Dziennik sztokholmski (3)

22 października 2015, czwartek. Stół szwedzki w Hotelu Radisson Blu Waterfront składał się z kilku stołów, między którymi, jak w labiryncie, krążyli hotelowi goście. Ponieważ nie jem śniadania zadawalając się jedynie gorzką kawą, trudno mi było zdecydować się na coś, co mi zapewni posiłek na cały dzień, gdyż taka obfitość i różnorodność jadła była mi obca i poczułam się nieswojo. Oprócz sterty kilkudziesięciu gatunków chleba i bułeczek cynamonowych, masła w drewnianych miseczkach o kilkudziesięciu smakach, wszystkich zapewne gatunków sera, jakie ludzkość wymyśliła, jaj w postaci jajecznicy i w skorupkach, pieczonych szynek, prosciutta, klopsików, żeberek wieprzowych, salcesonu, kiełbasek, ziemniaków w całości, owoców morza, krabów, langust, ślimaków, łososi, śledzi, węgorzy. Wszystko przetykane paterami owoców egzotycznych i lokalnych w formie sałatek lub w całości. Ogromne niklowane termosy z gorącymi napojami stały z dodatkami do napoi, dżemami, syropami, deserami, ciasteczkami. Kusiły mnie żeliwne czarne garnki nakryte pokrywkami, by potrawy były gorące, opatrzone tabliczkami z nic mi nie mówiącą szwedzką nazwą, ale trzeba było się decydować szybko, gdyż syn spieszył się do pracy. Położyłam na talerzyk wszystko, co najbardziej lubię: orzeszki laskowe, konfitury z brusznicy, grzyby i śledzie, nalałam sobie szklankę mleka. Okazało się, że dziecko oświetleniowca zachorowało, zaoferowałam, że mogę pomóc, ale znaleziono już zastępcę. Syn poszedł do pokoju po sprzęt, w holu czekała już na niego producentka z Seattle ze szwedzkim współpracownikiem. A ja skierowałam się do metra.
Na dworcu centralnym wszyscy podążali do metra, szłam równo w jednym kierunku z milczącą falą spieszących się młodych ludzi. Mijaliśmy obficie zaopatrzone kafejki i bary, gdzie ci, co się jak my, nie spieszyli, jedli śniadanie. Zdecydowałam się na kierunek południowy mając podobny problem z wyborem zwiedzania, jak przy szwedzkim stole. I to kusi, i to nęci.
Metro zachwyca prostotą poruszania się, pociągi przyjeżdżają co dwie minuty, mimo to są cały czas pełne. W ścisku wysiadłam na stacji Slussen wybierając w końcu z piętnastu sztokholmskich wysp południową wyspę Södermalm dawniej proletariacką, marynarską, dzisiaj ekskluzywną dzielnicę Sztokholmu, miejsce centrów handlowych i drogich domów. Per Anders Fogelström w swoich książkach opisał proces uprzemysłowienia dzielnic Södermalm głównie na podstawie losów mieszkańców robotniczych dzielnic. „Wakacje z Moniką” z 1953 nakręcone na podstawie jego prozy przez Ingmara Bergmana dzieją się właśnie tutaj. Harry i Monica spotkają się w kawiarni w Södermalm w przerwie na kawę i się zakochują.
Wyspa Södermalm jest na wyższym poziome niż przyległe wyspy, stąd śluza (Slussen), stąd nazwa stacji metra.
Idę w dół ku wybrzeżu i na wprost wyrasta gigantyczny chodnik powietrzny Katarinahissen polecany turystom we wszystkich przewodnikach. Jednak i tak nie jest tak sławny, jak kiedyś, kiedy był symbolem Sztokholmu, był na znaczkach i pieczątkach. Wiem, że winda wioząca na 35 metrów nad poziomem morza jest od kilku lat nieczynna z powodu zagrożenia i wymaga kapitalnego remontu, ale odnalazłam ją na filmach na YouTube z lat trzydziestych, kiedy uroczyście świętował jej przebudowę i otwarcie król Szwecji.
Jak czytam tutaj wszystkie nazwy są od Katarzyny i muszę uważać na końcówki słów. Rozglądam się za schodami, by wejść na chodnik Katarzyny, tymczasem jestem na dużej, nadbrzeżnej przestrzeni placu Ryssgården, którego nazwa pochodzi od rosyjskich portowych magazynów. Dawniej był tu tętniący życiem targ rybny. Jest o tej porze roku, przy małej liczbie turystów niewiele stoisk z sadzonkami kwiatów rabatowych i wrzosów, ozdobną kapustą i mnóstwem suszonych roślin, w których przeważają kwiaty hortensji. Między wyłożonym na bruk towarem spacerują wróbelki, których nie wdziałam od kilkunastu lat, bo na dobre zniknęły z miast Polski. Tu cieszą, szczególnie, że o pewnie tych samych wróbelkach pisał kilkakrotnie Strindberg w „Czerwonym pokoju” opisując tę dzielnicę w pierwszym rozdziale zatytułowanym „Sztokholm z lotu ptaka”. Kieruję się w stronę wzgórza świętej Katarzyny, po którym pną się schody z kamienia. U podnóża jest pieczara wydrążona w granitowej ścianie. Cały Sztokholm jest położony na skałach, które zamiast przeszkadzać są świetnie wykorzystane i eksploatowane. Trudno sobie wyobrazić Sztokholm bez wynalezienia dynamitu przez Alfreda Nobla. W wykutych w skale korytarzach jest nie tylko metro, ale piwnice z restauracjami, magazyny, domy towarowe, garaże. Ten bunkier wewnątrz jaskini, przy którym stoję wydrążono w czasach zimnej wojny dla schronienia 25000 mieszkańców Sztokholmu na wypadek wybuchu bomby atomowej. Przecina pewnie całą górę, połączony jest systemem wind i schodów z powierzchnią. Teraz jest to garaż dla pół tysiąca samochodów.
Pnę się schodami z poręczą o tyle wygodnymi, że co jakiś czas skręcają zmieniając kierunek patrzenia na odsłaniającą się panoramę Sztokholmu. Winda Katarinahissen powstała, jak czytam na tablicach w 1883 i miała łączyć nadbrzeże Södermalm ze skwerem Mosebacke, aby mieszkańcy mogli ominąć górzysty obszar. Najpierw napędzana była silnikiem parowym, potem od 1915 elektrycznym. Po przebudowie w latach trzydziestych powstała tu elegancka restauracja „Gondolen” z widokiem na obie strony kładki. O tej porze jest nieczynna, otwierają ją dopiero koło południa, ale chyba i tak niewielu tu gości dociera o tej porze roku. W sezonie nie ma tutaj nigdy ani jednego wolnego miejsca, teraz parasole przed restauracją są smętnie zwinięte, wiatr nawiał jesienne liście. Widok jest równie piękny jak z mojego hotelu i obejmuje cały wschód wyspy, gdzie na szczycie pionowej skarpy wybrzeża majaczy winda „Zofia”, (Stadsgårdshissen) jedna z trzech wind nieczynnych, oprócz tej, przy której stoję i „Marii” (Mariahissen), do której chcę koniecznie pójść przy okazji zobaczenia mieszkania Mikaela Blomkvista. Windę „Zofię” ocalił przed rozbiórką artysta Carl Anton (pieśniarz, muzyk, malarz) w której w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku zrobił sobie pracownię. Była to winda dla pracowników doków, by było im łatwiej dostać się do pracy i powstała na początku ubiegłego wieku. Teraz widzę ją, to mały zielony domek Antona połączony pionowym żeliwnym zakończonym małym ceglanym domkiem stojącym przy ulicy Statsgården po którym pędzą samochody.
Oglądam jeszcze prawą stronę z widoczną jak na dłoni koniczynką zbudowaną w 1935 roku w stylu funkcjonalizmu, która, jak pamiętam z dzieciństwa, była szczytem marzeń wszystkich chłopców bawiących się samochodami. Rodem z Ameryki rozwiązała tutaj niezwykle trudny problem komunikacji lądowej, morskiej i powietrznej, bo wszystko wieloma poziomami mostów jakby fruwa. Zachwycał się nią Le Corbusier. Dzisiaj podlega gruntownej przebudowie i wyburzeniom. Już widać przeznaczony do rozbiórki, a wybudowany w latach pięćdziesiątych w jednej z kwater koniczynki okrągły Kolingsborg opatulony szczelnie kolorowymi siatkami zwisającymi z rusztowań i z daleka wyglądający jak barwny cyrk. Akcja bestsellerowej trylogii Jonasa Gardella, gejowskiej szwedzkiej Love Story, wielkiej powieści o epidemii AIDS w latach osiemdziesiątych „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek” porównywana do „Aniołów w Ameryce” Tony’ego Kushnera toczy się właśnie tutaj. Były tutaj zabawy na parkiecie, muzyka house i techno. W ostatnią sobotę każdego miesiąca parkiet na najniższym poziomie był słabo oświetlony, żeby można było wejść, trzeba było zdjąć koszulę. Tu też filmowano sceny disco do filmu „G” Staffana Hildebranda. Podobno, jak czytam na forach sieciowych likwidacja legendarnego miejsca spotkań gejów była podyktowana jedynie względami politycznymi.
Dalej widać pomnik Karla XIV Johana z francuskiego rodu Bernadotte, wzniesiony w połowie dziewiętnastego wieku na placu rybnym. Podczas budowy „koniczynki” został przestawiony i obrócony tak, by wystawiona ręka Karola pokazywała to, co powinna pokazać. Oryginalna baza pomnika marmuru z Carrary nie wytrzymała klimatu, rozpadła się i zastąpiona została lokalnym granitem.
Prosto z kładki podążam w stronę Mosebacke ulicą o tej nazwie. Dawniej był to ryneczek, potem, jaka pisze Strindberg, park:
„(…) Był wieczór na początku maja. Mały park na Mosebacke nie został jeszcze udostępniony publiczności, a rabatki w nim też nie były skopane; pierwiosnki, przebiwszy się przez warstwę ubiegłorocznych liści, właśnie kończyły swe krótkie bytowanie, by ustąpić miejsca delikatniejszym krokusom, które znalazły schronienie pod nie owocującą już gruszą.(…)”
[AUGUST STRINDBERG „Czerwony Pokój. Sceny z życia artystów i pisarzy” Przełożyła Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska]

U mnie akurat jest pora jesienna, ale jest słonecznie i ciepło, siadam na ławeczce, by wypić trochę hotelowej kranówki z plastikowej butelki i tak rozkoszuję się absolutną pustką tego zakątka. Na klombach wrzosy przetykane fiołkami alpejskimi, nic nie wskazuje na zbliżającą się zimę. Pewnie dwa wieki wcześniej, w czasie artystowskich czasów Strindberga i naszej Młodej Polski tętniło tu życie, teraz nie ma dosłownie nikogo. Zza drzew wyziera 32 metrowa ośmioboczna, ceglasta, dziewiętnastowieczna wieża ciśnień, teraz przepompownia Mosebacke. W czasie eksploatacji mieszkał tam podobno inżynier, po zamknięciu w 1960 roku zaadaptowano ją na mieszkania dla nie związanych z wieżą lokatorów.
W środku skweru biała rzeźba w splocie secesyjnych ciał, obok zielona budka głucho zamknięta po sezonie. Żeliwne latarnie z białymi kulami kloszy nawiązują do secesji.
Żółty Teatr Południowy (Södra Teatern) z połowy dziewiętnastego wieku, który o wiele bardziej okazale prezentuje się od strony wybrzeża dzięki swojej lokalizacji na wysokiej skarpie granitowej. Zaprojektował go sztokholmski architekt Johan Fredrik Åbom, twórca większości z tego okresu szwedzkich budynków mieszkalnych, banków, hoteli, fabryk, szpitali, ratuszów, kościołów i teatrów. Po przebudowach dano trzecie piętro i antresolę, jest tu mieszanina stylów, od baroku do renesansu, neobarokowy z secesją i neoklasycyzmem. Jest sześć scen, pięć barów i restauracji, kilka tarasów i balkonów z wspaniałym widokiem na Sztokholm. Kiedy podupadł, dyrektor popełnił samobójstwo. Innym trupem teatralnym był dwudziestoletni Victor Rolla, który wyleciał stąd balonem w kierunku archipelagu Sztokholmu, rozbił się i zginął. Teatr przechodził wszystkie mody i style, wystawiał music halle i rewie, restauracje przechodziły okrutne czasy szwedzkiej prohibicji. Tu kręcił Bergman „Fanny i Aleksander” w 1982. Noblowski tydzień Wisławy Szymborskiej odbył się w grudniu 1996. W Södra Teatern odbył się polsko-szwedzki wieczór poezji gdzie w zastępstwie Wisławy Szymborskiej recytowała wiersze Teresa Walas. Ludzie oddawali bilety w kasie.
Ten sam architekt Johan Fredrik Åbom zaprojektował łuk triumfalny do tarasu z czarnymi, żeliwnymi kolumnami oraz ścianę od strony Klevgränd. Przechodzę przez łuk, stoją stoły z ławami, jest scena w postaci dużej płyty okolonej sztuczną trawą, jarmarczna strzelnica, stoisko z grillem i popiersie Augusta Strindberga z brązu. Wszystko smutnie opuszczone, aż trudno przypuścić, że latem tętni tu życie. Ale wszystko obramowane czarną, secesyjną, piękną balustradą kierującą się do schodów z żeliwnym transparentem z napisem Kägelbanan. Ale widok z tarasu jest imponujący, niestety, bez efektów dźwiękowych, jakich doświadczał Strindberg:

„(…)Gdy przechylił się przez barierkę i ogarnął wzrokiem miasto u swych stóp, to wydawać by się mogło, że patrzy na własnego wroga; jego nozdrza rozszerzyły się, jego oczy rozpłomieniły, a zaciśnięta w pięść ręka wzniosła się do góry, jakby tym gestem pragnął wyzwać na pojedynek to biedne miasto lub mu zagrozić.
W Świętej Katarzynie rozległy się dzwony na siódmą, po chwili sekundował im także rozlewny dyszkant ze Świętej Marii, a dzwony z katedry i z Kościoła Niemieckiego dopowiadały basem; niebawem cała przestrzeń wibrowała dźwiękiem wszystkich miejskich dzwonów wybijających siódmą. Gdy jednak umilkły, jeden za drugim, jeszcze daleko słychać było ten ostatni, który śpiewał swą kojącą wieczorną pieśń. Miał ton wyższy, brzmienie bardziej klarowne i tempo szybsze niż pozostałe(…)” – czytam słowa Stridberga w „Czerwonym pokoju”.
Schodzę zabytkowymi schodami Mosebacke trappor. Na niższych poziomach pod trasem są jeszcze dwa piętra, dzisiaj przeznaczone na bankiety i seminaria o pięknych secesyjnych oknach, żeliwnych balustradach, stylowych lampach i latarniach.
Przed nadbrzeżem Söderbergs jest jeszcze równoległa ulica Katarinavägen, gdzie pod numerem 19 tkwi ogromny, zachwycający czarny budynek, ni to kościół, ni to zamek. Okazuje się, że dawniej szły tędy tory i jest to dawna stacja kolejowa. Pochodzi z początku dwudziestego wieku, ma od strony Stadsgården osiem pięter wysokości, a od Katarinavägen trzy. Budowniczy Opery Sztokholmskiej Axel Anderberg i inżynier Mats Hedlund wykonali go w stylu Art Nouveau z brunatnej cegły i czarnego kamienia. Został następnie sprzedany kościołowi dla marynarzy i żeglarzy oraz zamieniony na Instytut Marynarzy pełniący opiekuńczą rolę, ale na wieży pozostał zegar stacji kolejowej zwieńczony kopułą z miedzianej blachy przypominający lokomotywę, ale ja tej lokomotywy nie potrafię dostrzec. W 1913 roku mieszkała tu sławna para malarzy modernistycznych Isaac Grünewald i Sigrid Hjertén, gdzie powstały ich najwspanialsze prace. W tej chwili obrazy Sigrid o pięknej kolorystce, uczennicy Matisse’a, kontynuatorce Cézanne’a osiągają niebotyczne ceny.

Wracam ulicą Katarinavägen do stacji metra Slussen. Jestem spanikowana, jest już późno i nie zobaczyłam tego, co miałam zobaczyć. Jadę znowu na Stare miasto.
Do Muzeum Nobla trafić bardzo łatwo, jest dokładnie w środku wyspy Gamlastan na rynku. Wśród szesnasto i siedemnastowiecznych kamieniczek, z których najpiękniejsza jest szkarłatna i prezentowana najczęściej na wszystkich turystycznych folderach, tłoczą się wycieczki szkolne. Zajmują schody muzeum Nobla i tak już szczelnie wypełnione przez zwiedzających i jedzących niemal przy wejściu, gdyż restauracja jest zaraz na samym początku, do której nie trzeba wykupywać biletów. Ludzie piją kawę, wino, jedzą obiad i Lody Nobla. Brodaty młody chłopak w okularach pogrążony jest w swoich danych komputerowych i nie reaguje, gdy mówię, że bilety są drogie. Na stole jest sześć przegródek, w których są wydruki tegorocznych nagród, niektóre kolorowe i składające się z wielu kartek.
Muzeum zajmuje tylko parter, resztę zajmowała Giełda Papierów Wartościowych (Börshuset).
Budynek zaprojektowany przez królewskiego architekta Erika Palmstedta w stylu rokokowym z jońskimi pilastrami na frontonie w świetlanej epoce gustawiańskiej ma wnętrza w złocie i bieli. Wielka środkowa sala z kolumnami i pilastrami przy ścianach była elegancką salą bankietową.

Panuje tu symetria. Ponad 800 Laureatów krąży cały czas w przypadkowej kolejności na czarnobiałych tabliczkach z fotografią, przesuwając się dzięki kolejce linowej na suficie. Aktualni Nobliści są na tablicach, zaraz na samym początku przy recepcji. Osiągnięcia w dziedzinie nauki, literatury i pokoju są pokazane na 33 filmach, każdy po 3 minuty po prawej stronie od recepcji. Tam też jest pokój dla dzieci Bubbelkammaren, gdzie można samemu poeksperymentować z wynalazczością. Jest tu też pokój Alfreda Nobela zdjęcia, maska pośmiertna, pamiątki, biografia. Środek zajmują tablice obejmujące dekady noblistów, od 1991 roku po 2015, czyli 10 elektronicznie aktywnych ekranów z videoklipami, wiadomościami, artykułami, kontrowersjami. Po prawej dokumentacja jak się noblistów wybiera. Po lewej za półkolistą rozświetloną kotarą video z wszystkich uroczystych bankietów i kolacji. Obok video z uroczystości wręczenia, medale, dokumenty, dyplomy. Po prawej za kotarą osiem filmów po 8 minut z życia noblistów – gdzie mieszkali i pracowali.
Są tu sale wystaw czasowych, wykładowe, aktualne wydarzenia można śledzić na facebooku. Ja pędzę dalej, wpadam obok do katedry, gdzie sobie trochę posiedzę.
Luterańska Kościół św. Mikołaja Storkyrkan ma piękną rzeźbę drewnianą naturalnej wielkości Świętego Jerzego na koniu ze smokiem. Jest w tonacji szaro-złotej i jest bardzo kolczasty, mimo to ciepły i przyjemny. Wnętrze całej katedry ma wesołe ściany cynobrowe w stylu gotyku ceglanego na planie kościoła halowego. Zachwycają też zupełnie szalone dwie ambony pozłacane skontrastowane z zupełnie chłodnym, niemal geometrycznym szaro-srebrnym ołtarzem. Królewskie ławki mają baldachimy z puttami, obite są haftowaną tkaniną. Ale najwięcej królów wyleguje się na kamiennych poduszkach w bogatych z kolumnami marmurowych kwaterach, niektórzy są pochowani w kamiennej posadzce, część leży pod reliefowymi wielkimi płytami. Można im zaświecić świeczkę w ogromnej, metalowej kuli pełnej zapalonych świeczek.
Wychodzę na zatłoczoną turystami ulicę Vasterlanggan i wsiadam do najbliższej stacji metra i jadę z powrotem na wyspę Södermalm.

Zaszufladkowano do kategorii 2015, dziennik ciała | Otagowano , | Dodaj komentarz

Dziennik sztokholmski (2)

21 października 2015, środa. Zjechałam windą na dół i obeszłam parter hotelu. W części przeznaczonej na jedzenie mimo południa ukończonej pory śniadaniowej w dalszym ciągu przy szwedzkim stole nakładano sobie porcje na białe talerzyki, a sztab kelnerów i kelnerek stał milcząco, co jakiś czas służąc pomocą lub śpieszył wynieść talerze opuszczone już przez jedzących. Byłam tak zemocjonowana, że i tak nic bym nie przełknęła, pobiegłam więc przez obszerny hall do drzwi wejściowych, gdzie uderzył mnie ciepły powiew powietrza. Ponieważ było o wiele cieplej, niż w Polsce, pozostałam jedynie w podkoszulku zarzuciwszy lekką kurtkę i tak zaintrygowana widzianą z okna gigantyczną wieżą kościoła świętej Klary kierując się jej widokiem pobiegłam wielką arterią Klarabergsgatan, gdzie stoją domy handlowe, hotele i banki, pobudowane po dokumentnych wyburzeniach w latach sześćdziesiątych. Teraz większość jest opatulona siatkami osłaniającymi rusztowania i wygląda jak instalacje Christo. Jedynie nie zburzono kościoła, od którego nazwy wszystko się wokół obraca – mosty, jezioro, budynki, porty, dzielnice – czyli świętej Klary, a kościół podobno też wziął nazwę od góry o tej nazwie, która była na zachód od kościoła. Tyłem do Kościoła stoi poeta, myśliciel i marzyciel Nils Ferlin, odlany w czarnym metalu w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Stoi anorektyczny, patrzy na plac przed kościołem i pali papierosa. Podobno, odżywiał się tylko alkoholem, papierosami i depresją.
Kyrka Clara jest z szesnastego wieku, ale przebudowywano go po pożarze dokumentnie. Z cegły, na planie krzyża łacińskiego, jednonawowy, z pięknym gotyckim sklepieniem krzyżowym. Wieża jest faktycznie imponująca, z czerwonej cegły, z pasmem czarnych błyszczących płytek i zakończona miedzianym, szmaragdowym dachem z czterema mniejszymi wieżyczkami. Zwieńczona berłem z kutego żelaza, z pozłacanym kogutem jest najwyższą budowlą w Szwecji. Dobrze ją widać na filmikach YouTube filmowanych przez drony.
Wracam z powrotem w kierunku hotelu chcąc się przedostać do Ratusza widzianego z okna.
Idąc mostami powoli przyzwyczajam się, że róże poziomy ulic tworzą przestrzenny ciąg komunikacyjny mnożąc możliwości połączeń domów, sklepów na różnych płaszczyznach, ale i same mosty i kładki. Tak powstała całkiem nowa ulica-most w trakcie przebudowy dworca, ulica Kungsbron, na którą wchodzę zaintrygowana okrągłą budowlą, do której wiedzie chodnikowa kładka. Drzwi z okrągłym okienkiem pozostały uchylone, osoba śpiesząca się tak bardzo jak królik z Alicji w Krainie Czarów zniknęła właśnie za nimi, a one nie zdążyły się jeszcze zamknąć. Wchodzę więc, one się zatrzaskują, idę wewnętrzną kładką jak mostem w oszklonym tunelu. Po lewej za oknami ludzie przy ekranach, komputerach, na końcu drzwi z dwoma okrągłymi jak oczy okienkami, gdzie ten ktoś zniknął, zatrzasnął, napotykam jedynie nieznany mi szyfr, który mógłby mi je otworzyć. Wycofuję się, wracam, drzwi wejściowe są już zatrzaśnięte, wpadam w panikę. Nagle zauważam na ścianie guzik z narysowanym kluczem, naciskam i jestem na wolności. Okazało się, że byłam w „Runda huset” gdzie monitoruje się cały ruch kolejowy w rejonie Sztokholmu.
Królewskim mostem schodzę na bulwar nad wodą, tu są tereny parkowe, po wodzie pływają kajaki, a ludzie biegają i jeżdżą rowerami. Tu w całej okazałości połyskuje i odbija się w wodzie mój hotel wraz z mrugającą wstęgą metalową Stockholm Waterfront Congress Centre, które czerpią energię z jeziora Klara. Na ścieżki rowerowe i chodniki w karminowym kolorze padają cały czas żółte liście. Tym czarownym, sielskim traktem dochodzę do szarej, stalowej bramy Ratusza (Stadshuset), za którą wielki dziedziniec z widokiem na kolumnadę o wyraźnych wpływach islamskich, przez które bije w oczy światło z nadbrzeża.
Ratusz szokuje wielością stylów i oszołomiona pytałam siebie, czy to tak na poważne, czy to nie przypadkiem jakiś wielki zamysł kpiarski, by namieszać w tyglu epok i sobie trochę z powagi miejsca dworować. Udaje mi się cichcem przyłączyć się do jakiejś wycieczki, gdyż Ratusza indywidualnie zwiedzać nie wolno i zobaczyć salę, gdzie para królewska wraz z 1500 gośćmi je co roku 10 grudnia w rocznicę śmierci Nobla regionalne szwedzkie potrawy, a też zobaczyć atelier kryminału „Testament Nobla”. Faktycznie, Sala Błękitna nie jest niebieska gdzie jedzą, a Sala Złota jest złota od bizantyjskiej mozaiki szkliwionej prawdziwym złotem i robi piorunujące wrażenie, ale szybo uciekam przestraszona tą gigantomanią.
Wracam na dziedziniec, na którym rośnie jakiś bardzo zasłużony dąb opatrzony tabliczkami, czerwieniejące dzikie wino pnące się po ogromnych ścianach z czerwonej cegły jakoś mimo wszystko całość uczłowiecza i zmiękcza surowość zwalistej bryły wieży i ciężkich proporcji całego budynku.
Zbudowany na początku ubiegłego wieku miał być zapewne arcydziełem, jest eklektyczny, konserwatywny niemniej jakoś dziwnie pasuje do ducha tego miasta i chyba nie mógłby być inny. Tutaj architekt zainspirował się widzianym w trakcie wojaży po Europie Pałacem Dożów w Wenecji chcąc ze Szwecji zrobić Wenecję Północy bez jej lekkości i wdzięku i mu się udało.
Przechodzę przez kolumnadę na drugą stronę zobaczyć południową stronę ratusza, ławeczki nad wodą dają ukojenie i wytchnienie. Pod murem, okolony plamą słońca w kształcie łuku kolumnady wygrzewa się na słońcu leżący kloszard oprawszy głowę w kapeluszu o szmaragdową torbę z IKEI. Po prawej, na najdalej wysuniętym cyplu stoi na gigantycznej kolumnie Engelbrekt Engelbrektsson, szwedzki przywódca rebeliantów, bohater narodowy, późniejszy mąż stanu.
Wracam na dziedziniec, gdzie na parterze jest sklep z pamiątkami. Oglądam Muminki w każdym rozmiarze i tworzywie oraz Pippi Långstrump i mnóstwo regionalnych nikomu niepotrzebnych przedmiotów w ścisku tu kupowanych, przechodzę na drugą stronę dziedzińca, gdzie wchodząc po schodach zauważyłam, że idący przede mną chłopak nie wchodzi i czeka, by ciężkie drzwi mi przytrzymać i przodem wpuścić. Roztkliwiona tą grzecznością poczułam się euforycznie, a na dodatek po zwiedzeniu piwnic ratusza, czyli podziemnych dwóch restauracji okazało się, że jest dostępny darmowy ustęp.
Wchodzę na dawną przystań Klara Mälarstrand i idę bulwarem w kierunku zachwalanego przez przewodniki Starego Miasta, które na piechotę można obejść w jeden dzień. Po drodze oglądam solidne domy przy wodzie. Widać czerwoną sylwetkę domu wydawniczego Norstedt ( Norstedtshuset), który wydał między innymi Ingmara Bergmana, Pera Olov Enquista, Astrid Lindgren, Augusta Strindberga, Stiega Larssona, księcia Wilhelma, a z zagranicznych Mario Vargasa Llosę, Jean-Marie Gustava Le Clézio, Orhana Pamuka, Imre Kertésza i Clauda Simona, Graham Greene’a, JRR Tolkiena, Isabel Allende, i J. K. Rowling.
Wchodzę na most Centralny (Centralbron) tętniący ruchem i metrem, które z powodu tego hałasu ma być już wkrótce schowane w planowanych dźwiękoszczelnych tunelach. Z mostu widać już wyspę Riddarholmen gdzie urodził się Strinberg. Widać też maleńką wysepkę Helgeandsholmen zajętą szczelnie przez okrągły gmach byłego budynku Riksbank i Reichstag. Idę ulicą Riddarhuset i napotykam różowy, barokowy Dom Rycerzy Riddarhuset gdzie zbierała się szwedzka szlachta, z metrowej wysokości na całą długość fasady złotym napisem łacińskim: “Palatium ordinis equestris” i innym przypominającym, że szlachta to sztuka i wojna. Przed wejściem stoi zielony od tlenku miedzi Axel Oxenstierna, szwedzki polityk, najbliższy współpracownik Gustawa II Adolfa, hrabia, twórca reform. Pod nim na okrągłej ławeczce zmęczeni turyści przysiadają często, ja niestety muszę gnać dalej. Rzucam jeszcze okiem na przepiękne bogactwo zdobień elewacji w żołędzie, liście dębu, kwiaty ryte w piaskowcu i idę mostem Riddarholmsborn i wchodzę na wyspę Riddarholmen gdzie na wprost stoi okazały kościół luterański mieszczący niemal wszystkich królów Szwecji. Przychodzi mi na myśl, że kościoły są po to, by umarli wysypiali się w nich na kamiennych poduszkach. Dwa średniowieczne grobowce przed ołtarzem mają jakiś jednoznaczny, smutny wydźwięk. W kościele i kaplicy, w piwnicach leży 17 królów, mnóstwo książąt i księżniczek. Na ścianie sarkofagu Karola XII wiszą klucze do twierdzy Toruń w Polsce zdobyte w 1703 roku jak głosi napis, osobiście przez pochowanego.
Sam kościół Riddarholmskyrkan jest trójnawowy z żeliwna iglicą i wieżą zegarową ze złotymi cyframi rzymskimi oraz z bardzo skomplikowanym systemem dzwonów, których nie udało mi się usłyszeć.
Wysoka czarna wieża z kutego żelaza jest ażurowa i z daleka wygląda jakby była spalona, osmolona i zostały jedynie fragmenty konstrukcji i tym dysonansem arcy zadbanego miasta natychmiast rozpoznawalna w panoramie miasta. Do gotyckiego kościoła przyklejona jest kaplica ze szmaragdową kopułą w stylu renesansowo rokokowym, ale obfite złocenia przypominają kopuły prawosławnych cerkwi.
Wchodzę na ulicę, tu gdzieś opodal Pałacu Wrangla urodził się August Strindberg, tu podobno pisał „Czerwony Pokój. Sceny z życia artystów i pisarzy”. Korzenie Strindberga są w Riddarholmen.
Plac Birger Jarls wraz z kolumną założyciela Sztokholmu i jego posągiem w granicie, gdyż klimat Szwecji nie toleruje rzeźb z marmuru z Carrary, okala podobno pół tuzina pałaców, dziś w większości zajętych przez różne placówki rządowe. Jednak najokazalszy jest biały Pałac Wrangla (Wrangelska palatset) zajęty teraz przez sąd. Pod koniec i na początku osiemnastego wieku był królewską rezydencją po pożarze twierdzy Trzy Korony. Pałac zyskał wtedy nazwę Królewskiego Domu.
Przechodzę na wyspę Gamla Stan kierując się wieżami kościołów i tak docieram, by też trochę odpocząć do niemiejskiego kościoła szwedzkiego Tyska kyrkan. W kościele świętej Gertrudy większość nabożeństw odbywa po niemiecku. Konserwatorzy malują właśnie napis przed kościołem, są też na ołtarzu głównym i niewiele go spoza rusztowań widać. Jest to kościół halowy, przestronny, niemal kwadratowy, przestronny, o czarnym, białym i brązowym wzorze marmurowej posadzki.
Wracam na nadbrzeże i kieruję się bulwarem Skeppsbron do pałacu królewskiego Trzy Korony. Bulwar okala całą wschodnią część wyspy. Dawniej port, przystań, miejsce, gdzie statkami przybywali do Sztokholmu zagraniczni goście, dzisiaj promenada dla turystów. Soją tu oddzielone wąskimi uliczkami Starego Miasta wykwintne budynki dziewiętnastowieczne, bogato zdobione okrętami, narzędziami morskiej nawigacji, globusami, kotwicami i kapeluszami, bogami greckimi. Wieżyczki, baszty, bogate obramowania okien.
Jest wśród nich zabytkowy Hotel Reisen z siedmioma piętrami i 144 pokojami.
Powoli się ściemnia, na wodzie kołyszą się wycieczkowe statki i jachty, dochodzę do pomnika Gustawa III na placu Gustawa Adolfa. Ciemna sylwetka króla na tle ciemnego nieba wyraźnie chce coś przekazać wysuniętą ręką w kierunku placu. Ta odlana w brązie praca szwedzkiego rzeźbiarza Johana Tobias Sergela, po paryskich studiach, rozwijającego talent we Włoszech to jedna z licznych rzeźb w Sztokholmie, jak nagrobek Gustawa I Wazy czy pomnik Kartezjusza. Podobno rzeźbiąc Gustawa inspirował się greckim Apollem z Belvedere, tu jednak król ma garnitur a na to płaszcz, widocznie z powodu chłodu od wody, w prawej ręce trzyma gałązkę oliwną. Podstawa posągu stoi na wysokich schodach z granitu na których wypoczywają turyści.
Patrzę do planu, Sergal jest hołubiony, (“Plac Sergela”) oraz ulica (“Sergelgatan”). Natomiast biedny Gustaw III zginął młodo z rąk zamachowca w Operze, libretto opery Verdiego „Bal maskowy” oparte jest właśnie na tym wydarzeniu. Szkoda, bo era gustawiańska była rozkwitem szwedzkiej kultury, popierał artystów.
Idę na wzgórze zamkowe włócząc już nogami, chcę ambitnie obejść go dookoła, by zobaczyć jego cztery odmienne strony, ale poprzestaję jedynie na południowej. Mijam wartę żołnierza w białych skarpetkach, który jakoś tak ukośnie zerka na mnie jak go fotografuję z tyłu, a miał być przecież nieruchomo i wchodzę przez Bramę Południową wiodącą podobno schodami do kościoła. W środku jest marmurowe wnętrze obszernej sieni bogato rzeźbionym sufitem, ścianami z półkolumnami, amboną do której wiodą schody, widocznie do kościoła, ale są zablokowane.
Podobno każda strona Zamku coś reprezentuje, ta – slottsbacken, South Gate, południowa – naród. Na łuku triumfalnym świadczą o tym złote napisy na elewacji nawołujące do modlitw za króla. Posągi zasłużonych Szwedów stoją w ośmiu niszach 2,8 m wysokości i wykonane są z cynku.
Zamek królewski (Kungliga Slottet), dawniej twierdza Trzy Korony dzisiaj ma 1430 pokoi, z czego 660 z oknami, gdyż wiele znajduje się w piwnicach, dawnym więzieniu. Oprócz królewskich komnat reprezentacyjnych są apartamenty szwedzko-fińskiej dynastii Bernadotte (Apartments. Bernadotte). Zamek jest zbudowany z cegły i piaskowca. Ma cztery skrzydła na wszystkie strony świata, 28 rzeźb na fasadach, 717 tralek balustrady i 242 ozdobnych wsporników. Jest do czyszczenia elewacji dla konserwatorów 9500 m² kamienia i 11000 m² tynku. Główny budynek (bez skrzydeł) ma 115 x 120 metrów i zamyka wewnętrzny dziedziniec. Z narożników budynku głównego wychodzą cztery skrzydła na wschód i na zachód. Wszystkie skrzydła mają 48 metrów długości, z wyjątkiem południowo-zachodniego, który jest 11 metrów dłuższy.
Na placu, gdzie stoi obelisk jest już blisko do różowego frontonu katedry, ale zostawiam ją na jutro.
Wracam do domu po omacku, nie wiem nawet jakimi mostami. Natykam się na pomnik Larsa Johana Hierta, jak czytam bezkompromisowego szlachcica, polityka i reformatora. Dzięki swej pracy dziennikarskiej w stworzonym przez siebie wydawnictwie zasłużył sobie swoją bezkompromisowością na pomnik od miasta. Przypomina Mikaela Blomkvista z trylogii Stiega Larssona. Stąd widać wyspę Riddarholmen, więc już znam drogę, już widzę rozświetlony Ratusz.
W hotelu idę natychmiast pod prysznic, niedługo potem przychodzi syn i wbrew moim protestom zabiera mnie na kolację do restauracji. Adres mu ktoś polecił, idziemy więc z powrotem na wyspę Gamla Stan, tym razem bardzo tłocznym i wystawnym mostem Riksgatan rzęsiście oświetlonym wiszącymi jak firanki kandelabrami. “Narodowa Ulica” przechodzi do otwartej przestrzeni przy fasadzie Parlamentu (Riksdagshuset), stąd pewnie te bombastyczne dekoracje w postaci łuków triumfalnych.
Restauracja Viking Aifur znajduje się w jednej z wąziutkich uliczek Västerlånggatan 68 b Starego Miasta. Wchodzi się w dół po kamiennych schodach, i spiętrzają się archaiczne dekoracje w duchu wikingów, a nawet skaldów, gdyż robi się coraz cieplej i przyjemniej. Wita nas chłopak przebrany za wikinga i widzę wypisz wymaluj mojego kolegę ze studiów Jurka Kiernickiego, który był tak samo chudy i miał taką samą długą brodę. Wtedy w latach siedemdziesiątych wszyscy marzyliśmy, by przedostać się jakimś wikingowskim fortelem do Szwecji, udało się to tylko naszym modelkom, ale one były naprawdę cudownie obdarowane przez naturę i wyszły za mąż za Szwedów. Jurkowi udało się na moment wyjechać do Holandii na zaproszenie studentów kręcących się przy teatrze Grotowskiego, ale zaraz wrócił i chyba do dzisiaj siedzi w Polsce.
Tak, więc wypisz wymaluj Jurek Kiernicki, myślę sobie nostalgicznie, tak by wyglądał i tak robił pieniądze niż zmarnować się na ceramice we wrocławskiej ASP. Ubrany w zgrzebną wikingowską sukmanę, w czapce futrzanej pyta nas po angielsku, czy chcemy pić, czy jeść. Syn, piekielnie głodny, skwapliwie powiedział, że jeść, jednak to nie zwalniało z przedłużającej się ceremonii wejścia do pieczary wikingów. Kiernickopodobny wiking spytał o nasze imiona i przedstawił głośno hucznie biesiadującym już przy stołach oświetlonych świeczkami, a oni witają nas gromkimi brawami. Posadzono nas przy biesiadnym stole, gdzie towarzystwo było już dobrze rozbawione i było niezwykle mało miejsca. W całej piwnicy- restauracji, podobno, jak czytam w Sieci piekielnie drogiej – ale ja już zrezygnowana o nic nie pytałam – jedzono i pito z kielichów z epoki pitny miód i piwo, śmiano się i dyskutowano. Po chwili powitaliśmy oklaskami turystkę z Filadelfii, która się do nas przysiadła i porozmawialiśmy o Filadelfii. Nadchodzili goście z różnych stron świata. Wnętrze to duża sala z wysokim sufitem, wszystko z pracowicie patynowanego drewna zdobione w każdej wolnej przestrzeni plecionkami średniowiecznymi, przedmiotami i orężem z czasów rycerzy Okrągłego Stołu. Ławy do siedzenia pokryto owczą skórą. Można tu zamówić renifery i łosie, ja poprzestaję na dorszu, którego widelcem z epoki, czyli dwuzębnym, nabierałam z dużą trudnością. Wszyscy pracownicy są poprzebierani za wikingów, mają obowiązkowo długie włosy, brody i wąsy. Co jakiś czas wspina się do wysoko wyżłobionej w ścianie wnęki muzyk – wiking i gra bardzo ładnie na dziwnych instrumentach z epoki. Toaleta nowoczesna, wbudowana w siermiężne opakowanie wiejskiej wygódki oprawiona jak wszystko w drewno, zamykana na drewniany kołek, ozdobiona drewnianymi beczkami. Ot, biznes.

Zaszufladkowano do kategorii 2015, dziennik ciała | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Dziennik sztokholmski (1)

21 października 2015, środa. Syndrom sztokholmski polega na uwiedzeniu wbrew woli, mnie Sztokholm też porwał niespodziewanie, w jesienna pluchę i w czasie, gdy na Śląsk spadł niedawno śnieg i było na ulicach mrożnie. Jednak zabrałam lekki plecak i po ciemku pojechałam na nasze lokalne lotnisko, by tanimi węgierskimi liniami dotrzeć do archipelagu szwedzkich wysp, pewnie po to, by się dobrowolnie uwięzić w jeszcze zimniejszym miejscu.
Na blogach internetowych fani podróży latają do Sztokholmu za bezcen, są tam w weekend, jedzą polskie jedzenie, które Unia pozwala teraz przewozić samolotami. Dzięki wspaniałemu blogowi Polka w Szwecji, potrafią poruszać się tanio i bezbłędnie.
Napakowałam więc plecak jedzeniem, którego nie lubię, do dziesięciu przepisowych kilogramów, zabrałam nawet pustą butelkę (co na liniach transatlantyckich by oburzyło, security każe natychmiast wyrzucić jako narzędzie zbrodni), gdyż, jak dowiedziałam się na blogach, kranówa szwedzka jest nawet lepsza, niż kupowana w butelkach.
Tak, musowo okręt wojenny “Vasa”, który zatonął jadąc łupić Polskę w czasie potopu szwedzkiego, tak, Skansen itp… Czytam w przewodniku, że to najpopularniejsze.

W samolocie tanich węgierskich linii lotniczych pomalowanych perwersyjnie na różowo, gdzie nie dają zabrać nawet kobiecej torebki, stewardesy do upadłego, nawet w trakcie lądowania handlowały, czym się tylko da, dając zniżki jak się da, zachwalając perfumy i trunki. Mój sąsiad z żoną i oseskiem zdążyli w trakcie tak krótkiego lotu kupić sobie herbatę. Ja pozostawałam przy śniadaniu i wypitku o piątej rano i twardo wpatrywałam się w okienko, aż nagle chmury przypominające zakopiańską wełnę nagle się rozpierzchły i odsłoniły szwedzkie wyspy. Przypominały bajoro porośnięte zgniłozielonym planktonem pływającym kupami na powierzchni szarej wody. Dopiero, jak samolot zaczął kołować zbliżając się do przedmieść Sztokholmu nagle kożuchy planktonu przeobraziły się w precyzyjnie zagospodarowane wyspy z wypielęgnowanymi polami uprawnymi, podzielonymi zamiast miedzą żywopłotem, przepięknymi pastelowymi domkami , jakby rodem z Bullerbyn z obórkami obramowanymi białymi dachami. Poczułam, że panuje tu niemiecki porządek i aż nieznośne zadbanie, zagospodarowanie każdego centymetra wysepek.
Niestety, mikroskopijne lotnisko Skavsta było przed Sztokholmem i samolot nie pokazał Sztokholmu z lotu ptaka. Ponieważ tak jak ja, nikt nie posiadał bagażu, pasażerowie całego samolotu jednocześnie wytrysnęli na zewnątrz lotniska, gdzie większość zaczęła ładować się do autobusu wiozącego ich do Sztokholmu. Ja ambitnie próbowałam coś zaoszczędzić, gdyż koszt autobusu kilkakrotnie przekraczał koszt lotu w obie strony samolotem i skierowałam się na zielony autobus lokalny, który miał zawieźć mnie do podmiejskich pociągów w Nyköping. Miałam tam godzinną przesiadkę i chciałam pooglądać miasto, gdyż jak przeczytałam, brała tam ślub królowa szwedzka Ryksa z księciem wielkopolskim Przemysłem II, a więc miasteczko historyczne i pewnie piękne. Ale zielony autobus przyjechał wcześniej, a uśmiechnięta kobieta przy kierownicy zapraszała mnie po angielsku tak przyjacielsko, jakbym była najukochańszym pasażerem tej linii autobusowej, więc wsiadłam o innej porze wraz z dwoma Polkami, mówiącymi ze sobą cały czas o łazienkowych kafelkach.
I tak w trójkę po piętnastu minutach, jako jedyni pasażerowie, zostaliśmy dostarczeni pod bordowy domek z cegły przypominający galicyjskie stacyjki kolejowe południowej Polski. Polacy oddalili się by wypalić papierosa, a ja weszłam do niewielkiej, pustej poczekalni z kolumnami, przeszłam pomazany sprayem podziemny tunel i wyszłam na peron identyczny jak nasza lokalna stacja Zawodzie, gdzie już się wyświetlił pociąg do Sztokholmu. Zwiedzanie Nyköping wzięło w łeb, zaraz w wagonie pojawili się Polacy kontynuujący rozmowę o kafelkach. Obok usiadła czarna dziewczynka ubrana na różowo, miała na uszach różowe, włochate słuchawki, które natychmiast podłączyła do położonego na pociągowym stoliku laptopa i swoje stopy w różowych adidasach wpakowała na tapicerowaną ławkę.
Mijaliśmy pola uprawne z rozrzuconymi białymi, foliowanymi kapsułami wyplutymi z rolniczych kombajnów, lasy gdzie drzewa niejednokrotnie stały w wodzie i umierały, uroczyska i puste przestrzenie. Co jakiś czas przy torach wyrastały lite granitowe skały, gołe, wyglądało, że cała Szwecja zbudowana jest na takiej biblijnej opoce, niezachwianej i solidnej. Polacy wysiedli w Södertälje Syd i po ruchu warg poznałam, że na peronie w dalszym ciągu dyskutują o kafelkach.
Tymczasem pociąg powoli zmieniał zaokienne dekoracje, sunęliśmy już jedynie przez tereny zindustrializowane, przez obszary pokryte samochodami volvo i zakładami przemysłowymi rozrosłymi w przestrzenne schody, rury i ciągi transportowe. Wjechaliśmy do Flemingsberg, które podobno już jest przedmieściem Sztokholmu, gdzie dawniej zostawiano samochody, bo dawało się tu zaparkować i wracano pociągiem do stolicy. Z okien pociągu widać było cynobrową kolonię bloków mieszkalnych, nigdzie nie widziałam tak jaskrawych elewacji domów, jak tu.
I jesteśmy już w podziemiach Stockholm Central, przechodzę pod gigantycznym nowoczesnym sklepieniem kolebkowym. Dworzec jest jasny, kipiący życiem, rozczłonkowany na wszystkie możliwe kierunki. Na trzy poziomy wiozą schody ruchome lub ruchome chodniki, niosą do metra, autobusów, na inne pociągi, do sklepów i restauracji. Wyjeżdżam na powierzchnię i wiem, że za rogiem mam już mój hotel Radisson Blu Waterfront który jest integralną częścią niedawno przebudowanego dworca centralnego wraz z awangardową bryłą centrum konferencyjnego Stockholm Waterfront i budynkiem biura. Supernowoczesny kompleks przydworcowy po wyburzeniach dawnego budynku poczty Klara stanął niedawno. Na wprost widzę już oszklone okrągłe wejście z drzwiami wahadłowymi szesnastopiętrowego hotelu, zza którego widać Stockholm Waterfront z fasadą owiniętą w białą, połyskliwą wstęgę pionowych listew metalowych sprawiających wrażenie, przy nieregularnym kształcie, lekkości. Jak czytałam w domu, piękna lokalizacja tych budowli z widokiem na zabytkowy Riddarfjärden jest jeszcze do dzisiaj na architektonicznych forach internetowych obiektem sporów i krytyki, gdyż sąsiadujący ratusz – Stockholm City Hall – i całe nabrzeże jest dla Sztokholmu miejscem cennym, prestiżowym i wrażliwym.
Elewacja wysokiego hotelu składa się ze szklanych płyt łączonych płytkami ceramicznymi łączonymi aluminiowymi klipsami. Część biurowa jest czarna, hotelowa biała.
Wchodzę do hotelu Radisson Blu Waterfront o czarnobiałym, chłodnym wnętrzu z szarymi posadzkami. W recepcji czeka już dla mnie karta dotykowa, która działa też na windę. Na szesnastym piętrze odnajduję zaraz pokój 1615, który otwiera się po dotknięciu kartą. Pokój jest, pobodnie jak hol, w szarobiało czarnej tonacji z dwuosobowym łóżkiem ze śnieżnobiałą pościelą. Jedną ścianę pokoju stanowi szyba zgodnie z wytyczną architektów Bauhaus apelujących do projektantów, by nie żałowali domom światła naturalnego, jest okno przepisowo od sufitu do podłogi tak, że widać cały zachwycający Sztokholm z widokiem na jezioro Mälaren i Ratusz. W przedpołudniowym białym świetle połyskują wody zatoki Riddarfjärden, po prawej wieża Ratusza, w dole most Stadshusbron na rogu Klara Mälarstrand, dawniej port, teraz miejsce dla przechadzek i drugi most łączący z wysepkę Riddarholmen mostem Centralbron. Na wyspie widać ażurową wieżę kościoła Riddarholmskyrkan, woda, statki przycumowane do brzegu promenady Söder Mälarstrand. Za Ratuszem po prawej na horyzoncie widzę południową wyspę Södermalm z białą, jak ogromny balon kopułą hali widowiskowej Globe.

Od razu idę pod prysznic zachwycając się supernowoczesną baterią, gdzie temperaturę wody wybiera się dzięki wypisanym na pokrętle stopniom Celsjusza. Ale nie mogę tu długo napawać się luksusem, gdyż miasto wzywa.

Zaszufladkowano do kategorii 2015, dziennik ciała | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Moje szkolne lektury uzupełniające: Walery Przyborowski „Szwedzi w Warszawie” (1901)

Lecę za kilka dni do Sztokholmu i właśnie uświadamiam sobie, że niczego o Szwecji nie wiem. Paszport, wizy i dewizy, kupić kufry i walizy, jak u sójki Brzechwy? Nie będzie mi nic potrzebne z tych rzeczy. Jedynie muszę zabrać ze sobą wewnętrzny obraz Szwecji.
Wypatrywanie niewidzialnego brzegu Szwecji na plaży w Międzyzdrojach mieszało się w opowieściami brata, który już miał 13 lat i przerabiał w szkole „Szwedów w Warszawie”. Mnie najprawdopodobniej ta lektura ominęła, w każdym razie pamiętam ją tylko z ust brata, a nie nauczycielki. Jednak utkwiła mi dostatecznie w pamięci, by po pół wieku sięgnąć po nią znowu, a nawet zobaczyć film z 1991.
Film, jak to film polski, zawsze histeryczny, źle grany według źle napisanego scenariusza, powstał bez poszanowania artystycznego trudu Przyborowskiego. Książka dokładnie przeniesiona na ekran mogłaby być gotowym scenariuszem. Jest pełna fantastycznych dialogów, pisana dla młodzieży z prostotą, niesłychanie komunikatywna, a chłopcy – Kazik, Kacper i Maciek są barwni i dowcipni. Maciejowa nawet po uwolnieniu ze szwedzkich lochów renesansowej Warszawy zachowuje się jak typowa matka Polka, czyli zaraz synowi Maćkowi obiecuje lanie nie bacząc na to, że z narażeniem życia ją ocalił. Mimo tych siedemnastowiecznych śmiesznych scenek rodzajowych, przedstawiających zażywną przekupkę Maciejową jako herod babę stawiającą opór pijanym szwedzkim żołdakom uzbrojoną jedynie w straganiarskie kije, powieść jest przesiąknięta smutkiem i ten smutek wlecze się za nią po dziś dzień.
Podobno Walery Przyborowski pisał ją pod wpływem wiadomości o właśnie odkrytym kanale prowadzącym z Zamku Królewskiego do Wisły wybudowanym dla odprowadzania ścieków. Być może, tak jak w powieści, sąsiadujące lochy pełniły też rolę więzienia. Większość powieściowego czasu pisarz umieszcza właśnie w tych klaustrofobicznych lochach, którymi idą bohaterowie, by sprawdzić starożytne przejście umożliwiające wojskom hetmana Czarneckiego wdarcie się do Warszawy z pominięciem straży szwedzkich pilnujących murów miasta.
Przypomina to gehennę Powstania Warszawskiego, której Walery Przyborowski zmarły w 1913 nie mógł przewidzieć. Jednak zawarł w swojej powieści grozę bezradnego miasta beznadziejnie gwałconego, grabionego i palonego.
Natomiast film pokazał przynajmniej, jak Szwedzi łupili Warszawę. Warszawa, zachwycająca w epoce Wazów została doszczętnie obrabowana z dóbr kultury, co ustami Zagłoby opisał Henryk Sienkiewicz w „Potopie”. Zagłoba opowiada, że niszczą całe fasady bogato zdobionych pałaców, rzeźby, marmury wywożą do Szwecji.
Dzisiaj według badań historyków wiadomo, że ówczesne zniszczenia Warszawy przewyższały zniszczenia z II wojny światowej. Obrabowywano z obrazów, mebli, posadzek kościoły, rezydencje magnackie, dwory, pałace, zamki, domy bogatych mieszczan. Wydłubywano okna, portale, kolumny, obeliski, spławiano Wisłą, wywożono statkami. Kradziono dzieła sztuki, kosztowności, relikwie kościelne. Nie zwrócono nic.

Lecę za kilka dni do Sztokholmu i czytam, że bardzo drogo. Wstęp do Nobel Museum – 100 koron.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , | Dodaj komentarz

Nobel 2015 Swietłana Aleksijewicz „Krzyk Czarnobyla” (1997)

Książki Swietłany Aleksijewicz czyta się szybko, łatwo i nieprzyjemnie, a przy tak skondensowanym nieszczęściu, jaką jest katastrofa atomowa, czytelnik nie może liczyć na choćby odrobinę optymizmu.
Reportaże o żołnierzach wojen sowieckich były przynajmniej przetykane ludzkimi marzeniami o ekscytujących przeżyciach typu: na wojence jest tak ładnie, kiedy żołnierz z konia spadnie, zabawie chłopięcej ołowianymi żołnierzykami i hej, przygodo. Tutaj ludzkość jest hiobowo skazana na śmiercionośny żywioł rozpętany tak naprawdę nie wiadomo przez kogo i za co.
Kwiecień 1986 jest dostatecznie młody w europejskiej pamięci. Wieści o eksplozji elektrowni jądrowej na Ukrainie każdy musiał pozyskiwać na własną rękę, gdyż elektrownia jak uczeń, który coś zbroił, udawała, że nic się nie stało.
I pewnie władza sowiecka nigdy nie ujawniłaby katastrofy, gdyby nie państwa Europy, które zdiagnozowały radykalny wzrost promieniowania w powietrzu i wszczęły alarm. W Polsce zarządzono osłonowe picie preparatu jodu (Lugola) kilka dni za późno, kiedy wszyscy zdążyli wchłonąć nie wiedzieć jaką dawkę promieniowania, zwłaszcza dzieci, które z uwagi na piękną pogodę przebywały cały tydzień na podwórku.
Mieliśmy na 1 maja zaproszenie na „konspiracyjny” bankiet do Krakowa do studentek, gdzie niedawno spała u nich na podłodze pani Henelowa, legenda „Tygodnika Powszechnego” i właściwie cały dzień jadąc pociągiem, a potem tramwajem do Nowej Huty przebywaliśmy na tym pięknym majowym powietrzu. Tam gwoździem naszych knowań okazał się płyn Lugola, który posłusznie wypiliśmy zupełnie niepotrzebne.
Teraz czytam, że Profesor Zbigniew Jaworski, mający pod opieką ogromne zapasy płynu Lugola przygotowanego na przeczuwaną wojnę jądrową, dowiedział się o katastrofie 26 kwietnia 1986 że „o godzinie 1 minut 23 i 58 sekund seria wybuchów naruszyła reaktor w budynku czwartego energobloku czarnobylskiej AES” późnym popołudniem w swoim gabinecie w Centralnym Laboratorium Ochrony Radiologicznej (CLOR) w Warszawie z radia BBC. Rano przyszedł teleks ze stacji pomiarowej w Mikołajkach potwierdzający te doniesienia.
Dzisiaj Profesor – o czym czytam na stronach sieciowych – uważa, że katastrofa nie wpłynęła ujemnie na mieszkańców Europy, a wręcz przeciwnie (!), że niepotrzebnie przesiedlano ludność białoruską i ukraińską w obrębie 30 km od elektrowni. Że doznali szwanku na zdrowiu, czyli zmarło jedynie tych kilkudziesięciu pracowników usypujących sarkofag i dokonywujących tam prac porządkowych.
Swietłana Aleksijewicz całe szczęście nie wikła się w podobne domniemania. Ale, jak wierzyć Aleksijewicz, skoro we wszystkich swoich książkach oddaje głos amatorom, ludziom nieprofesjonalnym, zabierającym się do opowiadania o rzeczach, na których się nie znają?
Wczoraj przeczytałam eseje Dubravki Ugrešić „Kultura karaoke”, która rozbrajająco diagnozuje świat internetu: to przecież stado dyletantów wypowiada się na blogach, forach gazetowych i portalach, tworzy o zgrozo Wikipedię, ośmiela się oceniać poezję, sztukę, wypowiadać się na tematy, na których nie ma prawa się znać. Ugrešić pod koniec swojego wywodu jednak przekonuje się do wielorakiego, zdrowszego, niż dotychczasowej władzy – ekspertów zbiorowego głosu, który dzięki zdobyczom technologicznym jest słyszalny i weryfikowalny na całej kuli ziemskiej. Dzięki temu może np. wywody Profesora Dariusza Ratajczaka z Opola, kwestionującego użycie w obozach śmierci przez hitlerowców cyklonu B – może śmiało zakwestionować nawet dyletant i hobbista, pasjonat badań historycznych.
Aleksijewicz się nie wikła w spory i diagnozy radzieckich utytułowanych naukowców, nie rozważa, co było wtedy słuszne, a co nie. Krzyk Czarnobyla nie jest krzykiem przeciwko budowie elektrowni jądrowych. Krzyczy tam bowiem głównie 70 zasypanych raz na zawsze wsi, na innych opustoszałych pozostawione głodne zwierzęta domowe o apokaliptycznym wyglądzie, nie zebrane plony, starzy ludzie, który nie chcą ich opuścić i jak bumerang wracają, niewidzialne zagrożenie nic nie mówi oprócz bezpośrednio zadanej im krzywdy.
Krzyk Czarnobyla to przede wszystkim milczenie mediów kontrolowanych przez partię, pod pozorem nie wywoływania paniki, a przede wszystkim z powodów propagandowych katastrofę taiły tak długo, jak się dało, czym ogrom strat jeszcze powiększało. Ofiarą tego haniebnego milczenia padały bezbronne dzieci mogące na czas największego napromieniowania po prostu nie wychodzić z domu. Padali przymuszeni do obchodów pierwszomajowych obywatele Ukrainy i Białorusi i pobliskich krajów zabierający dzieci na prazdniki i festyny pierwszomajowe, wyścigi kolarskie i maratony.
Swietłana oddaje głos matkom, którym w szpitalu umierają dzieci, córki ronią ciąże, noworodki rodzą się kalekie. Dzisiaj naukowcy stwierdzają, że są to zwyczajne przypadki chorób zdarzających się bez względu na promieniowanie, ot, zwyczajna kolej losu, a wykrywalne teraz dzięki bardziej precyzyjnej diagnostyce. Jednak lekarze tego nie potwierdzają, chociaż niektórzy cedują to na karb dokładniejszej statystyki.
Barwność opisów tragedii naszkicowanej przez Aleksijewicz nie ma nic wspólnego z estetyką czy kolekcjonowaniem adekwatnych do tematyki obrazków. Autorka przeprowadziła setki rozmów z mieszkańcami, przesiedleńcami, odwiedzała kilkakrotnie elektrownię. Narracja książki ugina się od ciężaru i wielości zebranego materiału, tak gorącego, tak ogromnego, że czuje się czytając rozsadzanie jej ram, jakby wszystko żyło jeszcze poza nią, a my otrzymujemy przelotnie uchwycony przez autorkę jedynie przypadkowy fragment.
Trudno nie wczuć się w stan przesiedlanych uchodźców ze wsi białoruskich, od których na nowych miejscach odsuwano się, a w szkołach bojkotowano dzieci, które „świecą”. Trudno nie wczuć się w to, co przeżywały matki żołnierzy kierowanych przymusowo do prac przy przesiedleniach lub bezpośrednio przy elektrowni. A nad tym wszystkim wszechobecna sowiecka urzędniczość, mająca najmniej w swojej uwadze zwykłą cierpiącą ludność zamieszkałą po obu stronach granicy dwóch republik.
Autorka może nawet nie pisze jak było, bo nie chodzi o to, by przysłowiowo dać świadectwo prawdzie. Oddając głos poszkodowanym – zazwyczaj i tak przecież biednym ludziom – unaocznia skalę strat, nigdy niepowetowanej ludzkich ofiar o wiele większych, niż ofiary drugiej wojny światowej. Niewidzialny wróg – promieniowanie – wnikało zdradziecko, a jego działanie wystarczyło jedynie uświadomić.
I książka Aleksijewicz jest też o tym. O braku komunikacji między Państwem, a Narodem, o zniszczonej raz na zawsze więzi, o braku zaufania nieodzownego w chwilach kataklizmów, kiedy wszystkie instrumenty ratunkowe są w rękach Państwa.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Nobel 2015 Swietłana Aleksijewicz „Ołowiane żołnierzyki” (1989)

Trudno się zorientować, o co chodzi w wojnie w Afganistanie, bo wojna ta ma przebieg chroniczny, a wszelkie dochodzące stamtąd wieści, często nieprawdziwe, znieczulają swoją monotonną nudą. Swietłana Aleksijewicz nie tyle przypomina jej wagę, co stara się, jak i w każdym swoim utworze pokazać wojnę nie tam gdzie ona się toczy, ale tam, skąd pochodzą jej ofiary, w tym wypadku wojownicy.
W tym celu autorka przemierza Kraj Rad wzdłuż i wszerz, by spotkać się z rodzinami „ołowianych żołnierzyków”, którzy albo wrócili z Afganistanu w ołowiowych (cynowych) trumnach, albo, jako kaleki fizyczne, bądź psychiczne, jednakowoż niezdolni realnie wrócić do rodziny, czy społeczeństwa skutkiem ciężkiej wojennej traumy.
Różnorodność rozmów jest wielka, tak jakby autorka rozpaczliwie poszukiwała jakiegoś chociażby cienia optymizmu, jakiegoś zahaczenia w obłudnych powodach jej prowadzenia, czyli tego, co wmawia się od wieków rekrutom opowiadając o wojnach sprawiedliwych, toczonych w obronie uciśnionych, w obronie ojczyzny, która bez tej profilaktyki zostanie napadnięta.
Wojna w Afganistanie wchłonęła ołowianych żołnierzyków z całego obszaru ZSRR korzystając z ustawy o przymusowym wcielaniu do wojska na okres pięciu lat chłopców, którzy ukończyli 18 rok życia.
Swietłana Aleksijewicz rozmawia z matkami, którym siłą zabrano do wojska wypieszczonych jedynaków. One krzyczą na wieść o skierowaniu ich do Afganistanu, próbują coś wyjednać u zwierzchników, krzyczą w ich gabinetach. Krzyczą w salach szpitalnych. Krzyczą na widok metalowej trumny. Krzyczą, jak syn wraca cały, ale już na zawsze z nieodwracalną psychiczną aberracją. Krzyczą żony żołnierzy i oficerów oglądając ich zgon w szpitalach, lub otrzymując o nim powiadomienie. Krzyczą ich babcie, siostry, dzieci. Krzyczą też ich zwierzchnicy:

– To nie podlega rozpowiadaniu — dowódca rozeźlił się i krzyczał. – A pani chodzi i wszystkim gada, że syn zginął. Nie wolno rozgłaszać.”

Wielka reporterska praca momentami przerasta samą autorkę. Zwierzenia nigdy nie wysłuchanych kobiet i mężczyzn okaleczonych na całe życie utratą synów, ojców i braci są tak dramatyczne, że nawet ten zimny, reporterski zapis traumy wojennej wstrząsa czytelnikiem. Rozmówcy na moment wywiadu przeżywają swoje cierpienia, które z całą siłą wracają nigdy nie utulone, nigdy nie zagojone. Zmarnowane życie poraża swą martwotą nie tylko zmarłych, ale żyjących. Poraża bezradnością słuchających i wysłuchanych.

Swietłana Aleksijewicz w tej, jak i we wszystkich swoich publikacjach oddaje głos skrzywdzonym. Być może nie po to, by się wreszcie wygadali, bo ich nikt nie chce wysłuchać. Być może, ku przestrodze. Może po to, by ujawnione, raz na zawsze przetrwało w krwiobiegu światowej kultury, gdyż taka jest rola literatury i tak jej rolę autorka pojmuje.
[tłumaczenie Leszek Wołosiuk]

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , | Dodaj komentarz

Nobel 2015 Swietłana Aleksijewicz „Wojna nie ma nic z kobiety” (1985)

Józef Mackiewicz napisał po wojnie jako oczywistość:

„Jak wiadomo ustrój komunistyczny przeistoczył wielką literaturę rosyjską w bezwartościowy kicz. We wszystkich innych krajach, gdzie nastaje komunizm wolna literatura zostaje podcięta, lub zniszczona.”

Nagrane na dyktafon monologi radzieckich żołnierek, które jako ochotniczki zaciągnęły się do Armii Czerwonej po ataku Niemiec na ZSRR rozpoczętym przez Hitlera w czerwcu 1941 operacją Barbarossa, przeleżały jako niecenzuralne jeszcze dwa lata, nim odblokowała je pieriestrojka. Za Gorbaczowa ten debiutancki utwór Swietłany Aleksijewicz wydawano w milionowych nakładach, które natychmiast rozkupywano.
Jak wielka była różnica w przedstawieniach kobiety-żołnierki w oficjalnej propagandzie, a jej świadków, czyli zawsze ofiar wojny, przekonaliśmy się na własnej skórze, chociażby futrowani tasiemcowym militarnym serialem przygodowym wdrażającym dzieci do następnej wojaczki „Czterej pancerni i pies”. Marusia ma tam długi warkocz, makijaż i romansuje z Polakiem.
Kilkaset nagranych na dyktafon głosów ochotniczek – przybyłych do Armii skutkiem namowy otoczenia, często rodziców i braci, zemsty za śmierć najbliższych, brakiem mężczyzn w kołchozie, których kontyngent trzeba było dać Armii i wysłać zamiast nich kobiety, wreszcie kłamliwej propagandy przedstawiającej wojnę inaczej niż nią naprawdę była od wieków, wmówieniem dziewczętom o ich misji, i patriotyzmie – poddano na samym stępie wojskowym rygorom. Włosy ścięto do skóry, przebrano w męskie kalesony i spodnie. Szyte z worków spódnice zostawały natychmiast konfiskowane. Nie wolno było mieć długich włosów, prymitywnego chociażby makijażu, czy wpiętych w karabin lub mundur kwiatów. Nie wolno było mieć żadnych kontaktów seksualnych, ani też erotycznych. Żołnierzy przez cztery lata wojny obowiązywał celibat względem niepoślubionych kobiet radzieckich, toteż wszelką nadarzającą się możliwość mężczyźni wetowali sobie przy byle nadarzających się okazjach, bo jak mawiał Stalin, żołnierz musi się wyszumieć.
Józef Mackiewicz pisał:

„(…)Kapelan amerykański, Francis Sampson, opowiada, że w Neubrandenburgu, zgwałcone dziewczęta niemieckie wieszano za nogi do rozstawionych gałęzi drzew i rozcinano w pachwinach… W Pradze czeskiej Niemki rozbierano do naga i kazano im w tym stanie uprzątać gruz; jednocześnie otwierać szeroko usta, żeby każdy przechodzeń mógł w nie splunąć; matki krępowano drutami kolczastymi i wrzucano do rzeki, zaś dzieci topiono w miejskich rezerwuarach wodnych i zabawiano się odpychając je żerdziami od krawędzi. Proboszcz Karol Seifert opowiada, że dnia 20 maja 1945 roku, stojąc na brzegu Elby widział: rzeką płynęła drewniana tratwa, do której długimi gwoździami przybita za ręce i nogi, cała niemiecka rodzina z kilkorgiem dzieci… Były major sowiecki, Klimow, (“Berlinskij Kreml”) opisuje jak w rowach przydrożnych leżały kobiety niemieckie, którym powbijano kolbami między nogi butelki od piwa.(…)”

W książce Swietłany Aleksijewicz podobnych opisów jest niewiele, a jeśli są, dotyczą wyłącznie winy Niemców znęcających się na radzieckich kobietach. Pełno jest natomiast opisów troski o pojmanego niemieckiego żołnierza w szpitalach polowych, które żołnierki wcielone do służby medycznej wykonują zazwyczaj z odrazą, ale sumiennie posłuszne odgórnym rozkazom, by, jak donoszą, ratować każde życie i tym różnić się od niemieckich bestii.
Jak w każdym twórczym przedsięwzięciu o rezultatach decyduje wybór. Pisarka podczas polskich spotkań z czytelnikami wyjaśnia, że tak naprawdę nie miała dużego wyboru. Spośród zwierzających się jej staruszek były najczęściej takie, które w dalszym ciągu bały się o tych czasach mówić, by nie zaszkodzić dzieciom i wnukom np. w przydziale mieszkania i po prostu mieć święty spokój. Niektóre doceniły pracę reporterki i pragnęły, by o ich nieludzkich doświadczeniach na linii frontu świat się dowiedział wbrew narzuconemu przez państwo totalitarne jednomyślenia.

Wczorajszy werdykt Nagrody Noblowskiej podkreślał „polifoniczność” utworów Swietłany Aleksijewicz. Kobiety w tej książce nie mówią zgodnym chórem, każda przypomina sobie coś innego nie tylko z koszmaru, ale ze szczęśliwości lat młodości, kiedy, niejednokrotnie nawet nie całowane, wchodziły w brutalny świat mężczyzn, na których nie dają złego słowa powiedzieć. Kto jest winien tych ich niebotycznych cierpień? Wiadomo Niemiec, nigdy Stalin:

„(…)Zdarzenie sprzed wojny…
Byłam w teatrze. W przerwie, kiedy zapalono światło, zobaczyłam… Wszyscy go zobaczyli… Zerwała się burza oklasków. Grzmot! W loży rządowej siedział Stalin. Miałam aresztowanego ojca, w obozach przepadł starszy brat, a mimo to poczułam taki zachwyt, że łzy mi popłynęły z oczu. Zamierałam ze szczęścia! Cała sala… Cała sala wstała! Wszyscy stali i przez dziesięć minut klaskali.
Taka przyjechałam na wojnę. Żeby walczyć.(…)”

Gdyż – niejednokrotnie oficerowie i bezpośredni zwierzchnicy, a często i podwładni, jeśli żołnierki dorobiły się oficerskich szlifów – traktują je najlepiej jak mogą w zaistniałych warunkach. Zakrywają kobiety swoimi ciałami podczas ostrzeliwania i giną, pozwalają nieletnim dziewczynkom pozostać w jednostkach wojskowych nawet, jak odgórny przepis na to nie pozwala.
Świadkowie wojennych czasów często ściszają głos, proszą by nagranych na dyktafon słów nie umieszczać.
Jednak, mimo tej autocenzury, mimo niejednokrotnie sentymentalnych wstawek uczestniczek działań wojennych być może wypowiadanych po to, by psychicznie móc sobie poradzić ze świadomością raz na zawsze zmarnowanego i na wstępie popsutego życia, książka Swietłany Aleksijewicz jest i tak gęsta od trudno przyswajanych dla normalnego czytelnika opisów przemocy, ogromu niepotrzebnego cierpienia i braku litości dla ludzi i zwierząt.
Zastanawia, jak ludzkość poprzez wieki ten ponury, zawsze ten sam dowód jej astronomicznej głupoty, potrafiła koloryzować, umajać i gloryfikować, a przede wszystkim zakłamać. Począwszy od starożytnych przedstawień bogów wojny jako bardzo atrakcyjnych supermężczyzn i obnażonych do pasa bogiń – superkobiet tonących w pąkach róż, krzewów lauru, otulanych puttami i wykwintnymi sprzętami do zabijania, barwny czas wojny artystycznych przedstawień służył jedynie po to, by zataić fakt, iż deprawacja wojenna u progu życia – a takie jest mięso armatnie – młode, ufne i urodziwe – to proces nieodwracalny.
Staruszki – emerytowane żołnierki, te które cudem przeżyły, przyznają zgodnie, że nie udało im się wyjąć z oczu „szkła boleści”, o którym pisał Krzysztof Kamil Baczyński.
Niejednokrotnie tające swoje żołnierskie poświęcenie, po wojnie stanęły potulnie do radzieckiej odbudowy przy kołchozowym traktorze, czy fabrycznej taśmie. Tym, którym pożoga wojenna pozwoliła wrócić do społeczeństwa jako kaleki, również ofiarnie budowały sowiecki komunizm chowając medale i emerytury do szuflady, poruszając się w pracy dzięki protezom.
Autorka w wywiadach przyznaje, że dojście do absolutnej prawdy tych czasów jest niemożliwe. Jednak swoją książką uzyskała przynajmniej to, że oddała głos mrowiu kobiet kryjących się za abstrakcyjnymi liniami wojskowych map, podczas kiedy admirałowie i generałowie beztrosko wpinali w nie chorągiewki obmyślając wojenne strategie teatru wojny.
Swietłana Aleksijewicz uświadomiła, że wojna to nie tylko teatr Historii, że to przede wszystkim publiczność zmuszona do udziału w jej barwnych spektaklach. Kobiety-żołnierki jakkolwiek by mówiły o swoim wojennym napastniczym udziale, zawsze są jej ofiarami.
I to chciała powiedzieć Swietłana Aleksijewicz, czyli bardzo dużo.
[cytat w tłumaczeniu Jerzego Czecha]

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , | 4 komentarze

Dziennik lizboński (3)

19 maja 2015, wtorek. Słońce różowo barwiło kamienice Alfamy i mimo wczesnej pory na ulicy był już duży ruch. Mała restauracyjka na cztery stoliki wciśnięta na niewielkim, wielkości pokoju patio przed kamieniczką gdzie mieszkaliśmy, była jeszcze pusta, plastikowe krzesła jak i stoliki stały w słupkach związane łańcuchem.
Przecięliśmy Largo do Chafariz de Dentro gdzie też jeszcze stoliki okalające plac restauracji były nie rozstawione i podążyliśmy w górę uliczki tak ciasnej, że stojące na przeciwko siebie kamienice z trudem dawały przejście jedynie dwóm mijającym się pieszym. Jednak mimo to i tutaj zdołano wygospodarować miejsce na postawienie przynajmniej dwóch stolików przed -ni to sklepikami, ni to jadłodajniami, lub nawet drewniane podesty dla występów śpiewaków. Między domami ciągnęły się kolorowe girlandy rodem z Karnawału z Rio niejednokrotnie krzyżujące się ze sobą łącząc przeciwległe domy. Liczne restauracje Fado ogłaszały plakatami z wizerunkami śpiewaków i muzyków trzymającymi gitary, że zapraszają o dziewiętnastej. Wabiły witrynami nie otwarte jeszcze maleńkie sklepiki o szumnej nazwie Bazar Alfamy, mieszczące patchworkowe szprotki, azulejos na sztuki oraz biżuterię, wszystko robione ręcznie i swym smętnym wyglądem świadczące, że tak jak na całym świecie, tak i tu dochód z tego marny. Mijamy biały barokowy kościół São João wybudowany przez królową Marię na miejscu zburzonej trzęsieniem ziemi kaplicy i kierujemy się w stronę wybrzeża wąskimi uliczkami schodząc w dół. Przedostajemy się na legendarną ulicę Cais de Santarém, której nazwa widnieje już na mapach osiemnastowiecznych. Widniała na towarach przybywających do przystani Tagu, jako adres docelowy. Były tu cudowne pałace budowane z bogactw Indii, dawny barok zamieniono na neoklasycyzm, manieryzm, wszystko po trzęsieniu ziemi i skutkach tsunami. Próbuję się dowiedzieć więcej o tej ulicy, której piękna nazwa mnie uwiodła. Jest tu też pozostałość po jednej z bram Murów wzniesionych przez Maurów i zarazem wejście na plażę rzeki. Mury Maurów zobaczyłam zaraz po przeczytaniu „Historii oblężenia Lizbony” José Saramago w animacjach gier komputerowych, ale nie mam tak wielkiej wyobraźni, by je tutaj zobaczyć. Ulica Santarem się kończy, wchodzimy na ulicę Bacalhoeiros, która podobno dawniej nosiła nazwę Cukierników, których było tu kilkudziesięciu z uwagi na portowe przeładunki cukru i wielkie z nim magazyny. Mijamy wielki bilbord na fasadzie kolczastej Casa de Bicos, skąd, ze swojej Fundacji, patrzy spod okularów na przechodniów łysy noblista Saramago, a na sąsiednim muralu na przeznaczonej do wyburzenia ścianie placu „Pola Cebuli” się nawet całuje ze swoja ostatnią żoną, Pilar del Río.
Mijamy cały czas restauracyjki zachwalające najlepsze szprotki, które są tu wielkości dużego śledzia. Wystawione na ulicę gabloty smakowitych, zakopanych w śniegu egzotycznych ryb i raków zapowiadają porę obiadową. Skręcamy jeszcze na Srebrną, by wyciągnąć z bankomatu pieniądze i schodzimy na promenadę wzdłuż Tagu, na główną arterię Lizbony Avenida Infante Dom Henrique zawsze ciągnącej się wzdłuż rzeki od mostu Vasco da Gama kończąc się właśnie tutaj, na placu Commerce, gdzie dzisiaj przechodzi parada żołnierzy. Jak głoszą napisy na chorągiewkach, Marynarka Portugalska oddaje hołd żeglarzowi Vasco da Gama, który w tym dniu w 1498 roku, po raz pierwszy w historii połączył drogą wodną Europę ze Wschodem i przypłynął do Indii.
Marynarze idą po trotuarze dość luźno mieszając się co i rusz z innymi przechodniami to ich oglądających, to fotografujących. Mają czarne, górskie buty z białymi sznurówkami i czarne berety, szyje obwiązane kolorowymi chustkami, koszule i kremowe spodnie spięte czarnym skórzanym pasem z klamrą. Wszyscy niosą małe, błyszczące kilofy. Niektórzy mają białe rękawiczki.
Idąc dalej mijamy wystawione wojskowe wozy terenowe, nowoczesne, małe i duże gaziki z maskującą je siatką pokrytą sztucznymi liśćmi. Trwa festyn, na trawniku młodzież przeciąga linę. Instruktorzy w dresach z napisem na plecach marinha asekurują różne wyczyny sportowe młodzieży w napompowanych przenośnych basenach czy wspinaczkę na sztucznych skałkach.
Schodzimy z wybrzeża i kierujemy się na Avenida 24 Julio i dochodzimy do białej kopułki z zegarem zwieńczającej wejście targu Mercado da Ribeira. Podobno ta umierająca jeszcze niedawno hala targowa odżyła za 550000 euro. Teraz budynek Mercado da Ribeira składa się z dwóch hal przedzielonych szerokim korytarzem mieszczącym kwiaciarnie, skąd można dostać się do pasaży bocznych. Kwiaty wylewają się w obfitości na marmurową posadzkę koszami, doniczkami i flakonami. Zwiedzamy halę z owocami, warzywami, rybami i owocami morza, gdzie robią codzienne zakupy lizbończycy niosąc siatki i reklamówki. Przechodzimy do hali gastronomicznej. Na ścianach czworoboku różnorakie restauracje. Jest ich tak wiele i tak dużo ludzi przynosi tacki z zamówionymi potrawami do nowoczesnych jasnych drewnianych stołów z wysokimi drewnianymi krzesłami w takim samym kolorze jasnego orzecha, że nie sposób się zdecydować, co zamówić. Ponieważ idziemy do Muzeum Pessoi, wybieram punkt o nazwie Henrique sa Pessoa. Stoi niewielka kolejka, jednak zamówienia przyjmowane są prędko. Okrągłe dzwonki, zabierane ze sobą po zajęciu miejsca przy stołach odzywają się, jak potrwa jest już gotowa. Tymczasem siedzimy przy wysokim stole przy coca coli i piwie i czekamy. Na sali jest jeszcze mnóstwo stoisk z alkoholami, wypiekami, sosami, wędlinami, wszystko z degustacją i zachwalaniem. Mimo wielu żelaznych przęseł zadaszenia hala jest bardzo jasna i wesoła. Jem zapiekaną rybę w kształcie małego tortu i bardzo mi tak przetworzona potrawa smakuje.
Idziemy dalej Avenidą de 24 Julio na zachód po mozaikowym chodniku. Mijamy kamienice pokryte arabeskowymi kafelkami z okrągłymi, islamskimi łukami okien i plecionkami żeliwnych balkonów. Mijamy Largo Vitorino Damásio i ulicą Dom Carlos dochodzimy do monumentalnego, białego Palácio de São Bento, siedziby Parlamentu Portugalii. Podobno był tu dawniej klasztor, neogotycka zabudowa zmieniła kompletnie pierwotną budowlę. Mijamy białe lwy strzegące monumentalnych schodów i podążamy do równie okazałej Basílica da Estrela. Ogromny kościół jest zminiaturyzowanym pałacem w Mafrze, odnotowanym przez przewodnik Pessoi jako architektoniczne arcydzieło. W stylu barokowym i neoklasycznym, dzięki szlachetnym marmurom szarym, różowym i żółtym wnętrze kościoła jest magiczne. Złote wnętrze od kandelabrów bocznych ołtarzy okolonych szarymi marmurami zalewa jeszcze białe światło sączące się z okien bębna kopuły, które spowija całość dodatkowym, białym kolorem jak welonem. Grób Queen Mary I wielkiej budowniczej Lizbony jest na prawym transepcie. Przekroczywszy plac przed kościołem wchodzimy jedną z sześciu bram do ogrodu ograniczonego murkiem i balustradą z kutego żelaza. Jardim da Estrela to nie tylko miejsce spotkań i wypoczynku lizbońskiej arystokracji przez stulecia, ale i miejsce knowań szpiegów drugiej wojny światowej. Wszystkie powieści jakie czytałam od Ericha Marię Remarque’a po Roberta Wilsona i Domingosa Amarala, Pascala Merciera zawsze sprowadzają swoich bohaterów właśnie tutaj, na ławeczki w przestrzeni wielkości Saskiego Ogrodu w Warszawie, aż dziw, że w tym gąszczu ogrodowych atrakcji się zawsze spotykają, romansują lub spiskują. Podobno ogród ten słynął z prawdziwego lwa, który dokonał tu żywota. Teraz ogród jest bardzo zadbany, ekipy w zielonych bluzach dziewcząt i chłopców pielą, sadzą i pielęgnują rośliny. Fikusy, bambusy, strelicje, doniczki z araukariami, bluszczem, czarne trawy, palmy-kapusty, oleandry, jaśminy, smocze agawy, miłorzęby, cedry, akanty, magnolie, palmy, sosny kanadyjskie. Są tu cztery jeziora z karpiami, łabędziami, kaczkami i żółwiami, liczne posągi, place zabaw, kioski, altana i restauracja. Ale najbardziej zachwycające jest Coreto, czyli czworoboczna koronkowa estrada zwieńczona zieloną kopułą stojąca w środku, do której biegną wszystkie ścieżki parkowe. Z kutego żelaza, z motywami indyjskiej sztuki na łukach i filarach przypomina miejsce, gdzie grała orkiestra Sierżanta Peppera w „Żółtej łodzi podwodnej” The Beatles.
Wychodzimy inną bramą na bardzo skomplikowany, czarny pomnik na rondzie Pedra Álvaresa Cabrala. Portugalski żeglarz Pedro trzyma rozpostarty sztandar, macha czapką zdjętą z łysiejącej już głowy na widok lądu. Jest to właśnie nowo odkryta i potem przyłączona do Portugali Brazylia, kraina według ówczesnych niczyja, którą można sobie przywłaszczyć, tzw. „wolna ryba”. Jednak Jak widać po rozlicznych śladach, Portugalia nie może żyć bez swojej byłej koloni i na odwrót, Brazylia ciąży ku Europie rozlicznymi tutaj dowodami. Nie na darmo Jose Saramago kazał w swojej powieści „Rok śmierci Ricarda Reisa” heteronimowi Pessoi jechać do Brazyli, będącej schronieniem wszelkich rebeliantów i przeciwników rządów tyrańskich.
Wychodzimy z dzielnicy Estrela, która wchłonęła administracyjnie ekskluzywną Lapę, gdzie mieszczą się wszystkie ambasady i zawsze była najbogatszą dzielnicą. Teraz podobno bogaci i biedni chodzą po tych samych ulicach, a sklepikarze mówią, że bogactwo to tylko fasada. Lapa arystokratyczna pełna pałaców i mieszkańców klasy średniej podobno należy już do przeszłości.
Tymczasem wkraczamy w parafię Campo de Ourique, której walory spokojnej dzielnicy, gdzie mieszka się cicho i wygodnie zachwalane są przez wszystkie agencje nieruchomości w Lizbonie.
Odnajdujemy z łatwością kamienicę zamienioną na muzeum Peossi, co jak czytam w „Szkicach portugalskich” Renaty Gorczyńskej sprawiło autorce niemałą trudność. Gorczyńska poetycko pisze o fasadzie kamienicy z wypisanymi na niej sentencjami Pessoi, że jest jak otwarta księga. Faktem jest, że przebudowa kamienicy z wybebeszeniem jej oryginalnego wnętrza i zastąpieniem nowoczesnym skomputeryzowanym laboratorium powiązanym niklem i perfekcyjnie wyszlifowanym drewnem stanowi jakiś wreszcie zdefiniowany na niego pośmiertny futerał w przeciwieństwie do jego niespokojnego losu. Rodząc się w bogatej rodzinie, w burżuazyjnym mieszkaniu w luksusowej dzielnicy szybko majątek utracił. Fernando Pessoa jakby sam od urodzenia dążył do autodestrukcji i ten dom jego dzisiejszy, ta jego piętrowa casa, w której spędził ostatnie piętnaście lat to być może hołd, ale trudno nie przypomnieć sobie na tę okoliczność wiersz Norwida „Coś ty Atenom zrobił, Sokratesie”…
Fernando Pessoa zamieszkiwał pokój na pierwszym piętrze, po prawej stronie od budynku nr 16 Rua Coelho da Rocha. Podobno odwiedzał bez względu na porę dnia czy nocy fryzjera mieszkającego naprzeciwko, który, jak uważa żyjący jeszcze syn fryzjera, był jego przyjacielem i powiernikiem. Było to jego ostatnie mieszkanie do śmierci w 1935 roku po licznych przeprowadzkach. Pessoa pracował w 20 firmach handlowych, jednak zawsze mieściły się one w centrum miasta. Pokój Pessoi miał intensywny zapach tytoniu, pełno nieopróżnionych popielniczek, był słabo oświetlony, miał tylko jedno okno. Książki wylewały się z dwóch szaf. Ludzie go pamiętający wspominają skromnego, grzecznego człowieka. Mało spał dużo pił i palił, i może dlatego dożył tylko 47 lat.
W pokoju, gdzie dzisiaj stoi łóżko zasłane żółtą kapą, stolik nocny, szafa, komoda i kufer, który nie jest oryginalny, jak głosi napis, gdyż prawdziwy został sprzedany na aukcji, nie ma śladu po jego mieszkańcu. Cała spuścizna wyjęta z tego kufra została skatalogowana, rozdana naukowcom, którzy do dzisiaj nie mogą dojść, czy rozrzucone kartki są jego autorstwa. Pisma literackie takie jak “Orpheu”, które zakładał, które pochłonęły spadek po jego babci, stoją dzisiaj w oszklonych gablotach podobnie jak „Mensagem”. Biblioteka Pessoi z robionymi na marginesach notatkami liczy prawie tysiąc dwieście tomów, są tam książki z różnych dziedzin wiedzy. W gablotach piętro niżej są osobiste dokumenty pisarza, notesiki, okulary, pióra, fotografie, rękopisy. Na ścianach sal ekrany z filmami. Zgromadzono tu wszystko, co dotyczy pisarza, co do tej pory wydrukowano o nim na całym świecie. Odbywają się tutaj, jak czytam na profilu facebooka, konferencje, zloty i festiwale, także i astrologów, gdyż wykresy horoskopów Pessoi i jego heteronimów są tu wszędzie, nawet na marmurowych posadzkach.
Ale zwiedzających jest mało, jedna osoba siedzi w bibliotece pisząc jakąś pracę, druga, młoda blondynka tak jak my, przechadza się z po piętrach. W pokoju Pessoi chce, byśmy zrobili jej zdjęcie.
Idziemy na zachód w kierunku dzielnicy Alcântara, jednak po wyjściu z muzeum przepiękny dom o kafelkowej fasadzie dawnej fabryk ceramiki stoi, jak czytam na marmurowej tabliczce na Rua Sant’Ana à Lapa. Jest to podobno przejście do dzielnicy Lapa.
W oddali widzimy cmentarz wyglądający jak małe miasteczko z szeregiem małych białych domków.
Jest to Cemitério dos Prazeres gdzie Pessoę pochowano po śmierci w szpitalu w rodzinnym grobowcu 2 grudnia 1935 roku i przeleżał tam 50 lat i kiedy osiągnął odpowiednią sławę przeniesiono do Klasztoru Hieronimitów w 1988 roku.
Cmentarz powstał po zarazie cholery w 1833 roku, gdzie tylko tutaj można było chować zarażonych chorobą zmarłych. Potem lokalizacja w zachodniej części Lizbony stała się wygodna, gdyż rody magnackie z bogatej Lapy miały blisko. Powstały tu prawdziwe mauzolea, grobowce o różnorakich kształtach, wystawne, zdobione marmurowymi rzeźbami. Imponujące budynki tworzą tu martwe ulice miasta zmarłych, gdzie w dalszym ciągu chowani są najznakomitsi Portugalczycy. Nie ma tu jednak ani Amalii Rodrigues przeniesionej do Panteonu Narodowego ani, również tam przeniesionego pisarza Aquilino Ribeiro, kompletnie w Polsce nie znanego.
Leży natomiast w spokoju Antonio Tabucchi, pamiętny z filmu „…twierdzi Pereira” z Marcello Mastroiannim.
Kierując się na wybrzeże przechodzimy przez uliczki kompletnie zaniedbane, gdzie kamienice zatkane są cegłami, nieczynne i nie remontowane. Te malownicze ruiny, porośnięte bluszczem, a na ledwo trzymających się balkonach kwitnącymi mimo braku opieki kwiatami w doniczkach, z jednej strony budzą grozę, a z drugiej mickiewiczowski romantyczny zachwyt Gdzie wieńcem bluszcz/Ruiny dawne stroi.
Wstępujemy do maleńkiej narożnej kafejki Café Encontro de Sabores Alcântara na Rua de Alcântara na kawę, siedzimy na wysokich marmurowych stołkach, dziewczyna, ubrana po domowemu jak większość tutaj sklepikarzy i obsługujących bistra podaje nam maleńkie filiżanki. A więc jesteśmy już w legendarnej Alcântarze, gdzie Maurowie bili się do upadłego pozostawiając dzielnicy poza pięknymi wpływami sztuki manuelińskiej nazwę. Alcântara znaczy po arabsku most. Dochodzimy do zajezdni tramwajowej Santo Amaro położonej obok ogromnych filarów mostu po rewolucji goździków nazwanym 25 Kwietnia (Ponte 25 de Abril), tak wysokim, że autostrada i linia kolejowa umożliwia swobodne przejście statków dalekomorskich.
Nie wiem, czy lubię tramwaje, czy nie lubię, wiem, że cała szkoła średnia i studia to były codzienne poranne przesiadki tramwajowe i trudno mi wspominać to jako przyjemność. Lizbona, która ma tyle cudownych rzeczy, upodobała sobie za swój symbol właśnie tramwaj. Nawet Barbara ma w swoim wynajmowanym mieszkaniu na ścianach kilka landszaftów Lizbony z tramwajami. Czytając przewodniki po Lizbonie, oglądając filmiki na YouTube mam wyrzuty sumienia, że za te marne kilka euro nie przejechałam się tramwajem 28. Tubylcy, mimo bardzo dobrze zorganizowanego lizbońskiego tramwajarstwa i niskich cen, podobnie jak ja, nie jeżdżą tramwajami, wolą stać w korkach i samochodami dojeżdżać do pracy.
Teraz zajezdnia jest pusta, podobno jest tu piękne tramwajarskie muzeum, ale my tylko rzucamy okiem na te nostalgiczne tramwajarskie imperium. Tramwaje na razie tu nie wracają, trwa cisza, nie miałby tu co robić bohater „Lisbon Story” Wima Wendersa ze swoim mikrofonem.
Rua Primeiro de Maio jest jeszcze industrialna, ale wchodząc na Rua da Junqueira wchodzimy w świat coraz to wymyślniej zdobionych kafelkami kamienic i zrujnowanych pałaców. Fora internetowe pełne są żalów, że dziedzictwo narodowe Portugali niszczeje bez radykalnych działań rewitalizacji, jednak i tak zabytków i przepięknych domów jest mnóstwo, nie sposób wszystkiego ogarnąć. Niegdyś ulica była siedzibą wszelkiego przymorskiego handlu, ulicą eleganckich sklepów i bogacącej się burżuazji. Pobudowane płace i ogrody zmieniają właścicieli i przeznaczenie.
Już jesteśmy w Belem, dzielnicy mającej swą bożonarodzeniową nazwę od króla Manuela, którego patronem był święty Hieronim ze Strydonu. Dla większego zbliżenia się do Jezusa zamieszkał w ziemi świętej w grocie w Betlejem, podobnej do tej, w której Jezus przyszedł na świat.
Dzielnica Bellem jest przepełniona turystami, którzy w kółko krążą między dwiema arteriami, ciągnącej się wybrzeżem Rua de India i równoległej do niej Rua de Brasilia, obie połączone są podziemnym przejściem. Na razie wchodzimy do Parku Afonso de Albuquerque zwabieni mauretańską plecioną w białym marmurze kolumną wspartą czterema siedzącymi aniołami, na której stoi czarny, w turbanie na głowie sam Alfonso, wicekról Indii między 1508 i 1515. Park jest w stylu angielskim z labiryntem przystrzyżonych żywopłotów, spoza których w oddali wyłania się różowy Palácio de Belém. Jest to Pałac Prezydenta Portugalii, widać zmieniające się straże. Ale my już nie mamy siły tam podejść, ani zobaczyć pięknego Jardim Botânico Tropical za Pałacem.
Już zbliżamy się do Klasztoru Hieronimitów, którego nawiedzenie ma podobno być długie, gdyż, jak Pessoa w przewodniku ostrzega: jeśli na szybko chcemy zwiedzać Mosteiro dos Jerónimos , to lepiej wcale. Jednak decydujemy się na szybko, sam widok z zewnątrz jest już powalający. Faktycznie, trudno nie zachwycić się tą na pograniczu kiczu gigantyczną budowlą, która na pewno kiczem nie jest, jednak ma coś szaleńczego w sobie, nerwowego, jakąś magiczną histerię i jakiś baśniowy wymiar. Podobnego wrażenia doznałam, jak zobaczyłam po raz pierwszy Orvieto we Włoszech, jak nagle wyłoniło się zza mgły niczym wiszące w przestworzach miasto-wyspa. Tutaj, w pełnym słońcu koronkowa budowla klasztoru jest równie nierealna i równie magiczna. Przepychamy się przez tłumy zwiedzających do grobowca Vasco da Gamy i symetrycznie w przeciwległej nawie śpiącego na poduszce na sarkofagu, jak królowie polscy na Wawelu Luísa de Camões z napisem:

Aqui jaz Luís de Camões. Príncipe dos poetas do seu tempo. Viveu pobre e miseravelmente e assim morreu, no ano de 1579. Esta campa lhe mandou aqui pôr D. Gonçalo Coutinho, na qual não se enterrará pessoa alguma.

Architektura manuelińska cierpi chyba na brak oddechu, zdobienia pokrywają każdą wolną przestrzeń, co w jej mnogości i przewidywalności paradoksalnie uspokaja. Wszystko coś znaczy, każdy detal ma odniesienie symboliczne, metafizyczne i metaforyczne. Krzyże, kule, narzędzia tortur pasji Chrystusa, lwy Hieronima, ptaki i wszelkie zwierzęta heraldyczne, potwory morskie, tarcze, liny, średniowieczne plecionki, róże , rozety, osty, całe postacie świętych bądź ich fragmenty, a nawet wnętrzności, serca, wątroby, kości, czaszki… Wszystko rytmicznie umieszczone na elewacji, zwieńczeniach tympanonów, okien, wykuszy, krużganków i amfilad i też wewnątrz. Ten bajeczny świat ludzkiej niespożytej inwencji zamykania cudownych kształtów w kamieniu nie tylko nie rozsypuje się, ale dźwiga skutecznie wysokie sklepienia gotyckie krzyżowo-żebrowe przyklasztornej świątyni. Trzy nawy przykrywa wspólne sklepienie wsparte sześcioma kolumnami wzorowanych w bogatych zdobieniach na palmowych pniach. Okrągły świetlik pod sklepieniem sączy w szarość kamienia złote światło odbijające się od ciepłego, ugrowego stropu. Szukamy jeszcze grobu Pessoi, jest w północnym skrzydle klasztoru, dłuta rzeźbiarza Lagoa Henriquesa, który wyrzeźbił też ławeczkę na tarasie Café A Brasileira w Chiado. Tutaj ograniczył się do stojącego marmurowego obelisku na planie kwadratu, właściwie są to postawione na sobie dwa sześciany i jeden prostopadłościan o jednakowej postawie, gdzie wygrawerował fragmenty poematów trzech heteronimów tak, jakby chciał równocześnie uśmiercić też i jego inne tożsamości:

NÃO BASTA abrir a janela
Para ver os campos e o rio.
Não é bastante não ser cego
Para ver as árvores e as flores.
20.4.1919 – Alberto Caeiro.

PARA SER GRANDE, sê inteiro: nada
Teu exagera ou exclui.
Sê todo em cada coisa. Põe quanto és
No mínimo que fazes.
Assim em cada lago a lua toda
Brilha, porque alta vive.
14.2.1933 – Ricardo dos Reis.

NÃO. NÃO quero nada.
Já disse que não quero nada.
Não me venham com conclusões!
A única conclusão é morrer.

1923 – Álvaro de Campos

Przedostajemy się do pomnika Padrão dos Descobrimentos podziemnym przejściem i pod pomnikiem w budce przypominającej plażową z powiewającym białym w czerwone pasy daszkiem kupujemy lody.
Pomnik postawiony w 1940 roku jest wielką zawalidrogą i w porównaniu z wykwintem Klasztoru, jest po prostu w dosłowności śmieszny. Niestety, jest i jak każdy niefortunny pomnik będzie tu po wsze czasy swym niezgrabnym realizmem upamiętniać najśmielsze marzenia odważnych i niedoścignionych w swoim fachu żeglarzy. Jednak całe otoczenie gigantycznego pomnika jest bardzo przyjemne, tłumy turystów wprawdzie nie pozwalają wysmakować kunsztownie zdobionej mozaiki wokół pomnika, ale widok na otwarte morze, delikatny wiatr od zaledwie przeczuwanego Oceanu Atlantyckiego powoduje euforyczne zadowolenie.
Docieramy jeszcze do Jardim da Torre de Belém gdzie bujnie rosną gaje oliwkowe i widzimy już Torre de Belém, koronkową sylwetkę twierdzy, tak zwodniczą w swoim przebraniu z 17 armatami, dwoma poziomymi składnic broni i podwodnymi kazamatami. Ludzie tłoczą się na wąskim kamiennym mostku prowadzącym do kasy by wejść na jej najwyższy taras okolony delikatnymi krużgankami. Liczne otwory okienne i balkonowe również przyozdobione są kamienną biżuterią. Patrzymy jeszcze na przystań jachtów i wracamy.
Na przystanku autobusowym mnóstwo ludzi, grupa Francuzów zupełnie pogubiona i nie znająca żadnego języka prócz własnego, korzysta z objaśnień syna. Czekając na przyjazd autobusu nostalgicznie obserwuję kolejkę przed legendarną cukiernią i zarazem wytwórnią Pastéis de Belém, i dziwię się, że z tak błahego powodu ludzie grzecznie stoją w kolejce za ptysiami lub tartinkami z kremem takim samym, jaki mają nasze kremówki.
Autobus miał kursować co pięć minut, ale wypadło ich już chyba pięć, wreszcie przyjechał i cały kilkudziesięcioosobowy przystanek natarł na wejście.
Kiedy weszliśmy do mieszkania i otworzyli drewniane okiennice, słońce barwiło kamienice na różowo. Popatrzyłam z okna w dół na cztery stoliki restauracyjki na patio, ale powiewały jedynie papierowymi obrusami, nikt dzisiaj nie przyszedł.

Zaszufladkowano do kategorii 2015, dziennik ciała | Otagowano , , | Dodaj komentarz