Dziennik sztokholmski (3)

22 października 2015, czwartek. Stół szwedzki w Hotelu Radisson Blu Waterfront składał się z kilku stołów, między którymi, jak w labiryncie, krążyli hotelowi goście. Ponieważ nie jem śniadania zadawalając się jedynie gorzką kawą, trudno mi było zdecydować się na coś, co mi zapewni posiłek na cały dzień, gdyż taka obfitość i różnorodność jadła była mi obca i poczułam się nieswojo. Oprócz sterty kilkudziesięciu gatunków chleba i bułeczek cynamonowych, masła w drewnianych miseczkach o kilkudziesięciu smakach, wszystkich zapewne gatunków sera, jakie ludzkość wymyśliła, jaj w postaci jajecznicy i w skorupkach, pieczonych szynek, prosciutta, klopsików, żeberek wieprzowych, salcesonu, kiełbasek, ziemniaków w całości, owoców morza, krabów, langust, ślimaków, łososi, śledzi, węgorzy. Wszystko przetykane paterami owoców egzotycznych i lokalnych w formie sałatek lub w całości. Ogromne niklowane termosy z gorącymi napojami stały z dodatkami do napoi, dżemami, syropami, deserami, ciasteczkami. Kusiły mnie żeliwne czarne garnki nakryte pokrywkami, by potrawy były gorące, opatrzone tabliczkami z nic mi nie mówiącą szwedzką nazwą, ale trzeba było się decydować szybko, gdyż syn spieszył się do pracy. Położyłam na talerzyk wszystko, co najbardziej lubię: orzeszki laskowe, konfitury z brusznicy, grzyby i śledzie, nalałam sobie szklankę mleka. Okazało się, że dziecko oświetleniowca zachorowało, zaoferowałam, że mogę pomóc, ale znaleziono już zastępcę. Syn poszedł do pokoju po sprzęt, w holu czekała już na niego producentka z Seattle ze szwedzkim współpracownikiem. A ja skierowałam się do metra.
Na dworcu centralnym wszyscy podążali do metra, szłam równo w jednym kierunku z milczącą falą spieszących się młodych ludzi. Mijaliśmy obficie zaopatrzone kafejki i bary, gdzie ci, co się jak my, nie spieszyli, jedli śniadanie. Zdecydowałam się na kierunek południowy mając podobny problem z wyborem zwiedzania, jak przy szwedzkim stole. I to kusi, i to nęci.
Metro zachwyca prostotą poruszania się, pociągi przyjeżdżają co dwie minuty, mimo to są cały czas pełne. W ścisku wysiadłam na stacji Slussen wybierając w końcu z piętnastu sztokholmskich wysp południową wyspę Södermalm dawniej proletariacką, marynarską, dzisiaj ekskluzywną dzielnicę Sztokholmu, miejsce centrów handlowych i drogich domów. Per Anders Fogelström w swoich książkach opisał proces uprzemysłowienia dzielnic Södermalm głównie na podstawie losów mieszkańców robotniczych dzielnic. „Wakacje z Moniką” z 1953 nakręcone na podstawie jego prozy przez Ingmara Bergmana dzieją się właśnie tutaj. Harry i Monica spotkają się w kawiarni w Södermalm w przerwie na kawę i się zakochują.
Wyspa Södermalm jest na wyższym poziome niż przyległe wyspy, stąd śluza (Slussen), stąd nazwa stacji metra.
Idę w dół ku wybrzeżu i na wprost wyrasta gigantyczny chodnik powietrzny Katarinahissen polecany turystom we wszystkich przewodnikach. Jednak i tak nie jest tak sławny, jak kiedyś, kiedy był symbolem Sztokholmu, był na znaczkach i pieczątkach. Wiem, że winda wioząca na 35 metrów nad poziomem morza jest od kilku lat nieczynna z powodu zagrożenia i wymaga kapitalnego remontu, ale odnalazłam ją na filmach na YouTube z lat trzydziestych, kiedy uroczyście świętował jej przebudowę i otwarcie król Szwecji.
Jak czytam tutaj wszystkie nazwy są od Katarzyny i muszę uważać na końcówki słów. Rozglądam się za schodami, by wejść na chodnik Katarzyny, tymczasem jestem na dużej, nadbrzeżnej przestrzeni placu Ryssgården, którego nazwa pochodzi od rosyjskich portowych magazynów. Dawniej był tu tętniący życiem targ rybny. Jest o tej porze roku, przy małej liczbie turystów niewiele stoisk z sadzonkami kwiatów rabatowych i wrzosów, ozdobną kapustą i mnóstwem suszonych roślin, w których przeważają kwiaty hortensji. Między wyłożonym na bruk towarem spacerują wróbelki, których nie wdziałam od kilkunastu lat, bo na dobre zniknęły z miast Polski. Tu cieszą, szczególnie, że o pewnie tych samych wróbelkach pisał kilkakrotnie Strindberg w „Czerwonym pokoju” opisując tę dzielnicę w pierwszym rozdziale zatytułowanym „Sztokholm z lotu ptaka”. Kieruję się w stronę wzgórza świętej Katarzyny, po którym pną się schody z kamienia. U podnóża jest pieczara wydrążona w granitowej ścianie. Cały Sztokholm jest położony na skałach, które zamiast przeszkadzać są świetnie wykorzystane i eksploatowane. Trudno sobie wyobrazić Sztokholm bez wynalezienia dynamitu przez Alfreda Nobla. W wykutych w skale korytarzach jest nie tylko metro, ale piwnice z restauracjami, magazyny, domy towarowe, garaże. Ten bunkier wewnątrz jaskini, przy którym stoję wydrążono w czasach zimnej wojny dla schronienia 25000 mieszkańców Sztokholmu na wypadek wybuchu bomby atomowej. Przecina pewnie całą górę, połączony jest systemem wind i schodów z powierzchnią. Teraz jest to garaż dla pół tysiąca samochodów.
Pnę się schodami z poręczą o tyle wygodnymi, że co jakiś czas skręcają zmieniając kierunek patrzenia na odsłaniającą się panoramę Sztokholmu. Winda Katarinahissen powstała, jak czytam na tablicach w 1883 i miała łączyć nadbrzeże Södermalm ze skwerem Mosebacke, aby mieszkańcy mogli ominąć górzysty obszar. Najpierw napędzana była silnikiem parowym, potem od 1915 elektrycznym. Po przebudowie w latach trzydziestych powstała tu elegancka restauracja „Gondolen” z widokiem na obie strony kładki. O tej porze jest nieczynna, otwierają ją dopiero koło południa, ale chyba i tak niewielu tu gości dociera o tej porze roku. W sezonie nie ma tutaj nigdy ani jednego wolnego miejsca, teraz parasole przed restauracją są smętnie zwinięte, wiatr nawiał jesienne liście. Widok jest równie piękny jak z mojego hotelu i obejmuje cały wschód wyspy, gdzie na szczycie pionowej skarpy wybrzeża majaczy winda „Zofia”, (Stadsgårdshissen) jedna z trzech wind nieczynnych, oprócz tej, przy której stoję i „Marii” (Mariahissen), do której chcę koniecznie pójść przy okazji zobaczenia mieszkania Mikaela Blomkvista. Windę „Zofię” ocalił przed rozbiórką artysta Carl Anton (pieśniarz, muzyk, malarz) w której w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku zrobił sobie pracownię. Była to winda dla pracowników doków, by było im łatwiej dostać się do pracy i powstała na początku ubiegłego wieku. Teraz widzę ją, to mały zielony domek Antona połączony pionowym żeliwnym zakończonym małym ceglanym domkiem stojącym przy ulicy Statsgården po którym pędzą samochody.
Oglądam jeszcze prawą stronę z widoczną jak na dłoni koniczynką zbudowaną w 1935 roku w stylu funkcjonalizmu, która, jak pamiętam z dzieciństwa, była szczytem marzeń wszystkich chłopców bawiących się samochodami. Rodem z Ameryki rozwiązała tutaj niezwykle trudny problem komunikacji lądowej, morskiej i powietrznej, bo wszystko wieloma poziomami mostów jakby fruwa. Zachwycał się nią Le Corbusier. Dzisiaj podlega gruntownej przebudowie i wyburzeniom. Już widać przeznaczony do rozbiórki, a wybudowany w latach pięćdziesiątych w jednej z kwater koniczynki okrągły Kolingsborg opatulony szczelnie kolorowymi siatkami zwisającymi z rusztowań i z daleka wyglądający jak barwny cyrk. Akcja bestsellerowej trylogii Jonasa Gardella, gejowskiej szwedzkiej Love Story, wielkiej powieści o epidemii AIDS w latach osiemdziesiątych „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek” porównywana do „Aniołów w Ameryce” Tony’ego Kushnera toczy się właśnie tutaj. Były tutaj zabawy na parkiecie, muzyka house i techno. W ostatnią sobotę każdego miesiąca parkiet na najniższym poziomie był słabo oświetlony, żeby można było wejść, trzeba było zdjąć koszulę. Tu też filmowano sceny disco do filmu „G” Staffana Hildebranda. Podobno, jak czytam na forach sieciowych likwidacja legendarnego miejsca spotkań gejów była podyktowana jedynie względami politycznymi.
Dalej widać pomnik Karla XIV Johana z francuskiego rodu Bernadotte, wzniesiony w połowie dziewiętnastego wieku na placu rybnym. Podczas budowy „koniczynki” został przestawiony i obrócony tak, by wystawiona ręka Karola pokazywała to, co powinna pokazać. Oryginalna baza pomnika marmuru z Carrary nie wytrzymała klimatu, rozpadła się i zastąpiona została lokalnym granitem.
Prosto z kładki podążam w stronę Mosebacke ulicą o tej nazwie. Dawniej był to ryneczek, potem, jaka pisze Strindberg, park:
„(…) Był wieczór na początku maja. Mały park na Mosebacke nie został jeszcze udostępniony publiczności, a rabatki w nim też nie były skopane; pierwiosnki, przebiwszy się przez warstwę ubiegłorocznych liści, właśnie kończyły swe krótkie bytowanie, by ustąpić miejsca delikatniejszym krokusom, które znalazły schronienie pod nie owocującą już gruszą.(…)”
[AUGUST STRINDBERG „Czerwony Pokój. Sceny z życia artystów i pisarzy” Przełożyła Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska]

U mnie akurat jest pora jesienna, ale jest słonecznie i ciepło, siadam na ławeczce, by wypić trochę hotelowej kranówki z plastikowej butelki i tak rozkoszuję się absolutną pustką tego zakątka. Na klombach wrzosy przetykane fiołkami alpejskimi, nic nie wskazuje na zbliżającą się zimę. Pewnie dwa wieki wcześniej, w czasie artystowskich czasów Strindberga i naszej Młodej Polski tętniło tu życie, teraz nie ma dosłownie nikogo. Zza drzew wyziera 32 metrowa ośmioboczna, ceglasta, dziewiętnastowieczna wieża ciśnień, teraz przepompownia Mosebacke. W czasie eksploatacji mieszkał tam podobno inżynier, po zamknięciu w 1960 roku zaadaptowano ją na mieszkania dla nie związanych z wieżą lokatorów.
W środku skweru biała rzeźba w splocie secesyjnych ciał, obok zielona budka głucho zamknięta po sezonie. Żeliwne latarnie z białymi kulami kloszy nawiązują do secesji.
Żółty Teatr Południowy (Södra Teatern) z połowy dziewiętnastego wieku, który o wiele bardziej okazale prezentuje się od strony wybrzeża dzięki swojej lokalizacji na wysokiej skarpie granitowej. Zaprojektował go sztokholmski architekt Johan Fredrik Åbom, twórca większości z tego okresu szwedzkich budynków mieszkalnych, banków, hoteli, fabryk, szpitali, ratuszów, kościołów i teatrów. Po przebudowach dano trzecie piętro i antresolę, jest tu mieszanina stylów, od baroku do renesansu, neobarokowy z secesją i neoklasycyzmem. Jest sześć scen, pięć barów i restauracji, kilka tarasów i balkonów z wspaniałym widokiem na Sztokholm. Kiedy podupadł, dyrektor popełnił samobójstwo. Innym trupem teatralnym był dwudziestoletni Victor Rolla, który wyleciał stąd balonem w kierunku archipelagu Sztokholmu, rozbił się i zginął. Teatr przechodził wszystkie mody i style, wystawiał music halle i rewie, restauracje przechodziły okrutne czasy szwedzkiej prohibicji. Tu kręcił Bergman „Fanny i Aleksander” w 1982. Noblowski tydzień Wisławy Szymborskiej odbył się w grudniu 1996. W Södra Teatern odbył się polsko-szwedzki wieczór poezji gdzie w zastępstwie Wisławy Szymborskiej recytowała wiersze Teresa Walas. Ludzie oddawali bilety w kasie.
Ten sam architekt Johan Fredrik Åbom zaprojektował łuk triumfalny do tarasu z czarnymi, żeliwnymi kolumnami oraz ścianę od strony Klevgränd. Przechodzę przez łuk, stoją stoły z ławami, jest scena w postaci dużej płyty okolonej sztuczną trawą, jarmarczna strzelnica, stoisko z grillem i popiersie Augusta Strindberga z brązu. Wszystko smutnie opuszczone, aż trudno przypuścić, że latem tętni tu życie. Ale wszystko obramowane czarną, secesyjną, piękną balustradą kierującą się do schodów z żeliwnym transparentem z napisem Kägelbanan. Ale widok z tarasu jest imponujący, niestety, bez efektów dźwiękowych, jakich doświadczał Strindberg:

„(…)Gdy przechylił się przez barierkę i ogarnął wzrokiem miasto u swych stóp, to wydawać by się mogło, że patrzy na własnego wroga; jego nozdrza rozszerzyły się, jego oczy rozpłomieniły, a zaciśnięta w pięść ręka wzniosła się do góry, jakby tym gestem pragnął wyzwać na pojedynek to biedne miasto lub mu zagrozić.
W Świętej Katarzynie rozległy się dzwony na siódmą, po chwili sekundował im także rozlewny dyszkant ze Świętej Marii, a dzwony z katedry i z Kościoła Niemieckiego dopowiadały basem; niebawem cała przestrzeń wibrowała dźwiękiem wszystkich miejskich dzwonów wybijających siódmą. Gdy jednak umilkły, jeden za drugim, jeszcze daleko słychać było ten ostatni, który śpiewał swą kojącą wieczorną pieśń. Miał ton wyższy, brzmienie bardziej klarowne i tempo szybsze niż pozostałe(…)” – czytam słowa Stridberga w „Czerwonym pokoju”.
Schodzę zabytkowymi schodami Mosebacke trappor. Na niższych poziomach pod trasem są jeszcze dwa piętra, dzisiaj przeznaczone na bankiety i seminaria o pięknych secesyjnych oknach, żeliwnych balustradach, stylowych lampach i latarniach.
Przed nadbrzeżem Söderbergs jest jeszcze równoległa ulica Katarinavägen, gdzie pod numerem 19 tkwi ogromny, zachwycający czarny budynek, ni to kościół, ni to zamek. Okazuje się, że dawniej szły tędy tory i jest to dawna stacja kolejowa. Pochodzi z początku dwudziestego wieku, ma od strony Stadsgården osiem pięter wysokości, a od Katarinavägen trzy. Budowniczy Opery Sztokholmskiej Axel Anderberg i inżynier Mats Hedlund wykonali go w stylu Art Nouveau z brunatnej cegły i czarnego kamienia. Został następnie sprzedany kościołowi dla marynarzy i żeglarzy oraz zamieniony na Instytut Marynarzy pełniący opiekuńczą rolę, ale na wieży pozostał zegar stacji kolejowej zwieńczony kopułą z miedzianej blachy przypominający lokomotywę, ale ja tej lokomotywy nie potrafię dostrzec. W 1913 roku mieszkała tu sławna para malarzy modernistycznych Isaac Grünewald i Sigrid Hjertén, gdzie powstały ich najwspanialsze prace. W tej chwili obrazy Sigrid o pięknej kolorystce, uczennicy Matisse’a, kontynuatorce Cézanne’a osiągają niebotyczne ceny.

Wracam ulicą Katarinavägen do stacji metra Slussen. Jestem spanikowana, jest już późno i nie zobaczyłam tego, co miałam zobaczyć. Jadę znowu na Stare miasto.
Do Muzeum Nobla trafić bardzo łatwo, jest dokładnie w środku wyspy Gamlastan na rynku. Wśród szesnasto i siedemnastowiecznych kamieniczek, z których najpiękniejsza jest szkarłatna i prezentowana najczęściej na wszystkich turystycznych folderach, tłoczą się wycieczki szkolne. Zajmują schody muzeum Nobla i tak już szczelnie wypełnione przez zwiedzających i jedzących niemal przy wejściu, gdyż restauracja jest zaraz na samym początku, do której nie trzeba wykupywać biletów. Ludzie piją kawę, wino, jedzą obiad i Lody Nobla. Brodaty młody chłopak w okularach pogrążony jest w swoich danych komputerowych i nie reaguje, gdy mówię, że bilety są drogie. Na stole jest sześć przegródek, w których są wydruki tegorocznych nagród, niektóre kolorowe i składające się z wielu kartek.
Muzeum zajmuje tylko parter, resztę zajmowała Giełda Papierów Wartościowych (Börshuset).
Budynek zaprojektowany przez królewskiego architekta Erika Palmstedta w stylu rokokowym z jońskimi pilastrami na frontonie w świetlanej epoce gustawiańskiej ma wnętrza w złocie i bieli. Wielka środkowa sala z kolumnami i pilastrami przy ścianach była elegancką salą bankietową.

Panuje tu symetria. Ponad 800 Laureatów krąży cały czas w przypadkowej kolejności na czarnobiałych tabliczkach z fotografią, przesuwając się dzięki kolejce linowej na suficie. Aktualni Nobliści są na tablicach, zaraz na samym początku przy recepcji. Osiągnięcia w dziedzinie nauki, literatury i pokoju są pokazane na 33 filmach, każdy po 3 minuty po prawej stronie od recepcji. Tam też jest pokój dla dzieci Bubbelkammaren, gdzie można samemu poeksperymentować z wynalazczością. Jest tu też pokój Alfreda Nobela zdjęcia, maska pośmiertna, pamiątki, biografia. Środek zajmują tablice obejmujące dekady noblistów, od 1991 roku po 2015, czyli 10 elektronicznie aktywnych ekranów z videoklipami, wiadomościami, artykułami, kontrowersjami. Po prawej dokumentacja jak się noblistów wybiera. Po lewej za półkolistą rozświetloną kotarą video z wszystkich uroczystych bankietów i kolacji. Obok video z uroczystości wręczenia, medale, dokumenty, dyplomy. Po prawej za kotarą osiem filmów po 8 minut z życia noblistów – gdzie mieszkali i pracowali.
Są tu sale wystaw czasowych, wykładowe, aktualne wydarzenia można śledzić na facebooku. Ja pędzę dalej, wpadam obok do katedry, gdzie sobie trochę posiedzę.
Luterańska Kościół św. Mikołaja Storkyrkan ma piękną rzeźbę drewnianą naturalnej wielkości Świętego Jerzego na koniu ze smokiem. Jest w tonacji szaro-złotej i jest bardzo kolczasty, mimo to ciepły i przyjemny. Wnętrze całej katedry ma wesołe ściany cynobrowe w stylu gotyku ceglanego na planie kościoła halowego. Zachwycają też zupełnie szalone dwie ambony pozłacane skontrastowane z zupełnie chłodnym, niemal geometrycznym szaro-srebrnym ołtarzem. Królewskie ławki mają baldachimy z puttami, obite są haftowaną tkaniną. Ale najwięcej królów wyleguje się na kamiennych poduszkach w bogatych z kolumnami marmurowych kwaterach, niektórzy są pochowani w kamiennej posadzce, część leży pod reliefowymi wielkimi płytami. Można im zaświecić świeczkę w ogromnej, metalowej kuli pełnej zapalonych świeczek.
Wychodzę na zatłoczoną turystami ulicę Vasterlanggan i wsiadam do najbliższej stacji metra i jadę z powrotem na wyspę Södermalm.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2015, dziennik ciała i oznaczony tagami , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *