Józef Mackiewicz napisał po wojnie jako oczywistość:
„Jak wiadomo ustrój komunistyczny przeistoczył wielką literaturę rosyjską w bezwartościowy kicz. We wszystkich innych krajach, gdzie nastaje komunizm wolna literatura zostaje podcięta, lub zniszczona.”
Nagrane na dyktafon monologi radzieckich żołnierek, które jako ochotniczki zaciągnęły się do Armii Czerwonej po ataku Niemiec na ZSRR rozpoczętym przez Hitlera w czerwcu 1941 operacją Barbarossa, przeleżały jako niecenzuralne jeszcze dwa lata, nim odblokowała je pieriestrojka. Za Gorbaczowa ten debiutancki utwór Swietłany Aleksijewicz wydawano w milionowych nakładach, które natychmiast rozkupywano.
Jak wielka była różnica w przedstawieniach kobiety-żołnierki w oficjalnej propagandzie, a jej świadków, czyli zawsze ofiar wojny, przekonaliśmy się na własnej skórze, chociażby futrowani tasiemcowym militarnym serialem przygodowym wdrażającym dzieci do następnej wojaczki „Czterej pancerni i pies”. Marusia ma tam długi warkocz, makijaż i romansuje z Polakiem.
Kilkaset nagranych na dyktafon głosów ochotniczek – przybyłych do Armii skutkiem namowy otoczenia, często rodziców i braci, zemsty za śmierć najbliższych, brakiem mężczyzn w kołchozie, których kontyngent trzeba było dać Armii i wysłać zamiast nich kobiety, wreszcie kłamliwej propagandy przedstawiającej wojnę inaczej niż nią naprawdę była od wieków, wmówieniem dziewczętom o ich misji, i patriotyzmie – poddano na samym stępie wojskowym rygorom. Włosy ścięto do skóry, przebrano w męskie kalesony i spodnie. Szyte z worków spódnice zostawały natychmiast konfiskowane. Nie wolno było mieć długich włosów, prymitywnego chociażby makijażu, czy wpiętych w karabin lub mundur kwiatów. Nie wolno było mieć żadnych kontaktów seksualnych, ani też erotycznych. Żołnierzy przez cztery lata wojny obowiązywał celibat względem niepoślubionych kobiet radzieckich, toteż wszelką nadarzającą się możliwość mężczyźni wetowali sobie przy byle nadarzających się okazjach, bo jak mawiał Stalin, żołnierz musi się wyszumieć.
Józef Mackiewicz pisał:
„(…)Kapelan amerykański, Francis Sampson, opowiada, że w Neubrandenburgu, zgwałcone dziewczęta niemieckie wieszano za nogi do rozstawionych gałęzi drzew i rozcinano w pachwinach… W Pradze czeskiej Niemki rozbierano do naga i kazano im w tym stanie uprzątać gruz; jednocześnie otwierać szeroko usta, żeby każdy przechodzeń mógł w nie splunąć; matki krępowano drutami kolczastymi i wrzucano do rzeki, zaś dzieci topiono w miejskich rezerwuarach wodnych i zabawiano się odpychając je żerdziami od krawędzi. Proboszcz Karol Seifert opowiada, że dnia 20 maja 1945 roku, stojąc na brzegu Elby widział: rzeką płynęła drewniana tratwa, do której długimi gwoździami przybita za ręce i nogi, cała niemiecka rodzina z kilkorgiem dzieci… Były major sowiecki, Klimow, (“Berlinskij Kreml”) opisuje jak w rowach przydrożnych leżały kobiety niemieckie, którym powbijano kolbami między nogi butelki od piwa.(…)”
W książce Swietłany Aleksijewicz podobnych opisów jest niewiele, a jeśli są, dotyczą wyłącznie winy Niemców znęcających się na radzieckich kobietach. Pełno jest natomiast opisów troski o pojmanego niemieckiego żołnierza w szpitalach polowych, które żołnierki wcielone do służby medycznej wykonują zazwyczaj z odrazą, ale sumiennie posłuszne odgórnym rozkazom, by, jak donoszą, ratować każde życie i tym różnić się od niemieckich bestii.
Jak w każdym twórczym przedsięwzięciu o rezultatach decyduje wybór. Pisarka podczas polskich spotkań z czytelnikami wyjaśnia, że tak naprawdę nie miała dużego wyboru. Spośród zwierzających się jej staruszek były najczęściej takie, które w dalszym ciągu bały się o tych czasach mówić, by nie zaszkodzić dzieciom i wnukom np. w przydziale mieszkania i po prostu mieć święty spokój. Niektóre doceniły pracę reporterki i pragnęły, by o ich nieludzkich doświadczeniach na linii frontu świat się dowiedział wbrew narzuconemu przez państwo totalitarne jednomyślenia.
Wczorajszy werdykt Nagrody Noblowskiej podkreślał „polifoniczność” utworów Swietłany Aleksijewicz. Kobiety w tej książce nie mówią zgodnym chórem, każda przypomina sobie coś innego nie tylko z koszmaru, ale ze szczęśliwości lat młodości, kiedy, niejednokrotnie nawet nie całowane, wchodziły w brutalny świat mężczyzn, na których nie dają złego słowa powiedzieć. Kto jest winien tych ich niebotycznych cierpień? Wiadomo Niemiec, nigdy Stalin:
„(…)Zdarzenie sprzed wojny…
Byłam w teatrze. W przerwie, kiedy zapalono światło, zobaczyłam… Wszyscy go zobaczyli… Zerwała się burza oklasków. Grzmot! W loży rządowej siedział Stalin. Miałam aresztowanego ojca, w obozach przepadł starszy brat, a mimo to poczułam taki zachwyt, że łzy mi popłynęły z oczu. Zamierałam ze szczęścia! Cała sala… Cała sala wstała! Wszyscy stali i przez dziesięć minut klaskali.
Taka przyjechałam na wojnę. Żeby walczyć.(…)”
Gdyż – niejednokrotnie oficerowie i bezpośredni zwierzchnicy, a często i podwładni, jeśli żołnierki dorobiły się oficerskich szlifów – traktują je najlepiej jak mogą w zaistniałych warunkach. Zakrywają kobiety swoimi ciałami podczas ostrzeliwania i giną, pozwalają nieletnim dziewczynkom pozostać w jednostkach wojskowych nawet, jak odgórny przepis na to nie pozwala.
Świadkowie wojennych czasów często ściszają głos, proszą by nagranych na dyktafon słów nie umieszczać.
Jednak, mimo tej autocenzury, mimo niejednokrotnie sentymentalnych wstawek uczestniczek działań wojennych być może wypowiadanych po to, by psychicznie móc sobie poradzić ze świadomością raz na zawsze zmarnowanego i na wstępie popsutego życia, książka Swietłany Aleksijewicz jest i tak gęsta od trudno przyswajanych dla normalnego czytelnika opisów przemocy, ogromu niepotrzebnego cierpienia i braku litości dla ludzi i zwierząt.
Zastanawia, jak ludzkość poprzez wieki ten ponury, zawsze ten sam dowód jej astronomicznej głupoty, potrafiła koloryzować, umajać i gloryfikować, a przede wszystkim zakłamać. Począwszy od starożytnych przedstawień bogów wojny jako bardzo atrakcyjnych supermężczyzn i obnażonych do pasa bogiń – superkobiet tonących w pąkach róż, krzewów lauru, otulanych puttami i wykwintnymi sprzętami do zabijania, barwny czas wojny artystycznych przedstawień służył jedynie po to, by zataić fakt, iż deprawacja wojenna u progu życia – a takie jest mięso armatnie – młode, ufne i urodziwe – to proces nieodwracalny.
Staruszki – emerytowane żołnierki, te które cudem przeżyły, przyznają zgodnie, że nie udało im się wyjąć z oczu „szkła boleści”, o którym pisał Krzysztof Kamil Baczyński.
Niejednokrotnie tające swoje żołnierskie poświęcenie, po wojnie stanęły potulnie do radzieckiej odbudowy przy kołchozowym traktorze, czy fabrycznej taśmie. Tym, którym pożoga wojenna pozwoliła wrócić do społeczeństwa jako kaleki, również ofiarnie budowały sowiecki komunizm chowając medale i emerytury do szuflady, poruszając się w pracy dzięki protezom.
Autorka w wywiadach przyznaje, że dojście do absolutnej prawdy tych czasów jest niemożliwe. Jednak swoją książką uzyskała przynajmniej to, że oddała głos mrowiu kobiet kryjących się za abstrakcyjnymi liniami wojskowych map, podczas kiedy admirałowie i generałowie beztrosko wpinali w nie chorągiewki obmyślając wojenne strategie teatru wojny.
Swietłana Aleksijewicz uświadomiła, że wojna to nie tylko teatr Historii, że to przede wszystkim publiczność zmuszona do udziału w jej barwnych spektaklach. Kobiety-żołnierki jakkolwiek by mówiły o swoim wojennym napastniczym udziale, zawsze są jej ofiarami.
I to chciała powiedzieć Swietłana Aleksijewicz, czyli bardzo dużo.
[cytat w tłumaczeniu Jerzego Czecha]
Ciekawe, że w wywiadach z noblistką, której trudno przyporządkować jedną narodowość, kiedy pytają o miejsce urodzenia, nigdy nie usłyszałem, że Stanisławów był polski. A przecież miasto założyli Polacy i przed wojną było ich tyle, co Ukraińców.
Widocznie babcia noblistki, Ukrainka, którą jak opowiada, bardzo kochała, nic jej o Polakach nie opowiedziała.
Za to bardzo ciepło o Stanisławowie, jak było za Polszczi opowiada Jurij Andruchowycz w „Ostatnim terytorium”. I poetycko o tym, żeby nie wiem jakby zmieniano nazwę miastu, przemalowywano, burzono, to i tak co i rusz wylezie jakaś cegła z polskim napisem, jakieś stare tynki na elewacjach z polskimi nazwami. Ale szkoda, że noblistka o tym milczy, bo jednak najlepszą pamięcią jest literatura, a pamięć materialna ulega zatarciu.
Rodzina mojej mamy mieszkała w Stanisławowie i kiedy moja prababcia zmarła tuż przed wojną na grypę, zrobiono do rodzinnego albumu zdjęcie wielkiego rodzinnego grobowca. Dwustuletni Cmentarz Sapieżyński już nie istnieje, buldożery wkroczyły w końcu lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, podobno stoi tam teatr oraz hotel. A ja mam na zdjęciu grobowiec.
Ale Swietłana się nie interesuje takimi duperelami.
Tak, masz rację, tylko wojna i wojna…
O wiele straszniejsza, a w każdym razie niczym nie ustępująca wizji Kraju Rad jaką daje Swietłana, jest wizja zawarta w przestrasznym filmie Aleksandra Proshkina „Odkupienie”, aż zatyka na samo wspomnienie, więc nie będę go streszczał. Ale jest tam bardzo odważna teza, że zniszczenie moralne, duchowe, społeczne tego narodu jest tak wielkie, że nie ma możliwości powrotu do granic ludzkich w rozumieniu zachodniego humanizmu. W filmie chodzi nie tylko o cenę zwycięstwa nad faszyzmem, ale rzeczy wcześniejsze, jak zbrodnie stalinowskie, czy carski zamordyzm. Ogrom tej opresji okazał się zbyt wielki, przekroczył ludzkie granice i doprowadził kraj do ruiny. Teraz przypomina, wg reżysera, rozgrzebany cmentarz. Tak jak z każdym materiałem, nie tylko ludzkim – po przekroczeniu pewnej siły, materiał nie wraca do poprzedniej postaci – pęka, zrywa się.