam z zainteresowaniem mając nadzieję, że książka za darmo udostępni mi sposób na przedmioty, których powodu istnienia nikt w naszej szkole nie rozumiał. Było wiele takich przedmiotów, do których zaliczaliśmy technologię, higienę, biologię, chemię i fizykę, PO (przygotowanie obronne), ale klasykiem był np. tajemniczy przedmiot „organizacja przedsiębiorstw”.
Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że gdzieś świat tętni cudownym życiem lat sześćdziesiątych, a my jesteśmy uwięzieni w strasznej budzie i młodość nam ucieka.
Toteż z wypiekami na twarzy czekałam momentu w lekkiej, złożonej niemal z samych dialogów, krótkiej książeczki, ratunku, a przynajmniej złagodzenia sytuacji, z której nie było wyjścia.
Z początku myślałam, że czytam Makuszyńskiego, z którego naiwnej poetyki dziecięctwa Polski przedwojennej wyzwoliłam się w podstawówce, gdzie nawet zaproszono do naszej szkoły Basię, dziewczynkę grającą tytułową rolę w „Awanturze o Basię”. Nie, Makuszyński ze swoją dobrotliwą wizją soft dzieciństwa zupełnie się nie nadawał do mojego ówczesnego życia. Kiedy przeczytałam „Lalu Koncewicz broda i miłość” Niziurskiego – było to krótkie, też o szkole i miałam nadzieję, że coś mi rozjaśni w percepcji zupełnie absurdalnej tematyki „Sposobu na Alcybiadesa” – znowu byłam zdziwiona, że to nie Makuszyński. Lalu Koncewicz jednak był dobrym wprowadzeniem do „Alcybiadesa”, gdzie chłopcy zwracali się do siebie per kolego, a całe liceum było przedwojenne z dobrze wywatowaną gębą, z której tak naśmiewał się Gombrowicz.
Mój brat szedł jeszcze systemem, gdzie podstawówka była w jednym budynku szkoły tysiąclecia razem z liceum i uczniowie przechodzili z siódmej do ósmej aż do jedenastej, maturalnej. U mnie w Liceum Plastycznym na pomoc „Alcybiadesa” liczyłam w klasie pierwszej porzucając raz na zawsze podstawówkowe dzieciństwo. Ratował nas mój ukochany przedmiot W.O.S., czyli wiedza o sztuce, ale tam niewiele było o starożytnych filozofach i organizacjach państw, skupiano się na prządkach architektonicznych w starożytności. Natomiast prezentowany przez Niziurskiego świat liceum warszawskiego rocznik 1961/1962 nie rezonował absolutnie w znanych mi realiach. Liceum było tylko dla chłopców, a takiego anachronizmu w naszym regionie nie było. Portret starego profesora od historii Misiaka, zwanego Alcybiadesem nakreślił Niziurski łącząc charakter safanduły z wyrafinowanym profesjonalizmem zawodu nauczyciela. Jednak po wojnie taki nauczyciel przecież istnieć nie mógł. Przecież nie mógł trzymać na biurku popiersia Katona, bo obowiązywały w szkołach popiersia zupełnie innych myślicieli. Nikt przecież nie dopuściłby do takiej samowolki, a tym bardziej w stolicy okupowanego przez reżim sowiecki państwa. Trudno było się też rozeznać, czy czwórka piętnastoletnich leni, z których nagle pod wpływem „SPONAA” przeradzają się w pasjonatów nauki nie wytraca więcej czasu i skąpych środków pieniężnych, na materiały dla nauczyciela Misiaka zwanego Alcybiadesem.
Zresztą, w liceum nie mieliśmy nikogo podobnego do Misiaka. Jeden nauczyciel, który zachował przedwojenne maniery i nosił marynarkę w jodełkę uderzył ucznia w twarz i po wydaleniu go ze szkoły dowiedzieliśmy się, że był po obozie koncentracyjnym. Nasz historyk, zwany Goofym nigdy nie doprowadził nas do zakończenia drugiej wojny światowej tłumacząc nieprzerobiony materiał brakiem czasu. Podobno, jak się dowiedziałam na Naszej Klasie, wychowawca klasy o rok wyżej od naszej opowiadał im o Katyniu, ale ponieważ ten sam nauczyciel też nas uczył trudno mi w to uwierzyć. Jak było, tak było, w każdym razie „Sposób na Alcybiadesa” stał się kolejnym sposobem na spędzanie, jak poronionego płodu, czasu uczniów, który wypełniany był właśnie takim przyczynkarstwem, które w „Sposobie na Alcybiadesa podniesione jest do rangi wiedzy. Autor słusznie nie kieruje swoich bohaterów do bibliotek, bo biblioteki publiczne i szkolne były skrzętnie wydrylowane z wartościowych książek, a uniwersyteckie dla licealistów niedostępne. Mała encyklopedia powszechna Państwowego Wydawnictwa Naukowego z 1959 była w księgarniach tylko spod lady. W 1962 roku zaczęły wychodzić tomy 12-tomowej Wielkiej Encyklopedii Powszechnej, krórej tym bardziej nie sposób było kupić i nikt w klasie jej nie miał. Nawoływanie do samokształcenia, do oddolnego organizowania lekcji było też nierealne czysto technicznie. Nauczyciel był zobowiązany prowadzić lekcje według konspektu ustalonego dla wszystkich szkół PRL-u odgórnie, nękany był kontrolą wpisów tematów do dziennika z realnym tokiem nauczania przez Dyrektora, kolegów donosicieli, a także wizytatorzy, którzy mieli obowiązek nachodzić szkoły i uczestniczyć na lekcji.
Familiarna atmosfera ósmej klasy liceum męskiego im. Lindego była możliwa o tyle, że uczniowie właśnie marnowali życie przyswajając zupełnie nikomu niepotrzebną wiedzę ciesząc oko dyrekcji jak i profesora Misiaka.
I zastanawia fenomen tej książki wyróżnionej najbardziej z całej obfitej twórczości młodzieżowej Edmunda Niziurskiego, która doczekała się ekranizacji w III RP. O Niziurskim zawsze pisano, że nie jest dydaktyczny, poczytywano to za najwyższą zaletę. W „Sposobie na Alcybiadesa” jednak solidaryzuje się z opresyjną szkołą, gdzie cała klasa wpada w sidła szkolnej fikcji i zmarnowania przeobrażając się we wzorowych uczniów wypełniających swój obywatelski obowiązek szkolny.
Teraz po latach, kiedy zatarł się kontekst wydumanego slangu licealistów początku lat sześćdziesiątych i stał się zupełnie nieważny, czytam o swoich rówieśnikach towarzyszach niedoli i zastanawiam się, komu zależało na tym, byśmy się tak męczyli, kiedy w tym samym czasie nasi rówieśnicy w innych krajach nie musieli korzystać z żadnych dziwacznych forteli, by móc się po prostu uczyć:

„(…) Obok wspomnianej umiejętności komunikowania się zalicza się do nich zdolności organizacyjne, sprawność techniczną, a także nawyki do pracy w zespole. Pragmatyczni Szwedzi konsekwentnie realizują tę koncepcję. Zredukowano na przykład do minimum naukę historii, usunięto z programów szkolnych problemy ideologiczne i światopoglądowe, wprowadzając za to dzieje szwedzkich wynalazków, obsługę urządzeń i maszyn technicznych, a także umiejętności manualne, takie jak pielęgnacja niemowląt i przyrządzanie posiłków. Dużą wagę przywiązuje się do opanowania racjonalnych zasad zachowania seksualnego i wielu innych praktycznych umiejętności.(…)”
[Jerzy Fonkowicz „Sztokholmskie ABC” 1968]

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii czytam więc jestem i oznaczony tagami , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

25 odpowiedzi na Moje lektury szkolne obowiązkowe: Edmund Niziurski „Sposób na Alcybiadesa”(1964)

  1. Robert Mrówczyński pisze:

    Zawsze mnie odstręczała prl-owska literatura dla młodzieży, nigdy przez nią nie przebrnąłem. Nigdy nie mogłem zrozumieć entuzjazmu dla tych wszystkich alcybiadesów i urwisów (samo słowo urwis wywołuje ból zębów), natomiast podejrzewam – co tam podejrzewam – jestem pewien, że to są statystyki nakręcone, nieprawdziwe stworzone dla potrzeb propagandowych. W moim otoczeniu nikt tego nie czytał, nikt nie potrzebował żadnych sposobów, bo sposób tkwił w systemie i nie było możliwości, aby go “nie odkryć”, bo inaczej się nie przetrwało. Nikt znany mi nie mówił tym językiem, szkoła tam pokazana w prl nie istniała. Jeśli Szydło mówi teraz o powrocie do kanonu klasycznego lektur szkolnych, to powinni zacząć od usunięcia tych strasznych gniotów Niziurskiego. Na razie jednak nie wiadomo o jaki kanon im chodzi, niestety podejrzewam, że znowu będą usuwać Gombrowicza jednak, nie Niziurskiego. Niziurski sprzyja kłamstwu, więc ponownie będzie mile widziany.

  2. ElminCrudo pisze:

    “Sposób na Alcybiadesa” był lekturą dla szkół podstawowych. Zrozumiałam, że Pani czytała książkę w liceum. Dobrze zrozumiałam, czy źle?
    Podoba mi się język Edmunda Niziurskiego w “Ucieczce z Betlejmu”. Uważam, że wówczas niewielu autorów było stać na tak odważne dialogi, na pokazanie jak praca traci sens, tonie w błocie, a ludzie są rozdarci między chęcią rzucenia wszystkiego w diabły, a jakimś nie wiadomo skąd branym, nieprzekonującym nikogo poczuciem się do powrotu do baraku. Dobrze zaznaczony braku wyboru.
    Ilu autorów pisało wtedy takie dialogi, ilu pokazywało beznadzieję, rozsypywanie się planów, niemożności, brud, błocko, fatalne warunki bytowe, odwagę pyskowania do “gumiaka” i brak odwagi do powiedzenia na głos w realnych sytuacjach, to czekanie i smutne tkwienie?

  3. ElminCrudo pisze:

    Wkradła się literówka do tytułu, przepraszam. Powinno brzmieć:
    * “Podoba mi się język Edmunda Niziurskiego w „Ucieczce z Betlejemu”.

  4. Małgorzata Köhler pisze:

    Czytałam Niziurskiego pewnie chyba wszystkie książki dla młodzieży, bo czytałam wszystko, co się dało. Pamiętam, że czytałam, nie pamiętam z nich nic, za to z “Chłopców z Placu Broni” wszystko. W moich lekturach szkolnych Niziurskiego chyba nie było, w każdym razie nie w liceum, na szczęście (mieliśmy znakomitego polonistę).

    Pamiętam za to, jakim szokiem kulturowym było dla mojej młodszej siostry przejście od literatury z “Klubu 7 przygód” do klasyki literatury światowej, jaką jej podsuwałam, odkryła dopiero radość czytania.
    Myślę, że o tyle małe było zagrożenie tą słabą peerelowską literaturą, że nie pozostawała na szczęście długo w pamięci.

  5. Ewa pisze:

    Oglądałam właśnie na TVP Kultura „Satyricon” z 1969 roku Federico Felliniego (po raz pierwszy!), dlatego się nie odzywam, chciałam zobaczyć, z czego zżynali nasi awangardowi artyści, bo dla zwykłych obywateli film był niedostępny.

    Pani Emilio miała Pani tę lekturę na pewno w podstawówce? Może to Pani potwierdzić? Dla mnie to bardzo ważne. Mam kontakt z trzema koleżankami z podstawówki i z kilkoma osobami z liceum, nikt nic nie pamięta. Na Wikipedii jest napisane, ze „lektura przeznaczona jest dla szkoły podstawowej”. W spisie lektur „Od Bieruta do Herlinga-Grudzińskiego : wykaz lektur szkolnych w Polsce w latach 1946-1999: Anny Franaszek wydanym przez Instytut Książki i Czytelnictwa w 2006 lekturami są trzy książki Edmunda Niziurskiego:

    „Gorące dni”
    w podstawówce obowiązkowy fragment w latach 1952-1954
    w podstawówce obowiązkowy fragment 1955
    w podstawówce obowiązkowy fragment 1956-7

    „Księga urwisów”
    w podstawówce uzupełniająca całość 1956, 1958-60, 1964-71
    w zasadniczej szkole zawodowej całość 1956

    „Sposób na Alcybiadesa”
    w podstawówce obowiązkowy fragment 1995-9
    w podstawówce uzupełniająca całość 1975-99

    Ponieważ żadne daty do mojego życiorysu nie pasują, „Księgi urwisów” nigdy nie czytałam, musieliśmy przerabiać tę lekturę w pierwszej licealnej i być może nasza młoda polonistka, zaraz po studiach, wybrała ją, by nas zmotywować do czytania. Faktycznie, jest to dziwne, ale może szkoły artystyczne miały jakąś możliwość modyfikacji programu.
    Niestety nie znam utworu „Ucieczka z Betlejmu”, jedynie czytałam „Sposób” i „Lalu Koncewicz”. Pisane są polszczyzną przedwojenną, oczywiście na plus i jak piszą na Wikipedii, barwnym, żywym językiem. Szkoda, że żył w czasach, kiedy nie mógł pisać otwarcie, napisać po prostu wspomnienia ze swojego gimnazjum przed wojną. Ta adaptacja na nowy czas jest nieudana i kłamliwa, a przecież z całą premedytacją, bo syn już przecież chodził do szkoły i musiał wiedzieć jak jest.

    • Ewa pisze:

      jeszcze dodam – może się komuś przyda – że „fragmenty” proponowanej na lekturę przez Ministerstwo książki były drukowane w podręcznikach. Dlatego w wypadku utworu Edmunda Niziurskiego w różnych latach w różnych podręcznikach były różne fragmenty.
      Śledzenie zmian wyboru lektur szkolnych jest fascynujące, także i dzisiaj, co trafnie zauważyłeś Robercie. Widać, jak Państwo manipuluje przyszłym obywatelem dla którego lektura szkolna, mająca w założeniu jedynie obligatoryjnie utrwalić w młodym człowieku umiejętność czytania i pisania (niczego więcej!) była propagandowo zawsze nadużywana.
      Nauczyciel, jak doczytałam, miał margines [zawarty podobno w dopisku w nawiasie kwadratowym] wyboru książki z jakiejś określonej kategorii ze spisu lektur nadobowiązkowych, jeśli uporał się z lekturami obowiązkowymi. Ponieważ wybrana lektura przez nauczyciela stawała się „zadana”, sprawdzana na okoliczność przeczytania, w klasie stawała się obowiązkową.
      Z lektur obowiązkowych przerabialiśmy w pierwszej klasie „Krzyżaków”, nawet wystawilialiśmy fragment, bo obowiązkowo trzeba było oglądać w kinach „Krzyżaków”. W związku z Zimną Wojną walka ze Złymi Niemcami cały czas się toczyła, RFN to przecież wg. propagandy potomkowie w pierwszej linii Krzyżaków. Pojechałam na Kubę i nie wiem, jak to się skończyło, w każdym razie o “Krzyżakach” na pewno na blogu w cyklu “Lektury” pisać nie będę.
      Dla mnie wyborem na blog w morzu lektur jest zawsze osobiste przeżycie lektury i odwołanie się do pamięci. A wiem na pewno, że „Alcybiadesa” czytałam zgodnie z wiekiem bohaterów. W pierwszej licealnej miałam 14 lat (poszłam o rok wcześniej).

  6. ElminCrudo pisze:

    Pobierałam nauki naprzemiennie rok po roku – w dziennej szkole podstawowej w rodzinnym mieście oraz w wieczorowej szkole podstawowej w ośrodku rehabilitacji dla dzieci do lat 14 w Trzebnicy, a potem w wieczorowej szkole dla młodzieży w Świebodzinie. Czasem zdarzało się, że zaczynałam rok szkolny w dziennej szkole, a po miesiącu, albo w połowie roku szkolnego wyjeżdżałam – wywożono mnie, tak to czułam i czuję – na długie miesiące, albo na rok, czy na ponad rok do Trzebnicy, do Świebodzina. W rodzinnym mieście uczyłam się w normalnej szkole, a nie w szkole specjalnej, co moja matka musiała wywalczyć.

    Wszystko, co dotyczyło mnie tłumaczono mi koniecznością leczenia. Nikt nie zwrócił uwagi na to, że dziecko wychowywane w takim szarpanym modelu? systemie? kieracie? – nie wiem jak nazwać ten eksperyment – traci tożsamość, więzy, stabilizację na poziomie niezbędnym do ludzkiej egzystencji, bo po czymś podobnym nie czuje się kimś na swoim miejscu ani w rodzinie, ani w miejscu dokąd jest odsyłane. Każdy wyjazd z rodzinnego miasta oznaczał dla mnie zerwanie kontaktów z otoczeniem, w tym relacji z rówieśnikami w szkole, a po powrocie do domu przyjaźnie nie odnawiały się prędko, a czasem wcale. Każdy powrót do domu oznaczał zerwanie raz na zawsze kontaktów z koleżankami z sanatorium, bez liczenia na to, że zdarzy się nam ponowny roczny pobyt w tym samym czasie na tym samym oddziale.

    Wieczorowa szkoła podstawowa w sanatorium działała tak, aby nauki mogły pobierać w niej wszystkie dzieci oddane tam na długie leczenie. W klasach gromadzono uczniów niezależenie od kondycji zdrowotnej, różnych upośledzeń, w tym upośledzeń w zakresie pojmowania. Kwalifikacją do zapisania do kolejnej klasy był tam wiek, a nie zdolności. Część dzieci nie była w stanie nauczyć się czytania i pisania, ale dla wykonania narzuconych norm kilka razy w ciągu roku szkolnego były przez biały personel doprowadzane do klasy – konkretnie do wyznaczonego miejsca na werandzie, czy w świetlicy, a w późniejszym czasie w Trzebnicy na poddasze, w którym przystosowano kilka pomieszczeń na klasy z tablicami, aby sprostać zadaniu. W jednej z klas obok tablicy wisiała reprodukcja obrazu Olgi Boznańskiej “Dziewczynka z chryzantemami”. Pomoce dydaktyczne nauczyciele przynosili ze sobą, by dać nam minimum czegoś, co dzieje się w zwykłych szkołach. Część kadry nauczycielskiej pojawiała się na oddziałach w godzinach porannych, by pomagać w odrabianiu zadań domowych między licznymi wyjściami na parafinę, basen, wyczerpujące, wielogodzinne ćwiczenia na salach do rehabilitacji. Tam nie było rodziców, którzy pochylą się z dzieckiem nad ułamkami. Nauczycielom jednak zależało na tym, by dzieci zdolne do uczenia się czyniły postępy w nauce. Dla dzieci też było ważne, że ktoś zagląda w ich zeszyty “po szkole”. Jeśli ośrodek był podzielony na kompleksy dla chłopców i dziewcząt, to w budynku dla dziewcząt organizowano klasy żeńskie, a w budynku dla chłopców męskie. Dzieci nie spotykały się ze sobą, jedynie na czas uroczystości i podczas imprezach dla całego ośrodka miały możność widzenia się i rozmowy.

    Nagminnie przemycaliśmy zakazane latarki i płaskie baterie, by czytać książki pod kocem po wieczornej zbiórce i zarządzeniu godziny gaszenia świateł na oddziałach. Czytaliśmy nie to, co było lekturą, a to co wpadło w ręce, co wyszarpało się z biblioteczki stale okradanej na zasadzie podmiany ciekawej powieści na broszurkę z instrukcją obsługi wideł i łopaty. Musiały zgadzać się ilości egzemplarzy, a nie tytuły. Zasoby sanatoryjnej biblioteczki zależały od wielu spraw, o czym doskonale wiedzieli nasi nauczyciele.

    Czytałam od czwartego roku życia, nauczyłam się czytać w sanatorium. Popisywałam się głośnym składaniem zdań z “Naszej szkapy”, akurat to było dostępne. Wówczas nie bardzo rozumiałam o czym czytam, ale nie miałam komu suszyć głowy. Zdania niezrozumiałe podkreślałam, odkładałam na jakieś zaś, kiedy ktoś znajdzie czas i mi wyjaśni. Za smarowanie ołówkiem po książce ukarano mnie. Nie miałam woli, by takich ludzi pytać. Byłam stale zbuntowanym dzieciakiem. Lubiłam lektury uzupełnione o ilustracje. Dziecko nie zawsze potrafi wyobrażać sobie świat, którego nie widzi, nie zna, nie przeczuwa. Wtedy miałam swoje widzenia ograniczane do płotu wokół ośrodka.

    Gdy miałam siedem lat, któregoś pustawego wieczoru, patrząc na fruwające za oknem śnieżynki, w zeszycie w trzy linie napisałam ni to zwierzenie, ni recenzję. Zaczynała się wojowniczo, mniej więcej tak:
    ” Elementarz jest do dupy. Nie mam co w nim czytać, bo Ala z Olą są głupie. Podlizują się rodzicom. Latają z domu do szkoły i ze szkoły do domu. Fajny jest As. Chciałabym mieć psa. I czytać z książek o żywych koleżankach. Halinkę zabrali na Stawową. Zrobią jej operację. Jak wróci zabiorą mnie. Nie lubię fryzjera, salowej i wychowawcy, bo kazał mi oddać królika z bębenkiem do świetlicy.”
    Rankiem odkryłam, że na mojej szafce leżą “Dzieci Bullerbyn” w okładce z szarego papieru. Niespodzianka od wychowawczyni pierwszej klasy sanatoryjnej wieczorowej szkoły podstawowej. Widocznie przeglądała moje zeszyty zostawione na półce w świetlicy. Książkę po przeczytaniu musiałam oddać, ale zrozumienie, że współistnieje wiele dziecięcych światów pojawiło się w całkiem znośnych barwach. Nie miałam czasu na dokończenie reszty wrażeń o elementarzu. Zresztą elementarz podobał się mi w domu, gdy jak wszystkie dzieci śpieszyłam się do szkoły z tekturowym tornistrem w rodzinnym mieście. Wylanie żali sprowokowało miejsce i specyficzne warunki życia w tym miejscu, a nie uprzedzenia do książki.
    Żadna z wówczas czytanych przeze mnie książek nie traktowała o maluchach, które żyły trochę w domu, a trochę w sanatoriach. One nie istniały w przestrzeni dla ogółu, autorzy książek dla dzieci widzieli ich, nie mieli o nich pojęcia. Szarzy obywatele też nie widzieli i nie wiedzieli, zaledwie natykali się, ale to nie był ich problem, nie była ich sprawa. Marginalny wówczas problem, bo traktowany jako wyjątek dotyczący wąskiej grupy.
    Sądzę, że Pani też nie wiedziała o wieczorowych szkołach podstawowych dla dzieci.

    Gdyby nauczycielka przyniosła mi “Sposób na Alcybiadesa” Edmunda Niziurskiego pewnie polubiłabym bohaterów raz na zawsze. Życie Lisy z osady było tak inne od doświadczeń dzieci w Polsce, a jednak czytelnicy nie uskarżali się na niemożność porównań. Może Edmund Niziurski wcale nie chciał podarować małym odbiorcom jedynie opisów sytuacyjnych, które można szybko konfrontować z realiami. Może chciał dać znać, że trzeba wierzyć w słowa klucze, w sposoby klucze, które otwierają ludzi na wydobywanie z wnętrz więcej, ponad normę i samo wywiązanie się z obowiązku.
    Książki Edmunda Niziurskiego wielu czytelników pamięta szczególnie, pozytywnie, piszą o tym, autor nadal ma dobre recenzje.

    Za Wikipedią
    “Na początku II wojny światowej przez okres 3 lat (1939-1942) szkoła podstawowa była czteroklasowa. Od roku szkolnego 1948/49 do 1965/66 szkoła podstawowa była szkołą 7-letnią, tworząc wraz z 4-letnim liceum ogólnokształcącym 11-letni cykl kształcenia ogólnego, w którym kolejne klasy stanowiły jednolity ciąg, liczony od klasy pierwszej do jedenastej.
    Przedłużenie nauki w szkole podstawowej do lat 8 nastąpiło w myśl Ustawy z dnia 15 lipca 1961 r. … ”

    https://pl.wikipedia.org/wiki/Szko%C5%82a_podstawowa
    Nie wiem jakie to miało znaczenie dla programu nauczania przedmiotów oraz doboru lektur. Dotyczyło mnie ośmioletnie nauczanie w szkole podstawowej i czteroletnie w liceum.
    Odnośnie nauki w liceum – w programie nauczania z przedmiotu “język polski” miałam chronologiczne poznanie epok, a obowiązkowe lektury dobrane tak, by uzupełniały wiedzę o epoce. Literaturę światową traktowano wybiórczo, dzieląc dobra na nadające się do omawiania w kraju robotniczo-chłopskim i na takie, o których musi być cisza, jak makiem zasiał.

    Nie wspominam źle książek Edmunda Niziurskiego. Bardzo źle wspominam obowiązkowe uczenie się na pamięć artykułów o Bajkalsko-Amurskiej Magistrali z czasopism rosyjskich obowiązkowo prenumerowanych przez każdego licealistę. Nie wolno nam było tylko przeczytać, musieliśmy wyuczyć się na pamięć dziesiątki artykułów, bowiem rusycysta tak postanowił, że obudzeni w nocy nie będziemy pamiętać własnych imion, ale wyrecytujemy jak pacierz kolejny artykuł o osiągnięciu w ZSRR. Zamiast tych artykułów recytowałam urywki z “Anny Kareniny”, więc na lekcjach języka rosyjskiego byłam z hukiem wyrzucana za drzwi. Spór toczył się długo i ostro, a padały w nim argumenty, że chodzi o opanowanie języka, a nie służalczą gorliwość nauczyciela. Skończyło się to dla mnie przeniesieniem się ze szkoły.

    Pisze Pani
    “Ta adaptacja na nowy czas jest nieudana i kłamliwa, a przecież z całą premedytacją, bo syn już przecież chodził do szkoły i musiał wiedzieć jak jest.”

    Pani Ewo, ludzie zostali zmuszeni do życia w PRL. Pani rodzice tak żyli, moi, dziadkowie też. Oni wiedzieli, nam przekazywali, a jednak latami wszyscy tkwili, czekali na coś bojąc się tego, że kiedyś wybuchnie, bo mieliśmy przeczucie, że wybuchnie. Ów lęk przełożył się potem na wybór “bezkrwawego obalenia władzy”, na ugodowy przejściowy okres dwuwładzy.
    Kto w PRL myślał wolnym kraju, kto czuł się zniewolony ten zwykle wyłamywał się sensownie, na tyle na ile mógł się wyłamać, bo doskonale zdawał sobie sprawę, że ściąga na siebie i swoich bliskich odwet za myślenie, za wyłamanie się, opór. Oprócz tej wiedzy każdy miał świadomość, że wyłamując się będzie jednostką przy machinie, a otoczenie w milczeniu będzie patrzeć co machina uczyni z jednostką. Mówię w tej chwili coś, czego Pani nie zna z własnego życia.
    Edmund Niziurski mówił więcej, mówił to tak, jak mógł wówczas powiedzieć, a jednocześnie wydać swoje książki, by słowa docierały do szerokiego odbiorcy. Jeśli ukazanie postaci grzęznących i bojaźliwych – zwykłych tchórzy pyskujących do “gumiaka”, a nadal tkwiących w marazmie, wyrywających się z Betlejemu pozornie, bo w zrezygnowaniu wracających, godzących się na to, co jest – nazywa Pani dzisiaj “nieudana i kłamliwa adaptacja na nowy czas” to dla mnie jest jakimś nieporozumieniem. Był odważnym autorem. Faktycznie wielka szkoda, że mógł rozwijać się i pisać w wolnym kraju.

  7. ElminCrudo pisze:

    Znowu mam kilka zdań, które wymagają naniesienia poprawek.

    * One nie istniały w przestrzeni dla ogółu, autorzy książek dla dzieci widzieli ich, nie mieli o nich pojęcia.
    zdanie powinno mieć zapis:
    – One nie istniały w przestrzeni dla ogółu, autorzy książek dla dzieci nie widzieli ich, nie mieli o nich pojęcia.

    * “Mówię w tej chwili coś, czego Pani nie zna z własnego życia.”
    zdanie powinno mieć zapis:
    – Mówię w tej chwili coś, czego Pani nie zna z własnego życia?
    —-
    *Faktycznie wielka szkoda, że mógł rozwijać się i pisać w wolnym kraju.
    zdanie powinno mieć zapis:
    – Faktycznie wielka szkoda, że nie mógł rozwijać się i pisać w wolnym kraju.

    Jeśli jeszcze są literówki czy brakuje słowa, to na zapas bardzo przepraszam.

  8. Ewa pisze:

    Nie pisze Pani, Pani Emilio, ile ma Pani lat i wszelkie wynurzenia w tej kwestii stają się jałowe.
    Ustawy ministerialne zmieniały spis lektur jak w kalejdoskopie, „Dzieci w Bulerbyn”, czy „Mumików” nie było wcale (być może w sanatoriach, jako miejscu najmniejszego ryzyka infekcji), tym bardziej w bibliotece szkolnej. N.p. taka Pippi nie mogłaby zaistnieć ze względu na programowy anarchizm, epizod w” Muminkach” nakłaniający do deptania trawników nie mieścił się w głowie żadnego pracownika Ministerstwa Edukacji w PRL.
    Były jakieś powojenne wydania i w czasie odwilży, ale ich przecież dostać nie było można, tak, jak można powiedzieć, że było „Ferdydurke”, ale przecież tak naprawdę, nie było. Było natomiast po uszy Niziurskich, Szklarskich, Nienackich, Żukrowskich, Papciów Chmielów. Nie będę pisała za Vargą i Witkowskim, że to cudowni pisarze, bo nie ulegam resentymetowi, byłoby to wbrew mojemu sumieniu i mojej goryczy. Lat oddanych jałowiźnie artystycznej nikt mi nie zwróci. Dzieci wychowane na komunistycznych lekturach bez buntu, nawet po latach, nawet bez tego bezużytecznego już buntu, przeminą wraz z tymi pisarzami i ślad po nich zaginie.
    Niestety, nie jestem w stanie wytłumaczyć Pani, o co mi w tym poście chodziło. Przykro mi, piszę jak potrafię, inaczej nie potrafię. Wiem, że pisarze PRL pisali to co mogli, ale też wiadomo, że nie musieli. A ja i muszę, i mogę.

  9. Robert Mrówczyński pisze:

    Ależ Ewo, doskonale zrozumiałem o co Ci chodziło, wyraziłaś to b. jasno. Problem w tym resentymencie. Ludzie mitologizują życie w bolszewii, ubarwiają swoją młodość, podrasowują swoje wykształcenie (“miałam świetną polonistkę, matematyka itd.”), bo źle się żyje w goryczy zmarnowanych, oszukanych lat i poczuciu klęski, nawet jeśli w prawdzie. Prawda i wolność, wbrew pozorom małą mają cenę, o czym przekonuję się co i rusz, także na własnej skórze (nie mam już znajomych i kolegów klasowych).
    A oprócz tego oddolnego resentymentu istnieje państwowy, bo bolszewia, jak mówi Aleksiejewicz umiera bardzo powoli i funkcjonuje mechanizm, który pilnuje jej interesów i dokonań. Taka narracja beneficjentów komuny i ich potomków, w której ten cały artystyczny badziew jest traktowany jako wybitne dzieła i aplikowany ponownie, bez komentarza. Tak robi TVP Kultura na przykład. Więc czego chcieć od zwykłego obywatela.

    • Ewa pisze:

      też uważam, że nie było dobrych nauczycieli w reżimowej szkole, tak jak nie było dobrych pisarzy w reżimowym państwie. Nikt ich nie wini, ale naginanie rzeczywistości tylko dlatego, że w tym Kingsajzie tkwiliśmy po uszy bez wyjścia i przeczenie, że to Kingsajz nie był, a Normalne Państwo, to przecież wobec ofiar systemu, które teraz wynosi się na ołtarze, to tylko niedźwiedzia przysługa.

  10. ElminCrudo pisze:

    Urodziłam się w 1958r.
    Pani Ewo, proszę nie mylić ośrodków sanatoryjnych z pensjonatami dla bogatych kuracjuszek. To nie były także dwutygodniowe turnusy do tężni w Ciechocinku bardziej dla rekreacji i odpoczynku, niż leczenia.
    Te ośrodki wyposażano w co bądź, byle łóżek dla dzieci było dużo. A łóżka były metalowe z łuszczącą się farbą. Jadaliśmy na czarnych, aluminiowych talerzach, do wszystkich dań mając równie czarną łyżkę do zupy, bo noży czy widelców nie wręczano dziatwie. Golono nam regularnie głowy, na łyso. Z powodu gnid i wszy. Zawsze zastanawiało mnie jakim cudem w miejscach chlorowanych i traktowanych śmierdzącym lizolem, który miał zabić odór szczyn i kału, zawsze są wszy. Ale były. Stale je na nas tępiono. Chodziliśmy w zakładowych, spranych i jednakowych dla wszystkich ubraniach, na każdej sztuce odzieży sina, filetowa pieczęć, co przy piżamach w pasy wyglądało jakbyśmy byli dziećmi z obozu koncentracyjnego. A Pani wyrywa się z pisaniem o “szkolnej bibliotece”, o luzach, mniejszej kontroli.
    Zresztą, po co mam wywnętrzać się o miejscach i losie dzieciaków zapomnianych przez Boga i ludzi. Kiedyś w telewizji pokazano reportaż o miejscach internowania, ktoś opowiadał tam w jakich fatalnych warunkach spędził kilka miesięcy, a ja przypomniałam sobie te wredne łóżka, szare koce wojskowe powleczone w koperty, które robiły za kołdry, te ciuchy z pieczęciami, swoją ogoloną głowę, aluminiowe talerze i łyżkę ostrą, raniącą usta, bo tak usilnie staraliśmy się jednak jakoś pokroić sobie mięso, że wszystkie łyżki były ostre – i pomyślałam, że chciałabym mieć możliwość jako czterolatka mieszkać tak, jak mieszkali internowani.

    “Wiem, że pisarze PRL pisali to co mogli, ale też wiadomo, że nie musieli.” – nie można odpowiadać za pisarzy, bo nikt nie wie dlaczego ktoś pisał, czy musiał, ile musiał. Edmund Niziurski pisał, niezaprzeczalnie miał talent, był czytany, jest czytany.

    Ciekawe jaki książki skierowane do dzieci i młodzieży zostawią po sobie obecnie piszący? Czy będą czytane przez lata?

    • Ewa pisze:

      A, to kupa lat nas różni, chodziłam jeszcze systemem, kiedy podstawówka kończyła się na klasie siódmej.
      Nie byłam ani w sanatorium ani w pensjonacie, myślę, że te ostatnie były różne, jak obozy koncentracyjne, też i pokazowe, np. Ziętka w Rymanowie. Opisał je dobrze Wojciech Kuczok, polecam
      Były w naszej podstawówce dzieci, które znikały co jakiś czas, wiedzieliśmy o nich, że są w prewentorium, bo tak ich nieobecność usprawiedliwiano dzień w dzień czytaniem z dziennika.
      Od literatury wymaga się, by opisać prewentorium lat sześćdziesiątych, by opisać też szkołę warszawską początku lat sześćdziesiątych, by dać świadectwo tych lat.
      Nieprawdą jest, że Niziurski (nich Pani go przeczyta, nie poprzestaje na jednej pozycji) jest czytany, nawet na tak sprzyjającym wpisie na Wikipedii rozbrajająco piszą, że według statystyk nie.
      Film „Spona” trochę pisarza przypomniał, ale przecież nie ma nic wspólnego z książką oprócz wykorzystania dialogów. Ten Niemen, ta córka Niemena, długie włosy uczniów, bananowa luzacka młodzież warszawska, na dodatek umieszczona w jakiejś prowincji, rowery, chiuchy z Jugosławii… To właśnie ilustracja jak proza przetworzona przez pokolenie wielbicieli Niziurskiego nie daje rady na poziomie scenariusza. Ach, ja w latach siedemdziesiątych byłam na studiach, więc oczom nie wierzyłam oglądając film, by była gdzieś taka szkoła, Pani by mogła zaświadczyć, ale Pani była w prewentorium… Nic, może się jeszcze tu ktoś odezwie z tzw. epoki, z rocznika. Czytało się wtedy Juliusza Verna, Karola Maya, Jacka Londona, Roberta Louisa Stevensona, Aleksandra Dumasa, było co czytać. Teraz „się nic nie czyta”, więc to też nie żaden dowód.

      A na pytanie, co po nas zostanie, po literaturze tworzonej dzisiaj, trudno mi odpowiedzieć. Uważam, że przedwojenni nauczyciele typu Misiak (Alcybiades) uczyli nasze pokolenia, podobnie jak Niziurski, byli to ludzie po bardzo dobrym wykształceniu, po gimnazjum humanistycznym przedwojennym. Ten typ inteligencji, wraz w profesorami, którzy Edmunda Niziurskiego uczyli, wykonali w Polsce całą czarną robotę, by zjednać sobie wzrastające elity i Zachód. Nie chcę tego wszystkiego powtarzać, co jest znane. Kiedy Kołakowski z ferajną wyrzucali na UW filozofów przedwojennych, to był znak, by rugować z politechnik, oni już wyhodowali następców, przekazali wszystko co mieli im, budowniczym państwa komunistycznego. To już od tego momentu zaczęła się wymiana elit. Wyhodowani komuniści powoli zaczęli zstępować starą, przedwojenną nie wytłuczoną przez wojną inteligencję. I ludzie z tej podmiany uczyli nasze dzieci, wszyscy marcowi docenci, czyli ćwierć inteligencji zazwyczaj pochodzenia chłopsko proletariackiego, mianowani urzędowo i reżimowo.
      Co Pani wymaga od dzisiejszej literatury, jak ona ma powstać, kiedy nauczycielami byli ludzie odcięci cenzurą od kluczowych zdobyczy kultury zachodniej, sami niedorobieni, niedouczeni? Jak to teraz ma wyglądać? Wgląda jak teraz Liternet: garstka emerytów komentuje jakieś przyczynkarskie banialuki, awangarda młodych ucichła utopiona w płynach dopochwowych i piwie.
      A o moich tekstach jeśli komuś do głowy przyjdzie je oceniać, niech każdy sądzi na miarę swojego sądzenia, każdemu wolno. Uczyłam rok w szkole, byłam nauczycielką fatalną i dlatego ze szkoły uciekłam na los o wiele gorszy. Piszę literaturę jak potrafię i taką z tych ogryzków, które dało mi życie, ją ulepiłam.

  11. ElminCrudo pisze:

    Pani Mrówczyński
    – to Pan w tej chwili tworzy sobie mit o ludziach żyjących resentymentem do minionego, bo nie umie Pan dokonywać wyboru. Pan tego nadal nie potrafi, tak mniemam, dlatego wkłada Pan wszystko do wora z napisem ZŁE BO SPRZED ZMIANY USTROJU! Człowiek myślący dokonuje wyborów, ocenia co złe, a co dobre, dobre szanuje, złe odrzuca. A Pan tak na łatwiznę, bo to proste. I jeszcze podeprze się Pan słowami “resentymenty” oraz “mitologizowanie”. Jak słucham takich wypowiedzi, to bardzo się dziwię, że korzysta Pan z dóbr obecnych czasów po zmianie ustroju zafundowanych Panu przez tych urodzonych w pańskim worku z napisem ZŁE BO SPRZED ZMIANY USTROJU!

  12. ElminCrudo pisze:

    * Panie Mrówczyński
    – daję słowo, że to “e” wcięło przy wysyłaniu tekstu, i bardzo przepraszam
    * Panie Mrówczyński!

  13. ElminCrudo pisze:

    “też uważam, że nie było dobrych nauczycieli w reżimowej szkole, tak jak nie było dobrych pisarzy w reżimowym państwie. Nikt ich nie wini, ale naginanie rzeczywistości tylko dlatego, że w tym Kingsajzie tkwiliśmy po uszy bez wyjścia i przeczenie, że to Kingsajz nie był, a Normalne Państwo, to przecież wobec ofiar systemu, które teraz wynosi się na ołtarze, to tylko niedźwiedzia przysługa.”

    No histeryczne są takie stwierdzenia, bo logicznie idąc tokiem Pani myśli, to może już Pani przestać robić cokolwiek, gdyż urodziła się Pani w tamtym ustroju, tak zeszło Pani dzieciństwo i upłynęła młodość. Ktoś zawsze może zarzucić Pani tekstom dokładnie tyle, ile zarzutów zmieściła Pani w swojej wypowiedzi.

    Ludzie rozsądni ocalają dobro, a ono rodzi się w każdych czasach, w różnych warunkach, i w tych pokrętnych czasach, w jakich przyszło nam żyć za poprzedniego ustroju również rodziło dobro. Tym bardziej warto je ocalać, bo nie było go wiele.
    No chyba, że obecne też ludziom bliżej do “pacanienia” i utkwienia.

  14. Robert Mrówczyński pisze:

    Nie rozumiem dlaczego czuje się Pani dotknięta moimi wypowiedziami. Z życiorysu jaki tu Pani zaprezentowała wyczytać można, że jest Pani ostatnią osobą, którą można posądzić o resentyment bolszewicki, a przeciwnie, powinna Pani żywić do niego i jego wszelkich przejawów wrogość, więc właściwie jesteśmy sojusznikami jadąc po czerwonej przeszłości jak po burej suce. A jednak tak nie jest, doprawdy nie wiem dlaczego. Tylko dlatego, że nie zatłukli mamy okazywać wdzięczność naszym oprawcom SPRZED ZMIANĄ USTROJU?
    Coś mi się zdaje, że innymi słowy chciała mnie Pani przywołać do porządku, abym nie narzekał, bo nie było mi tak źle w życiu, żebym się cieszył tym co mam i cicho siedział na dupie. Tylko po belfersku nieco to Pani przystroiła. To co Pani napisała jest kwintesencją bolszewii, to jej wykładnia ideologiczna. Powtarzano mi to ciągle, w domu szkole i w pracy. Nie wiedziałem, że i tu mnie dopadnie. Amen

  15. ElminCrudo pisze:

    Nic z tych rzeczy, żadne moje zakusy z przywoływaniem do porządków, czy uciszaniem. Jeśli zabrzmiało tak ostro, to bez chęci napadania na Pana osobę.
    Nie znam innego sposobu niż rozmowa na poznanie wielu racji, wszak, co człowiek to inne spojrzenie i inny los.
    Ja nie wiem co Pan powinien, nie narzucam nikomu niczego.
    Czy ja powinnam akurat to, o czym Pan przesądza, że powinnam?
    Spotykałam na swojej drodze życiowej wielu, wielu ludzi. Część wykańczała mnie, niektórzy pomogli mi przeżyć. Pamiętam tych i tych.

    Pisze Pan tak
    ” jest Pani ostatnią osobą, którą można posądzić o resentyment bolszewicki, a przeciwnie, powinna Pani żywić do niego i jego wszelkich przejawów wrogość, więc właściwie jesteśmy sojusznikami jadąc po czerwonej przeszłości jak po burej suce. A jednak tak nie jest, doprawdy nie wiem dlaczego. Tylko dlatego, że nie zatłukli mamy okazywać wdzięczność naszym oprawcom SPRZED ZMIANĄ USTROJU?”

    To, że moje życie potoczyło się w ten sposób, iż mam masę powodów, by cieszyć z obalenia komuny, nie oznacza, że mam pałać nienawiścią do wszystkich i wszystkiego z przeszłości. Odróżniam oprawców od tych, którzy nigdy nikogo nie skrzywdzili, nie przyczynili się do wyrządzenia zła.
    Czy wolno mi mieć taką postawę?
    Ona nie oznacza żadnych resentymentów do zła, do tragicznie paskudnego ustroju, nie rozgrzeszam żadnych oprawców. Moja postawa oznacza, że po takim dzieciństwie i młodości mogłabym nie znieść, mogłabym śmiało mówić o przeszłości tylko źle, a jednak nadal umiem oceniać, odróżniać zło od dobra, zachowałam to, co w człowieku chyba jest cenne, co stanowi o człowieku. Tak sądzę.

  16. Robert Mrówczyński pisze:

    To są komunały, czekamy na konkrety… Czy ja gdzieś napisałem, że wszystko jest czarno-białe? Znam te opowieści o dobrych komunistach i faszystach. Dobro i Zło są wieczne, i co z tego? Zaprzestać myślenia i wątpienia?
    Właśnie nic innego tu nie robimy (tzn Ewa, ja jedynie wtóruję) tylko oddzielamy dobro od zła, nie pomijając subtelności i dwuznaczności. To że jedziemy po Niziurskim nie oznacza, że nie potrafimy odróżnić zła od dobra i wrzucamy wszystko do jednego worka. Jest dokładnie przeciwnie. To dzięki takiej analizie literatury i postaw twórczych można przybliżyć się do prawdy czasów w jakich żyliśmy, a także rozpoznać i nazwać teraźniejszość. Stwierdzić jedynie – jak zaleca Pani – że w morzu kanalii są fajni ludzie i że się ich potrafi rozpoznać i że to niezmiernie krzepiące, to zdecydowanie za mało. Jeśli ograniczy się Pani do takiej konstatacji wobec własnego, tragicznego losu to sprzeniewierzy się Pani sobie samej jako ofiary, pokrzywdzonej, która domaga się zadośćuczynienia, choćby w postaci opisania owych “słów i czynów”. Bo poeta musi pamiętać.

  17. ElminCrudo pisze:

    Co Pan chce przez to powiedzieć?
    Pisze Pan o morzu kanalii, a tytuł wątku to “Moje lektury szkolne obowiązkowe: Edmund Niziurski „Sposób na Alcybiadesa”(1964)”.
    Mówimy o książkach Edmunda Niziurskiego?

  18. ElminCrudo pisze:

    Konkretnie to może Pan mi udzieli odpowiedzi w jaki sposób i kiedy skrzywdziła Pana książka “Sposób na Alcybiadesa”?

    • Robert Mrówczyński pisze:

      Dokładnie książka Niziurskiego skrzywdziła mnie 12 kwietnia 76 roku w poniedziałek na lekcji polskiego. Czytałem pod ławką, zaaferowany fragmenty “Początków” Katona i ni z tego ni z owego zobaczyłem gwiazdy, świat zawirował, a w głowie rozległ się straszny huk. To profesorka W. walnęła mnie “Sposobem na Alcybiadesa”, znienacka i podstępnie. Wprawdzie nie przerabialiśmy tej książki, ale to była jej ulubiona lektura, z którą się nie rozstawała. Więc sama Pani rozumie, że mam osobiste powody, by nie lubić Niziurskiego.

  19. ElminCrudo pisze:

    I jeszcze jedno – może pozwoli Pan, aby ludzie sami decydowali o tym, co mają uczynić, bez stosowania się do ” Jeśli ograniczy się Pani do takiej konstatacji wobec własnego, tragicznego losu to sprzeniewierzy się Pani sobie samej jako ofiary, pokrzywdzonej, która domaga się zadośćuczynienia, choćby w postaci opisania owych „słów i czynów”. Bo poeta musi pamiętać.”.
    Wówczas byłam oporna na każdy przymus, teraz także nie trawię tego, gdy stosuje się wobec mnie uwarunkowania.
    Proszę sobie wyobrazić, że nie muszę się ograniczać, że jestem wolnym człowiekiem i korzystam z wyborów, dokonuję wyborów. Mogę, niczego nie muszę.

  20. Ewa pisze:

    To może ja odpowiem.
    Pani Emilio, nikt Pani tu nie chciał obrazić, tym bardziej przeprosić. Proszę nie traktować tej rozmowy tak osobiście. Mamy wszyscy za sobą przeszłość, z którą trzeba coś zrobić, bo rzutuje na teraźniejszość. Nie była to przeszłość przerażająca, byliśmy wszyscy najedzeni i mieliśmy dach nad głową, dostaliśmy wszystko, by się dokulać do sześćdziesiątki. Dla jednych to było bardzo dużo, dla innych niewystarczająco. Ot tak sobie o tym wszystkim gaworzymy w listopadową sobotę. Wiodący post pytał o sposób. Czy był w zastanej rzeczywistości jakiś sposób na wartościowe życie? Pani optuje, że był, Robert, że takiego sposobu nie było. Czy jest możliwe nadrobienie straconego czasu naprawienie popsutego czasu teraz?
    Przede wszystkim trzeba się dowiedzieć, czy został on zepsuty. Bo jeśli nie, jeśli było super, jeśli było fajnie, to po co te wszystkie rozważania. Oczywiście, że jest Pani wolna i ma pełne prawo do sposobu odczytania książek Edmunda Niziurskiego i się nimi cieszyć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *