Dziennik lizboński (3)

19 maja 2015, wtorek. Słońce różowo barwiło kamienice Alfamy i mimo wczesnej pory na ulicy był już duży ruch. Mała restauracyjka na cztery stoliki wciśnięta na niewielkim, wielkości pokoju patio przed kamieniczką gdzie mieszkaliśmy, była jeszcze pusta, plastikowe krzesła jak i stoliki stały w słupkach związane łańcuchem.
Przecięliśmy Largo do Chafariz de Dentro gdzie też jeszcze stoliki okalające plac restauracji były nie rozstawione i podążyliśmy w górę uliczki tak ciasnej, że stojące na przeciwko siebie kamienice z trudem dawały przejście jedynie dwóm mijającym się pieszym. Jednak mimo to i tutaj zdołano wygospodarować miejsce na postawienie przynajmniej dwóch stolików przed -ni to sklepikami, ni to jadłodajniami, lub nawet drewniane podesty dla występów śpiewaków. Między domami ciągnęły się kolorowe girlandy rodem z Karnawału z Rio niejednokrotnie krzyżujące się ze sobą łącząc przeciwległe domy. Liczne restauracje Fado ogłaszały plakatami z wizerunkami śpiewaków i muzyków trzymającymi gitary, że zapraszają o dziewiętnastej. Wabiły witrynami nie otwarte jeszcze maleńkie sklepiki o szumnej nazwie Bazar Alfamy, mieszczące patchworkowe szprotki, azulejos na sztuki oraz biżuterię, wszystko robione ręcznie i swym smętnym wyglądem świadczące, że tak jak na całym świecie, tak i tu dochód z tego marny. Mijamy biały barokowy kościół São João wybudowany przez królową Marię na miejscu zburzonej trzęsieniem ziemi kaplicy i kierujemy się w stronę wybrzeża wąskimi uliczkami schodząc w dół. Przedostajemy się na legendarną ulicę Cais de Santarém, której nazwa widnieje już na mapach osiemnastowiecznych. Widniała na towarach przybywających do przystani Tagu, jako adres docelowy. Były tu cudowne pałace budowane z bogactw Indii, dawny barok zamieniono na neoklasycyzm, manieryzm, wszystko po trzęsieniu ziemi i skutkach tsunami. Próbuję się dowiedzieć więcej o tej ulicy, której piękna nazwa mnie uwiodła. Jest tu też pozostałość po jednej z bram Murów wzniesionych przez Maurów i zarazem wejście na plażę rzeki. Mury Maurów zobaczyłam zaraz po przeczytaniu „Historii oblężenia Lizbony” José Saramago w animacjach gier komputerowych, ale nie mam tak wielkiej wyobraźni, by je tutaj zobaczyć. Ulica Santarem się kończy, wchodzimy na ulicę Bacalhoeiros, która podobno dawniej nosiła nazwę Cukierników, których było tu kilkudziesięciu z uwagi na portowe przeładunki cukru i wielkie z nim magazyny. Mijamy wielki bilbord na fasadzie kolczastej Casa de Bicos, skąd, ze swojej Fundacji, patrzy spod okularów na przechodniów łysy noblista Saramago, a na sąsiednim muralu na przeznaczonej do wyburzenia ścianie placu „Pola Cebuli” się nawet całuje ze swoja ostatnią żoną, Pilar del Río.
Mijamy cały czas restauracyjki zachwalające najlepsze szprotki, które są tu wielkości dużego śledzia. Wystawione na ulicę gabloty smakowitych, zakopanych w śniegu egzotycznych ryb i raków zapowiadają porę obiadową. Skręcamy jeszcze na Srebrną, by wyciągnąć z bankomatu pieniądze i schodzimy na promenadę wzdłuż Tagu, na główną arterię Lizbony Avenida Infante Dom Henrique zawsze ciągnącej się wzdłuż rzeki od mostu Vasco da Gama kończąc się właśnie tutaj, na placu Commerce, gdzie dzisiaj przechodzi parada żołnierzy. Jak głoszą napisy na chorągiewkach, Marynarka Portugalska oddaje hołd żeglarzowi Vasco da Gama, który w tym dniu w 1498 roku, po raz pierwszy w historii połączył drogą wodną Europę ze Wschodem i przypłynął do Indii.
Marynarze idą po trotuarze dość luźno mieszając się co i rusz z innymi przechodniami to ich oglądających, to fotografujących. Mają czarne, górskie buty z białymi sznurówkami i czarne berety, szyje obwiązane kolorowymi chustkami, koszule i kremowe spodnie spięte czarnym skórzanym pasem z klamrą. Wszyscy niosą małe, błyszczące kilofy. Niektórzy mają białe rękawiczki.
Idąc dalej mijamy wystawione wojskowe wozy terenowe, nowoczesne, małe i duże gaziki z maskującą je siatką pokrytą sztucznymi liśćmi. Trwa festyn, na trawniku młodzież przeciąga linę. Instruktorzy w dresach z napisem na plecach marinha asekurują różne wyczyny sportowe młodzieży w napompowanych przenośnych basenach czy wspinaczkę na sztucznych skałkach.
Schodzimy z wybrzeża i kierujemy się na Avenida 24 Julio i dochodzimy do białej kopułki z zegarem zwieńczającej wejście targu Mercado da Ribeira. Podobno ta umierająca jeszcze niedawno hala targowa odżyła za 550000 euro. Teraz budynek Mercado da Ribeira składa się z dwóch hal przedzielonych szerokim korytarzem mieszczącym kwiaciarnie, skąd można dostać się do pasaży bocznych. Kwiaty wylewają się w obfitości na marmurową posadzkę koszami, doniczkami i flakonami. Zwiedzamy halę z owocami, warzywami, rybami i owocami morza, gdzie robią codzienne zakupy lizbończycy niosąc siatki i reklamówki. Przechodzimy do hali gastronomicznej. Na ścianach czworoboku różnorakie restauracje. Jest ich tak wiele i tak dużo ludzi przynosi tacki z zamówionymi potrawami do nowoczesnych jasnych drewnianych stołów z wysokimi drewnianymi krzesłami w takim samym kolorze jasnego orzecha, że nie sposób się zdecydować, co zamówić. Ponieważ idziemy do Muzeum Pessoi, wybieram punkt o nazwie Henrique sa Pessoa. Stoi niewielka kolejka, jednak zamówienia przyjmowane są prędko. Okrągłe dzwonki, zabierane ze sobą po zajęciu miejsca przy stołach odzywają się, jak potrwa jest już gotowa. Tymczasem siedzimy przy wysokim stole przy coca coli i piwie i czekamy. Na sali jest jeszcze mnóstwo stoisk z alkoholami, wypiekami, sosami, wędlinami, wszystko z degustacją i zachwalaniem. Mimo wielu żelaznych przęseł zadaszenia hala jest bardzo jasna i wesoła. Jem zapiekaną rybę w kształcie małego tortu i bardzo mi tak przetworzona potrawa smakuje.
Idziemy dalej Avenidą de 24 Julio na zachód po mozaikowym chodniku. Mijamy kamienice pokryte arabeskowymi kafelkami z okrągłymi, islamskimi łukami okien i plecionkami żeliwnych balkonów. Mijamy Largo Vitorino Damásio i ulicą Dom Carlos dochodzimy do monumentalnego, białego Palácio de São Bento, siedziby Parlamentu Portugalii. Podobno był tu dawniej klasztor, neogotycka zabudowa zmieniła kompletnie pierwotną budowlę. Mijamy białe lwy strzegące monumentalnych schodów i podążamy do równie okazałej Basílica da Estrela. Ogromny kościół jest zminiaturyzowanym pałacem w Mafrze, odnotowanym przez przewodnik Pessoi jako architektoniczne arcydzieło. W stylu barokowym i neoklasycznym, dzięki szlachetnym marmurom szarym, różowym i żółtym wnętrze kościoła jest magiczne. Złote wnętrze od kandelabrów bocznych ołtarzy okolonych szarymi marmurami zalewa jeszcze białe światło sączące się z okien bębna kopuły, które spowija całość dodatkowym, białym kolorem jak welonem. Grób Queen Mary I wielkiej budowniczej Lizbony jest na prawym transepcie. Przekroczywszy plac przed kościołem wchodzimy jedną z sześciu bram do ogrodu ograniczonego murkiem i balustradą z kutego żelaza. Jardim da Estrela to nie tylko miejsce spotkań i wypoczynku lizbońskiej arystokracji przez stulecia, ale i miejsce knowań szpiegów drugiej wojny światowej. Wszystkie powieści jakie czytałam od Ericha Marię Remarque’a po Roberta Wilsona i Domingosa Amarala, Pascala Merciera zawsze sprowadzają swoich bohaterów właśnie tutaj, na ławeczki w przestrzeni wielkości Saskiego Ogrodu w Warszawie, aż dziw, że w tym gąszczu ogrodowych atrakcji się zawsze spotykają, romansują lub spiskują. Podobno ogród ten słynął z prawdziwego lwa, który dokonał tu żywota. Teraz ogród jest bardzo zadbany, ekipy w zielonych bluzach dziewcząt i chłopców pielą, sadzą i pielęgnują rośliny. Fikusy, bambusy, strelicje, doniczki z araukariami, bluszczem, czarne trawy, palmy-kapusty, oleandry, jaśminy, smocze agawy, miłorzęby, cedry, akanty, magnolie, palmy, sosny kanadyjskie. Są tu cztery jeziora z karpiami, łabędziami, kaczkami i żółwiami, liczne posągi, place zabaw, kioski, altana i restauracja. Ale najbardziej zachwycające jest Coreto, czyli czworoboczna koronkowa estrada zwieńczona zieloną kopułą stojąca w środku, do której biegną wszystkie ścieżki parkowe. Z kutego żelaza, z motywami indyjskiej sztuki na łukach i filarach przypomina miejsce, gdzie grała orkiestra Sierżanta Peppera w „Żółtej łodzi podwodnej” The Beatles.
Wychodzimy inną bramą na bardzo skomplikowany, czarny pomnik na rondzie Pedra Álvaresa Cabrala. Portugalski żeglarz Pedro trzyma rozpostarty sztandar, macha czapką zdjętą z łysiejącej już głowy na widok lądu. Jest to właśnie nowo odkryta i potem przyłączona do Portugali Brazylia, kraina według ówczesnych niczyja, którą można sobie przywłaszczyć, tzw. „wolna ryba”. Jednak Jak widać po rozlicznych śladach, Portugalia nie może żyć bez swojej byłej koloni i na odwrót, Brazylia ciąży ku Europie rozlicznymi tutaj dowodami. Nie na darmo Jose Saramago kazał w swojej powieści „Rok śmierci Ricarda Reisa” heteronimowi Pessoi jechać do Brazyli, będącej schronieniem wszelkich rebeliantów i przeciwników rządów tyrańskich.
Wychodzimy z dzielnicy Estrela, która wchłonęła administracyjnie ekskluzywną Lapę, gdzie mieszczą się wszystkie ambasady i zawsze była najbogatszą dzielnicą. Teraz podobno bogaci i biedni chodzą po tych samych ulicach, a sklepikarze mówią, że bogactwo to tylko fasada. Lapa arystokratyczna pełna pałaców i mieszkańców klasy średniej podobno należy już do przeszłości.
Tymczasem wkraczamy w parafię Campo de Ourique, której walory spokojnej dzielnicy, gdzie mieszka się cicho i wygodnie zachwalane są przez wszystkie agencje nieruchomości w Lizbonie.
Odnajdujemy z łatwością kamienicę zamienioną na muzeum Peossi, co jak czytam w „Szkicach portugalskich” Renaty Gorczyńskej sprawiło autorce niemałą trudność. Gorczyńska poetycko pisze o fasadzie kamienicy z wypisanymi na niej sentencjami Pessoi, że jest jak otwarta księga. Faktem jest, że przebudowa kamienicy z wybebeszeniem jej oryginalnego wnętrza i zastąpieniem nowoczesnym skomputeryzowanym laboratorium powiązanym niklem i perfekcyjnie wyszlifowanym drewnem stanowi jakiś wreszcie zdefiniowany na niego pośmiertny futerał w przeciwieństwie do jego niespokojnego losu. Rodząc się w bogatej rodzinie, w burżuazyjnym mieszkaniu w luksusowej dzielnicy szybko majątek utracił. Fernando Pessoa jakby sam od urodzenia dążył do autodestrukcji i ten dom jego dzisiejszy, ta jego piętrowa casa, w której spędził ostatnie piętnaście lat to być może hołd, ale trudno nie przypomnieć sobie na tę okoliczność wiersz Norwida „Coś ty Atenom zrobił, Sokratesie”…
Fernando Pessoa zamieszkiwał pokój na pierwszym piętrze, po prawej stronie od budynku nr 16 Rua Coelho da Rocha. Podobno odwiedzał bez względu na porę dnia czy nocy fryzjera mieszkającego naprzeciwko, który, jak uważa żyjący jeszcze syn fryzjera, był jego przyjacielem i powiernikiem. Było to jego ostatnie mieszkanie do śmierci w 1935 roku po licznych przeprowadzkach. Pessoa pracował w 20 firmach handlowych, jednak zawsze mieściły się one w centrum miasta. Pokój Pessoi miał intensywny zapach tytoniu, pełno nieopróżnionych popielniczek, był słabo oświetlony, miał tylko jedno okno. Książki wylewały się z dwóch szaf. Ludzie go pamiętający wspominają skromnego, grzecznego człowieka. Mało spał dużo pił i palił, i może dlatego dożył tylko 47 lat.
W pokoju, gdzie dzisiaj stoi łóżko zasłane żółtą kapą, stolik nocny, szafa, komoda i kufer, który nie jest oryginalny, jak głosi napis, gdyż prawdziwy został sprzedany na aukcji, nie ma śladu po jego mieszkańcu. Cała spuścizna wyjęta z tego kufra została skatalogowana, rozdana naukowcom, którzy do dzisiaj nie mogą dojść, czy rozrzucone kartki są jego autorstwa. Pisma literackie takie jak “Orpheu”, które zakładał, które pochłonęły spadek po jego babci, stoją dzisiaj w oszklonych gablotach podobnie jak „Mensagem”. Biblioteka Pessoi z robionymi na marginesach notatkami liczy prawie tysiąc dwieście tomów, są tam książki z różnych dziedzin wiedzy. W gablotach piętro niżej są osobiste dokumenty pisarza, notesiki, okulary, pióra, fotografie, rękopisy. Na ścianach sal ekrany z filmami. Zgromadzono tu wszystko, co dotyczy pisarza, co do tej pory wydrukowano o nim na całym świecie. Odbywają się tutaj, jak czytam na profilu facebooka, konferencje, zloty i festiwale, także i astrologów, gdyż wykresy horoskopów Pessoi i jego heteronimów są tu wszędzie, nawet na marmurowych posadzkach.
Ale zwiedzających jest mało, jedna osoba siedzi w bibliotece pisząc jakąś pracę, druga, młoda blondynka tak jak my, przechadza się z po piętrach. W pokoju Pessoi chce, byśmy zrobili jej zdjęcie.
Idziemy na zachód w kierunku dzielnicy Alcântara, jednak po wyjściu z muzeum przepiękny dom o kafelkowej fasadzie dawnej fabryk ceramiki stoi, jak czytam na marmurowej tabliczce na Rua Sant’Ana à Lapa. Jest to podobno przejście do dzielnicy Lapa.
W oddali widzimy cmentarz wyglądający jak małe miasteczko z szeregiem małych białych domków.
Jest to Cemitério dos Prazeres gdzie Pessoę pochowano po śmierci w szpitalu w rodzinnym grobowcu 2 grudnia 1935 roku i przeleżał tam 50 lat i kiedy osiągnął odpowiednią sławę przeniesiono do Klasztoru Hieronimitów w 1988 roku.
Cmentarz powstał po zarazie cholery w 1833 roku, gdzie tylko tutaj można było chować zarażonych chorobą zmarłych. Potem lokalizacja w zachodniej części Lizbony stała się wygodna, gdyż rody magnackie z bogatej Lapy miały blisko. Powstały tu prawdziwe mauzolea, grobowce o różnorakich kształtach, wystawne, zdobione marmurowymi rzeźbami. Imponujące budynki tworzą tu martwe ulice miasta zmarłych, gdzie w dalszym ciągu chowani są najznakomitsi Portugalczycy. Nie ma tu jednak ani Amalii Rodrigues przeniesionej do Panteonu Narodowego ani, również tam przeniesionego pisarza Aquilino Ribeiro, kompletnie w Polsce nie znanego.
Leży natomiast w spokoju Antonio Tabucchi, pamiętny z filmu „…twierdzi Pereira” z Marcello Mastroiannim.
Kierując się na wybrzeże przechodzimy przez uliczki kompletnie zaniedbane, gdzie kamienice zatkane są cegłami, nieczynne i nie remontowane. Te malownicze ruiny, porośnięte bluszczem, a na ledwo trzymających się balkonach kwitnącymi mimo braku opieki kwiatami w doniczkach, z jednej strony budzą grozę, a z drugiej mickiewiczowski romantyczny zachwyt Gdzie wieńcem bluszcz/Ruiny dawne stroi.
Wstępujemy do maleńkiej narożnej kafejki Café Encontro de Sabores Alcântara na Rua de Alcântara na kawę, siedzimy na wysokich marmurowych stołkach, dziewczyna, ubrana po domowemu jak większość tutaj sklepikarzy i obsługujących bistra podaje nam maleńkie filiżanki. A więc jesteśmy już w legendarnej Alcântarze, gdzie Maurowie bili się do upadłego pozostawiając dzielnicy poza pięknymi wpływami sztuki manuelińskiej nazwę. Alcântara znaczy po arabsku most. Dochodzimy do zajezdni tramwajowej Santo Amaro położonej obok ogromnych filarów mostu po rewolucji goździków nazwanym 25 Kwietnia (Ponte 25 de Abril), tak wysokim, że autostrada i linia kolejowa umożliwia swobodne przejście statków dalekomorskich.
Nie wiem, czy lubię tramwaje, czy nie lubię, wiem, że cała szkoła średnia i studia to były codzienne poranne przesiadki tramwajowe i trudno mi wspominać to jako przyjemność. Lizbona, która ma tyle cudownych rzeczy, upodobała sobie za swój symbol właśnie tramwaj. Nawet Barbara ma w swoim wynajmowanym mieszkaniu na ścianach kilka landszaftów Lizbony z tramwajami. Czytając przewodniki po Lizbonie, oglądając filmiki na YouTube mam wyrzuty sumienia, że za te marne kilka euro nie przejechałam się tramwajem 28. Tubylcy, mimo bardzo dobrze zorganizowanego lizbońskiego tramwajarstwa i niskich cen, podobnie jak ja, nie jeżdżą tramwajami, wolą stać w korkach i samochodami dojeżdżać do pracy.
Teraz zajezdnia jest pusta, podobno jest tu piękne tramwajarskie muzeum, ale my tylko rzucamy okiem na te nostalgiczne tramwajarskie imperium. Tramwaje na razie tu nie wracają, trwa cisza, nie miałby tu co robić bohater „Lisbon Story” Wima Wendersa ze swoim mikrofonem.
Rua Primeiro de Maio jest jeszcze industrialna, ale wchodząc na Rua da Junqueira wchodzimy w świat coraz to wymyślniej zdobionych kafelkami kamienic i zrujnowanych pałaców. Fora internetowe pełne są żalów, że dziedzictwo narodowe Portugali niszczeje bez radykalnych działań rewitalizacji, jednak i tak zabytków i przepięknych domów jest mnóstwo, nie sposób wszystkiego ogarnąć. Niegdyś ulica była siedzibą wszelkiego przymorskiego handlu, ulicą eleganckich sklepów i bogacącej się burżuazji. Pobudowane płace i ogrody zmieniają właścicieli i przeznaczenie.
Już jesteśmy w Belem, dzielnicy mającej swą bożonarodzeniową nazwę od króla Manuela, którego patronem był święty Hieronim ze Strydonu. Dla większego zbliżenia się do Jezusa zamieszkał w ziemi świętej w grocie w Betlejem, podobnej do tej, w której Jezus przyszedł na świat.
Dzielnica Bellem jest przepełniona turystami, którzy w kółko krążą między dwiema arteriami, ciągnącej się wybrzeżem Rua de India i równoległej do niej Rua de Brasilia, obie połączone są podziemnym przejściem. Na razie wchodzimy do Parku Afonso de Albuquerque zwabieni mauretańską plecioną w białym marmurze kolumną wspartą czterema siedzącymi aniołami, na której stoi czarny, w turbanie na głowie sam Alfonso, wicekról Indii między 1508 i 1515. Park jest w stylu angielskim z labiryntem przystrzyżonych żywopłotów, spoza których w oddali wyłania się różowy Palácio de Belém. Jest to Pałac Prezydenta Portugalii, widać zmieniające się straże. Ale my już nie mamy siły tam podejść, ani zobaczyć pięknego Jardim Botânico Tropical za Pałacem.
Już zbliżamy się do Klasztoru Hieronimitów, którego nawiedzenie ma podobno być długie, gdyż, jak Pessoa w przewodniku ostrzega: jeśli na szybko chcemy zwiedzać Mosteiro dos Jerónimos , to lepiej wcale. Jednak decydujemy się na szybko, sam widok z zewnątrz jest już powalający. Faktycznie, trudno nie zachwycić się tą na pograniczu kiczu gigantyczną budowlą, która na pewno kiczem nie jest, jednak ma coś szaleńczego w sobie, nerwowego, jakąś magiczną histerię i jakiś baśniowy wymiar. Podobnego wrażenia doznałam, jak zobaczyłam po raz pierwszy Orvieto we Włoszech, jak nagle wyłoniło się zza mgły niczym wiszące w przestworzach miasto-wyspa. Tutaj, w pełnym słońcu koronkowa budowla klasztoru jest równie nierealna i równie magiczna. Przepychamy się przez tłumy zwiedzających do grobowca Vasco da Gamy i symetrycznie w przeciwległej nawie śpiącego na poduszce na sarkofagu, jak królowie polscy na Wawelu Luísa de Camões z napisem:

Aqui jaz Luís de Camões. Príncipe dos poetas do seu tempo. Viveu pobre e miseravelmente e assim morreu, no ano de 1579. Esta campa lhe mandou aqui pôr D. Gonçalo Coutinho, na qual não se enterrará pessoa alguma.

Architektura manuelińska cierpi chyba na brak oddechu, zdobienia pokrywają każdą wolną przestrzeń, co w jej mnogości i przewidywalności paradoksalnie uspokaja. Wszystko coś znaczy, każdy detal ma odniesienie symboliczne, metafizyczne i metaforyczne. Krzyże, kule, narzędzia tortur pasji Chrystusa, lwy Hieronima, ptaki i wszelkie zwierzęta heraldyczne, potwory morskie, tarcze, liny, średniowieczne plecionki, róże , rozety, osty, całe postacie świętych bądź ich fragmenty, a nawet wnętrzności, serca, wątroby, kości, czaszki… Wszystko rytmicznie umieszczone na elewacji, zwieńczeniach tympanonów, okien, wykuszy, krużganków i amfilad i też wewnątrz. Ten bajeczny świat ludzkiej niespożytej inwencji zamykania cudownych kształtów w kamieniu nie tylko nie rozsypuje się, ale dźwiga skutecznie wysokie sklepienia gotyckie krzyżowo-żebrowe przyklasztornej świątyni. Trzy nawy przykrywa wspólne sklepienie wsparte sześcioma kolumnami wzorowanych w bogatych zdobieniach na palmowych pniach. Okrągły świetlik pod sklepieniem sączy w szarość kamienia złote światło odbijające się od ciepłego, ugrowego stropu. Szukamy jeszcze grobu Pessoi, jest w północnym skrzydle klasztoru, dłuta rzeźbiarza Lagoa Henriquesa, który wyrzeźbił też ławeczkę na tarasie Café A Brasileira w Chiado. Tutaj ograniczył się do stojącego marmurowego obelisku na planie kwadratu, właściwie są to postawione na sobie dwa sześciany i jeden prostopadłościan o jednakowej postawie, gdzie wygrawerował fragmenty poematów trzech heteronimów tak, jakby chciał równocześnie uśmiercić też i jego inne tożsamości:

NÃO BASTA abrir a janela
Para ver os campos e o rio.
Não é bastante não ser cego
Para ver as árvores e as flores.
20.4.1919 – Alberto Caeiro.

PARA SER GRANDE, sê inteiro: nada
Teu exagera ou exclui.
Sê todo em cada coisa. Põe quanto és
No mínimo que fazes.
Assim em cada lago a lua toda
Brilha, porque alta vive.
14.2.1933 – Ricardo dos Reis.

NÃO. NÃO quero nada.
Já disse que não quero nada.
Não me venham com conclusões!
A única conclusão é morrer.

1923 – Álvaro de Campos

Przedostajemy się do pomnika Padrão dos Descobrimentos podziemnym przejściem i pod pomnikiem w budce przypominającej plażową z powiewającym białym w czerwone pasy daszkiem kupujemy lody.
Pomnik postawiony w 1940 roku jest wielką zawalidrogą i w porównaniu z wykwintem Klasztoru, jest po prostu w dosłowności śmieszny. Niestety, jest i jak każdy niefortunny pomnik będzie tu po wsze czasy swym niezgrabnym realizmem upamiętniać najśmielsze marzenia odważnych i niedoścignionych w swoim fachu żeglarzy. Jednak całe otoczenie gigantycznego pomnika jest bardzo przyjemne, tłumy turystów wprawdzie nie pozwalają wysmakować kunsztownie zdobionej mozaiki wokół pomnika, ale widok na otwarte morze, delikatny wiatr od zaledwie przeczuwanego Oceanu Atlantyckiego powoduje euforyczne zadowolenie.
Docieramy jeszcze do Jardim da Torre de Belém gdzie bujnie rosną gaje oliwkowe i widzimy już Torre de Belém, koronkową sylwetkę twierdzy, tak zwodniczą w swoim przebraniu z 17 armatami, dwoma poziomymi składnic broni i podwodnymi kazamatami. Ludzie tłoczą się na wąskim kamiennym mostku prowadzącym do kasy by wejść na jej najwyższy taras okolony delikatnymi krużgankami. Liczne otwory okienne i balkonowe również przyozdobione są kamienną biżuterią. Patrzymy jeszcze na przystań jachtów i wracamy.
Na przystanku autobusowym mnóstwo ludzi, grupa Francuzów zupełnie pogubiona i nie znająca żadnego języka prócz własnego, korzysta z objaśnień syna. Czekając na przyjazd autobusu nostalgicznie obserwuję kolejkę przed legendarną cukiernią i zarazem wytwórnią Pastéis de Belém, i dziwię się, że z tak błahego powodu ludzie grzecznie stoją w kolejce za ptysiami lub tartinkami z kremem takim samym, jaki mają nasze kremówki.
Autobus miał kursować co pięć minut, ale wypadło ich już chyba pięć, wreszcie przyjechał i cały kilkudziesięcioosobowy przystanek natarł na wejście.
Kiedy weszliśmy do mieszkania i otworzyli drewniane okiennice, słońce barwiło kamienice na różowo. Popatrzyłam z okna w dół na cztery stoliki restauracyjki na patio, ale powiewały jedynie papierowymi obrusami, nikt dzisiaj nie przyszedł.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2015, dziennik ciała i oznaczony tagami , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *