18 maja 2015, poniedziałek. Czas jest przesunięty tylko o godzinę i budzę się wyspana. Na zewnątrz od dłuższego czasu pracują już młoty pneumatyczne i maszyny budowlane. Syn nie przestawił się na czas europejski, śpi mimo huku jak zabity, więc wymykam się sama na ciemną, bezokienną klatkę schodową, a boję się nacisnąć włącznik światła, by nie okazał się dzwonkiem do drzwi sąsiadów.
Jak już jestem na dole i otwieram ciężkie, renesansowe drzwi, bucha oślepiające słonce i otula mnie miękkie powietrze od rzeki. Robotnicy w fosforyzujących strojach piaskują właśnie kamienną fasadę sąsiedniej kamieniczki ukryci pod osłoną z gęstej siatki.
Mijam Muzeum do Fado zamknięte o tak wczesnej porze, zamknięte cały dzień, bo to przecież poniedziałek. I tak, cóż mi może jednak powiedzieć Museo do fado, gdzie jest wszystko udokumentowane elektronicznie i aktywne multimedialnie, a ja potrzebuję mieć Amalię Rodrigez w związku z jej rodzinnym miastem, a nie światowym uznaniem. Sama Amalia też zresztą miała za nic takie dokumentacje, nie zbierała nawet wycinków z gazet, afiszy i zaproszeń. Gdzie mieszkała? Barbara pozostawiła na stole szczegółowy plan Lizbony, ale przecież do tych ulic nie dotrę. Amalia przenosiła się w dzieciństwie z mieszkania do mieszkania, z ulicy na ulicę, z dzielnicy do dzielnicy. Ogromna jej rodzina szukała nie tylko środków, by się utrzymać ale radziła sobie też z podziałem dzieci. Amalię dano do babci, która już zdążyła odchować swoich szesnaścioro i talent dziewczynki miała za nic. Po powrocie rodziców z zarobkowej emigracji na prowincji wróciła do nich i do ich ciągłych przeprowadzek do wynajmowanych mieszkań. Amalia Rodriguez urodziła się na przy rua Martim Vaz, potem przenieśli się na ulicę Santo Amaro, potem mieszkali na Cais da Rocha w bardzo małym domu przy samych schodkach, następnie w jednym z mieszkań na pierwszym piętrze Patio dos Quintalinhos na Calcada do Livramento. Szukam na planie i potem rezygnuję z Amalii, porzucam Amalię na rzecz Tagu, który przecież był głównym wpływem i inspiracją jej sztuki. Teraz koryto Tagu jest ogrodzone metalową siatką, jednak widać je w całej okazałości z zakotwiczonymi statkami i zieleniejącym przeciwległym brzegiem. Idę w kierunku mostu Vasco de Gama, który jest tak daleko, że go nie widać. Mijam przycumowane do brzegu dwa pływające hotele Island Dichess i Island Duke i idąc dalej ulicą Infante Dom Henrique jestem chyba już na poziomie dworca kolejowego Santa Apolonia po przeciwnej stronie promenady i mimo, że wybrzeże z żurawiami i kontenerami intryguje mnie bardziej niż rozpostarta po drugiej stronie panorama starożytnej Lizbony, muszę wrócić, gdyż drogę ostatecznie zamyka brama do Terminalu Multipurpose de Lisboa, gdzie przyjmuje się statki łączące kontynentalną części Portugalii z regionami Madery i Azorów. Przy gigantycznej zardzewiałej kotwicy-pomniku leżącej na trawniku przechodzę pod mostem na lewą stronę. Tam, gdzie most zniża się do poziomu ulicy ukryte są trzy posłania bezdomnych ładnie zaścielone, obok kilka zgrzewek mleka i zafoliowanej żywności z hipermarketu. Ich nie ma, są pewnie już pracy w dzieleniach turystycznych, a ja patrzę na te posłania marzę o takim przytulnym kąciku w pięknym mieście.
Wracam do domu na śniadanie, skąd wyruszamy na dzisiejsze zwiedzanie Lizbony. Kierując się w stronę Praça do Comércio mijamy Palacete Chafariz del Rei. Zachwyca starożytna kremowa elewacja pałacu zwieńczona mauretańskim, kolorowym domkiem na samym szczycie, z którego zwisa kłąb amarantowej bugenwilli. Są to w Alfamie, oprócz smętnie kwitnących oleandrów wbrew zaniechanej pielęgnacji, najprawdopodobniej jedyne przejawy złamania zakazu Pessoi, by nie sadzić w miastach kwiatów. Fernando Pessoa w „Księdze niepokoju” ustami Bernarda Soaresa, pomocnika księgowego w Lizbonie nienawidzi publicznego wykorzystywania roślin kwitnących:
(…)Nie drażni mnie w klombach regularny układ kwiatów. Jednak nienawidzę publicznego wykorzystywania kwiatów. Gdyby klomby znajdowały się w zamkniętych parkach, gdyby drzewa porastały feudalne zakątki, gdyby ławki były puste, znalazłbym w jałowej kontemplacji parków pocieszenie. Jednak parki w mieście, nie tylko uporządkowane, ale i użyteczne, są dla mnie jak klatki, w których barwna spontaniczność drzew i kwiatów ma tylko tyle przestrzeni, aby jej nie mieć, tylko tyle miejsca, aby go nie opuszczać, i ma swoje piękno – samo piękno, bez życia, które do piękna należy.(…)
Pałac Chafariz del Rei jest teraz hotelem z sześcioma luksusowymi apartamentami, jak czytam, niedawno poddany gruntownej odnowie zachował wszystkie oryginalne elementy dekoracyjne i architektoniczne na zewnątrz i od wewnątrz budynku.
Mijamy wykafelkowane fasady kamienic, z których żadna nie ma mniej niż 200 lat, a podziemia kolczastego domu Casa dos Bicos – Pessoa nazywa go Diamentowym Domem – teraz siedziba Fundacji Jose Saramago z ogromnym na całą jego wysokość banerem z portretem noblisty, pamięta jeszcze czasy rzymskie.
Na placu przed zabytkową stacją kolejową – Estação Ferroviária do Sul e Sueste – turyści trenują jazdę na segwayach ponieważ jest tutaj rzadka w mieście płaska powierzchnia. Stara biała stacja zabytkowa jest zamknięta, wchodzimy do nowej, równocześnie będącej też wejściem do metra i wodną przystanią. Jest w eleganckim stylu art deco z czarnymi połyskliwymi kafelkami kolumnami podtrzymującymi wykafelkowane białe sklepienie dworca dla promów i kupujemy bilet do Barreiro. Mimo dwóch mostów przez Tag, promy kursują tu co dziesięć minut, a i co pięć w godzinach szczytu. Płyniemy Gil Vicente chyba poza szczytem, pasażerów do Bareiro jest niewielu, szczególnie, że dwa piętra promu są bardzo przestronne i świecą pustkami. Widok oświetlonego słońcem oddalającego się miasta jest zachwycający. Po lewej widać czerwony most Salazara zakończony Cristo Rei – pomnikiem Chrystusa. Jezusa wzniesiono w 1959, by wyrazić wdzięczność Portugalii za uniknięcie zniszczeń w czasie II Wojny Światowej, lecz neutralność Portugali była przecież czysto pragmatyczna, cóż tu mieszać moce duchowe, co tu ma Jezus… Pomnik jest na dodatek bardzo brzydki, ma 28 metrów i stoi na 75 metrowym piedestale, nawiązuje do bratniej Brazylii i monumentalnego Chrystusa z Rio de Janeiro wyższego o trzy metry.
W Bareilo są na stacji brukowe mozaiki w fale obiecujące wiele, jednak widniejące z dala bloki osiedli z wielkiej płyty zniechęcają nas i wracamy promem z powrotnym porzucając nawet i osiągalną dla nas pieszo plażę, kąpiących się oglądamy z okien promu. Jesteśmy głodni i po wyjściu z przystani kierujemy się na Rua Augusta, gdzie z łapanki przez stojących kelnerów godzimy się na ekskluzywny obiad z ryb i steków wołowych. Na czarne obrusy położono jednorazowy papier sprawiający wrażenie idealnie wyprasowanego śnieżnobiałego obrusu. Nim przyrządzono posiłek zwyczajem wszystkich portugalskich restauracji podano talerze przystawek, wędlin, serów i pieczywa z oliwą, by czekający mogli wstępnie zaspokoić głód.
Pod windą Świętej Justyny kolejka. Syn jeździł nią za darmo jak był tutaj po maturze na audycjach baletowych, szukając w teatrach europejskich pracy. Mimo, że miasto go zachwyciło, nie zgodził się na zbyt niską pensję w Domu Kultury niedaleko Zamku Św. Jerzego. I tak jego Los, jego fado, nie zwiazał go wtedy z Lizboną.
Rezygnujemy z kolejki do windy i oszczędzamy na bilecie idąc na piechotę do wyższych partii miasta. Nagle otwiera się, jak w teatrze kurtyna na legendarny Plac Rossio.
„W nocnym pociągu do Lizbony” na Palac Rossio podążają nie tylko opozycjoniści rządów Salazara, ale i cały wątek romansowy szwajcarskiego nauczyciela uwikłanego przez przypadek w Lizbonę rozgrywa się właśnie tam. Wszyscy na Rossio!, my też.
W maju kwitną na Rossio fioletowe jackinarie i z kostką brukową w kolorze indygo i czernią pomników na tle chłodnej, szarawej bieli harmonizują szlachetnie, oszałamiają jak rozpostartym welonem, niespotykanym wcześniej w takiej ilości fiołkowym podniebnym zjawiskiem. Plac zasłany jest opadającymi dzwonkami kwiatów, które w dalszym ciągu pachną, jednak korony drzew mają ich też pełno i ta chmura fioletu jest tak nostalgiczna, tak melancholijna, że aż strach wiedzieć co się na tym placu wcześniej działo i co on pamięta.
Praça Dom Pedro IV (Rossio) jest w dzielnicy Baixa, tak opiewanej w „Księdze niepokoju”:
„(…)W połowie wiosny Baixa budzi się odrętwiała w lekkiej porannej mgle, a słońce wstaje jakby ospale. W jeszcze nieco chłodnym powietrzu panuje spokojna radość, a życie wraz z lekkim tchnieniem nieobecnej bryzy dygocze lekko z chłodu, który już ustąpił, bardziej przez wspomnienie chłodu niż przez sam chłód; raczej przez porównanie z nadchodzącym latem niż przez obecną pogodę.
Jeszcze nie otworzono sklepów, otwarte są tylko bary mleczne i kafejki, jednak ten bezruch nie ma charakteru odrętwienia, jak bezruch niedzieli – to po prostu bezruch. Złocisty ślad zaznacza się jak jakaś zapowiedź na odsłoniętym niebie, które błękit maluje blado poprzez rozpraszającą się mgłę. Na ulicach pojawiają się gdzieniegdzie zalążki ruchu, wyodrębniają się poszczególni przechodnie, a u góry, w kilku otwartych oknach, także migają jakieś zjawy. Tramwaje zaczynają zakreślać swoje żółte i numerowane trasy. I z minuty na minutę ulice zaczynają się zaludniać.(…)
Poprzez wieki nie wyglądało to tak bukolicznie. W „Ostatnim kabaliście Lizbony” Richard Zimler opisując kwietniową masakrę na Rossio w 1506, gdzie Starzy Chrześcijanie wymordowali 2000 Nowych Chrześcijan (Żydów zmuszonych do ochrzczenia).
„(…)Stos, jakże obficie karmiony żydowskimi ciałami, buchał straszliwym żarem.(…)
(…) – Popiół z żydowskich ciał znakomicie użyźni nasze pola!(…) pośrodku rozciągającej się przede mną doliny, jakąś milę ode mnie leżał plac Rossio. Zgromadziło się tam już co najmniej tysiąc Starych Chrześcijan, a ku niebu wspinały się płomienie dwóch wielkich ognisk.
Widziani z wysoka, Starzy Chrześcijanie na chwilę zrzucili z siebie ludzkie przebrania i zdali mi się chmarą mrówek, które poszarpaną na brzegach plamą oblegały jakąś padlinę. (…)”
Przed trzęsieniem ziemi był tu Pałac Inkwizycji. Przed budynkiem odbywały się spektakle auto-da-fé. Szacuje się, że Święta Inkwizycja w swej całej działalności przeprowadziła ponad 50 tysięcy procesów, zginęło ponad półtora tysiąca najczęściej Żydów, gdyż oni byli głównymi zazwyczaj oskarżonymi. Po reformach markiza Plombala i po likwidacji inkwizycji w budynku powstał Teatr Narodowy Marii II. Przechodzimy pod jego ogromnymi kolumnami, gdzie spotykamy czarnoskóre kobiety w pięknych afrykańskich strojach. Chcemy dojść ogrodu botanicznego, toteż porzucamy szybko fontannę, kolumnę Dom Pedro IV, zachwycający Dworzec Rosso w stylu manuelińskim obiecując sobie, że tu wrócimy.
Idąc wspaniałą Avenida da Libertade nie odczuwa się tego, że idziemy w wyższe rejony miasta, gdyż zdaje się być płaska, wytyczona oświeceniowo przez Plombala na modłę paryskich Pól Elizejskich. Nim do niej doszliśmy trzeba było zrzec się wszelkich pokus skręcania w ciasne uliczki, a nawet zrezygnować z mijanej windy-tramwaju Elevador da Glória polecanej turystom jako żelazna pozycja zwiedzania.
O Avenida da Libertade Pessoa pisze chyba z największą czułością w „Przewodniku”. Faktycznie, szeroki pas zieleni w środku dwupasmowej ulicy zagospodarowany jest fontannami, skwerami z tropikalną roślinnością pośród której wyziera co i rusz jakiś mały pomnik, popiersie lub tablica upamiętniające sławnych lizbończyków. Nawierzchnia wyłożona brukiem w kolorze kremowym i indygo, tak jak większość chodników lizbońskich ułożona jest w arabeski, które oplatają symetrycznie klomby, fontanny i kioski. Najważniejsze są kioski sprzedające teraz nie tytoń z Brazylii i Azorów, ale kawę i ciastka. Zwieńczone są kopułą z ostrym szpikulcem w stylu mauretańskim, otoczone wygodnymi stolikami pod parasolami. Siadamy przy kawie wśród wielu jak widać, nie turystów, ale zwyczajnych mieszkańców miasta, którzy siedzą tutaj z gazetami lub spotykają się ze znajomymi. Szpaler platanów ocienia dodatkowo to przyjemne miejsce.
Schodzimy z Avenida libertade i kierujemy się w zachodnie części miasta idąc schodami między domami oszpeconymi wszędzie graffiti, gdzie nie oszczędzono nawet ścian pokrytych błękitnymi kafelkami azulejo.
Do parku wchodzimy chyba jakimś bocznym wejściem, ale przy zakupie biletu dostajemy mapkę i wychodzimy od razu na górną pochylającą się w dół ścieżką wybrukowaną tak jak wszystko w Lizbonie, niebiesko czarną lub kremową carcada portuguesa. Nawierzchnia ta przywraca zawsze dostojeństwo każdej przestrzeni miejskiej i jak widać dobrze się z nią czują nie tylko ludzie, ale i rośliny. Wyglądają, jakby tu od wieków radziły sobie same, mimo, że jak donoszą tablice, zostały przywiezione i tak naprawdę nigdy ich tu wcześniej nie było. Park jest pusty, oprócz dwojga Polaków w naszym wieku trzymających się za ręce nikogo tu nie ma i słusznie, bo park ma swoją świetność za sobą z czym pogodzili się jego opiekunowie. Mijamy opadające zboczem arboretum i smętne klomby gdzie nic nie kwitnie, ale też i dzięki szlachetności roślin nie robią wrażenia aż tak zaniedbanych. Stawy podobnie utraciły swoją świetność i jakby zatrzymały się w degradacji na pewnym przyzwoitym poziomie. Po zejściu na dół do zardzewiałej furtki mającej udostępnić zwiedzającym ogród także od strony Praca da Alegriad, ale zamkniętej, doczekaliśmy się widoku opadającej z muru kaskady amarantowej bugenwilli i jest to jedyna kolorowa plama w ogrodzie, kwiatów zakwitłych wbrew wszystkiemu i mimo wszystko.
Wracamy aleją palm i wspinamy się w kierunku gmachu muzeum. Skręcamy jeszcze do bardzo skromnego obserwatorium meteorologicznego infanta dom Luisa, do obserwatorium astronomicznego, by wejść do kompletnie opuszczonej szklarni ze smętnymi kikutami zaschłych badyli, chociaż, jak głoszą tablice, powinny tu być rośliny z Nowej Zelandii, Australii, Chin, Japonii i Ameryki Południowej. Wychodzimy na rua da Escola Politécnica i dopiero teraz widzimy inne wejście, bardziej okazałe, prowadzącej do Muzeum Historii Naturalnej i aleję wysokich palm królewskich.
Jednak my już podążamy w górę miasta wciągnięci w jego wir i energię. Mijamy kolejne kioski z kawą, pomniki i starożytne pałacyki przerobione na sklepy z samochodami i garaże. Domy stają się coraz bardziej okazałe, przestronne, wysokie i zróżnicowane. Kamienice z przepastnymi balkonami, wysmakowanymi framugami okien, cudownie szlachetną, bardzo często wykafelkowaną elewacją zachwycają wyrafinowanym gustem emaunją spokojem i dostatkiem architektury. Nie ma ona nic wspólnego z przesytem nowobogackich, ani z popisem i wystawnością. Te wielopiętrowe, barwne kamienice, przyciągają zachwycony wzrok przechodnia zdziwionego, że można i tak mieszkać bez zimna dzisiejszej ponowoczesności i stęchłości ciasnych renesansowych kamieniczek. Mają tu podobno mieszkania ministrowie i elita Lizbony.
Zachwyca narożny budynek o niebieskiej elewacji zwieńczony teraz według najnowszych technologii szklaną, wielokondygnacyjną plombą. Jest to, jak czytam na monumentalnym łuku nad wejściem: Heron Castilho z 1921 roku. W stylu eklektycznym, trochę secesji, wsporniki zakończone kobiecymi głowami podpierają ciężkie balkony w stylu klasycznym. Okna różnorakie, od samodzielnych do pogrupowanych w kamieniarskich i gipsowych zdobieniach, których pion i poziom podkreślają okazałość. Podobno się już kompletnie sypał, gdy w latach osiemdziesiątych poddano go renowacji, po której oryginalne zostały jedynie zewnętrzne ściany. Pomieszczenia mają wszelkie udogodnienia cywilizacyjne, jest klimatyzacja, wentylacja, automaty p-poż.
Wstępujemy jeszcze do małej pastelarii o oliwkowym wystroju przypominającym południowe wyspy, z metalowymi krzesłami obitymi zgniłozielonym skajem i surowymi, bez ram lustrami nad stolikami i wyślizganym kontuarem, gdzie stoi kilku przechodniów kupując papierosy i napoje. Okazuje się, że nie mają vinho verde, właśnie się skończyło, piję więc zwyczajną wodę która jest w cenie wina.
I nagle, wychodząc z ulicy Braamcamp przestrzeń między domami otwiera się i uderza widok na monstrualną, 40 metrową kolumnę ze stojącą na niej czarną sylwetką mężczyzny i lwa. Coś podobnego przeżyłam tylko w Moskwie, kiedy nagle zdałam sobie sprawę z komunistycznej gigantomanii tamtejszych pomników budzących ciarki po plecach, nie odczuwalnych tak na fotografiach i filmach. I tutaj posąg markiza Plombala na jego ogromnym rondzie wiążącym wszystkie wspaniałe arterie Lizbony zmroził mnie i przestraszył. Ta teatralność z nutą komizmu niestety nie była do śmiechu – Plombal, używany częściej do wszystkich wieców i protestów publicznych niż plac Rosso – budził we mnie, mimo bezchmurnego błękitu nieba na którym tle stał uwięziony na słupie markiz, grozę.
Wracamy znajdując po drodze mały sklep samoobsługowy, gdzie ceny są niższe niż w Polce, a przynamniej kilkanaście razy niższe niż w Alfamie. Butelka wina verde nie przekracza dwóch euro, a tacka babeczek Pasteis de Belem jednego euro.
Krętymi uliczkami, najczęściej schodami zbliżamy się ku Alfamie idąc cały czas w dół i od pewnego czasu towarzyszy nam wyzierający między domami fragment Tagu z dopływającymi co jakiś czas, przypominającymi pływające białe kamienice statkami wycieczkowymi.
[Pessoa w tłumaczeniu Michała Lipszyca, Zimler w tłumaczeniu Zbigniewa Gieniewskiego]