Dziennik sztokholmski (2)

21 października 2015, środa. Zjechałam windą na dół i obeszłam parter hotelu. W części przeznaczonej na jedzenie mimo południa ukończonej pory śniadaniowej w dalszym ciągu przy szwedzkim stole nakładano sobie porcje na białe talerzyki, a sztab kelnerów i kelnerek stał milcząco, co jakiś czas służąc pomocą lub śpieszył wynieść talerze opuszczone już przez jedzących. Byłam tak zemocjonowana, że i tak nic bym nie przełknęła, pobiegłam więc przez obszerny hall do drzwi wejściowych, gdzie uderzył mnie ciepły powiew powietrza. Ponieważ było o wiele cieplej, niż w Polsce, pozostałam jedynie w podkoszulku zarzuciwszy lekką kurtkę i tak zaintrygowana widzianą z okna gigantyczną wieżą kościoła świętej Klary kierując się jej widokiem pobiegłam wielką arterią Klarabergsgatan, gdzie stoją domy handlowe, hotele i banki, pobudowane po dokumentnych wyburzeniach w latach sześćdziesiątych. Teraz większość jest opatulona siatkami osłaniającymi rusztowania i wygląda jak instalacje Christo. Jedynie nie zburzono kościoła, od którego nazwy wszystko się wokół obraca – mosty, jezioro, budynki, porty, dzielnice – czyli świętej Klary, a kościół podobno też wziął nazwę od góry o tej nazwie, która była na zachód od kościoła. Tyłem do Kościoła stoi poeta, myśliciel i marzyciel Nils Ferlin, odlany w czarnym metalu w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Stoi anorektyczny, patrzy na plac przed kościołem i pali papierosa. Podobno, odżywiał się tylko alkoholem, papierosami i depresją.
Kyrka Clara jest z szesnastego wieku, ale przebudowywano go po pożarze dokumentnie. Z cegły, na planie krzyża łacińskiego, jednonawowy, z pięknym gotyckim sklepieniem krzyżowym. Wieża jest faktycznie imponująca, z czerwonej cegły, z pasmem czarnych błyszczących płytek i zakończona miedzianym, szmaragdowym dachem z czterema mniejszymi wieżyczkami. Zwieńczona berłem z kutego żelaza, z pozłacanym kogutem jest najwyższą budowlą w Szwecji. Dobrze ją widać na filmikach YouTube filmowanych przez drony.
Wracam z powrotem w kierunku hotelu chcąc się przedostać do Ratusza widzianego z okna.
Idąc mostami powoli przyzwyczajam się, że róże poziomy ulic tworzą przestrzenny ciąg komunikacyjny mnożąc możliwości połączeń domów, sklepów na różnych płaszczyznach, ale i same mosty i kładki. Tak powstała całkiem nowa ulica-most w trakcie przebudowy dworca, ulica Kungsbron, na którą wchodzę zaintrygowana okrągłą budowlą, do której wiedzie chodnikowa kładka. Drzwi z okrągłym okienkiem pozostały uchylone, osoba śpiesząca się tak bardzo jak królik z Alicji w Krainie Czarów zniknęła właśnie za nimi, a one nie zdążyły się jeszcze zamknąć. Wchodzę więc, one się zatrzaskują, idę wewnętrzną kładką jak mostem w oszklonym tunelu. Po lewej za oknami ludzie przy ekranach, komputerach, na końcu drzwi z dwoma okrągłymi jak oczy okienkami, gdzie ten ktoś zniknął, zatrzasnął, napotykam jedynie nieznany mi szyfr, który mógłby mi je otworzyć. Wycofuję się, wracam, drzwi wejściowe są już zatrzaśnięte, wpadam w panikę. Nagle zauważam na ścianie guzik z narysowanym kluczem, naciskam i jestem na wolności. Okazało się, że byłam w „Runda huset” gdzie monitoruje się cały ruch kolejowy w rejonie Sztokholmu.
Królewskim mostem schodzę na bulwar nad wodą, tu są tereny parkowe, po wodzie pływają kajaki, a ludzie biegają i jeżdżą rowerami. Tu w całej okazałości połyskuje i odbija się w wodzie mój hotel wraz z mrugającą wstęgą metalową Stockholm Waterfront Congress Centre, które czerpią energię z jeziora Klara. Na ścieżki rowerowe i chodniki w karminowym kolorze padają cały czas żółte liście. Tym czarownym, sielskim traktem dochodzę do szarej, stalowej bramy Ratusza (Stadshuset), za którą wielki dziedziniec z widokiem na kolumnadę o wyraźnych wpływach islamskich, przez które bije w oczy światło z nadbrzeża.
Ratusz szokuje wielością stylów i oszołomiona pytałam siebie, czy to tak na poważne, czy to nie przypadkiem jakiś wielki zamysł kpiarski, by namieszać w tyglu epok i sobie trochę z powagi miejsca dworować. Udaje mi się cichcem przyłączyć się do jakiejś wycieczki, gdyż Ratusza indywidualnie zwiedzać nie wolno i zobaczyć salę, gdzie para królewska wraz z 1500 gośćmi je co roku 10 grudnia w rocznicę śmierci Nobla regionalne szwedzkie potrawy, a też zobaczyć atelier kryminału „Testament Nobla”. Faktycznie, Sala Błękitna nie jest niebieska gdzie jedzą, a Sala Złota jest złota od bizantyjskiej mozaiki szkliwionej prawdziwym złotem i robi piorunujące wrażenie, ale szybo uciekam przestraszona tą gigantomanią.
Wracam na dziedziniec, na którym rośnie jakiś bardzo zasłużony dąb opatrzony tabliczkami, czerwieniejące dzikie wino pnące się po ogromnych ścianach z czerwonej cegły jakoś mimo wszystko całość uczłowiecza i zmiękcza surowość zwalistej bryły wieży i ciężkich proporcji całego budynku.
Zbudowany na początku ubiegłego wieku miał być zapewne arcydziełem, jest eklektyczny, konserwatywny niemniej jakoś dziwnie pasuje do ducha tego miasta i chyba nie mógłby być inny. Tutaj architekt zainspirował się widzianym w trakcie wojaży po Europie Pałacem Dożów w Wenecji chcąc ze Szwecji zrobić Wenecję Północy bez jej lekkości i wdzięku i mu się udało.
Przechodzę przez kolumnadę na drugą stronę zobaczyć południową stronę ratusza, ławeczki nad wodą dają ukojenie i wytchnienie. Pod murem, okolony plamą słońca w kształcie łuku kolumnady wygrzewa się na słońcu leżący kloszard oprawszy głowę w kapeluszu o szmaragdową torbę z IKEI. Po prawej, na najdalej wysuniętym cyplu stoi na gigantycznej kolumnie Engelbrekt Engelbrektsson, szwedzki przywódca rebeliantów, bohater narodowy, późniejszy mąż stanu.
Wracam na dziedziniec, gdzie na parterze jest sklep z pamiątkami. Oglądam Muminki w każdym rozmiarze i tworzywie oraz Pippi Långstrump i mnóstwo regionalnych nikomu niepotrzebnych przedmiotów w ścisku tu kupowanych, przechodzę na drugą stronę dziedzińca, gdzie wchodząc po schodach zauważyłam, że idący przede mną chłopak nie wchodzi i czeka, by ciężkie drzwi mi przytrzymać i przodem wpuścić. Roztkliwiona tą grzecznością poczułam się euforycznie, a na dodatek po zwiedzeniu piwnic ratusza, czyli podziemnych dwóch restauracji okazało się, że jest dostępny darmowy ustęp.
Wchodzę na dawną przystań Klara Mälarstrand i idę bulwarem w kierunku zachwalanego przez przewodniki Starego Miasta, które na piechotę można obejść w jeden dzień. Po drodze oglądam solidne domy przy wodzie. Widać czerwoną sylwetkę domu wydawniczego Norstedt ( Norstedtshuset), który wydał między innymi Ingmara Bergmana, Pera Olov Enquista, Astrid Lindgren, Augusta Strindberga, Stiega Larssona, księcia Wilhelma, a z zagranicznych Mario Vargasa Llosę, Jean-Marie Gustava Le Clézio, Orhana Pamuka, Imre Kertésza i Clauda Simona, Graham Greene’a, JRR Tolkiena, Isabel Allende, i J. K. Rowling.
Wchodzę na most Centralny (Centralbron) tętniący ruchem i metrem, które z powodu tego hałasu ma być już wkrótce schowane w planowanych dźwiękoszczelnych tunelach. Z mostu widać już wyspę Riddarholmen gdzie urodził się Strinberg. Widać też maleńką wysepkę Helgeandsholmen zajętą szczelnie przez okrągły gmach byłego budynku Riksbank i Reichstag. Idę ulicą Riddarhuset i napotykam różowy, barokowy Dom Rycerzy Riddarhuset gdzie zbierała się szwedzka szlachta, z metrowej wysokości na całą długość fasady złotym napisem łacińskim: “Palatium ordinis equestris” i innym przypominającym, że szlachta to sztuka i wojna. Przed wejściem stoi zielony od tlenku miedzi Axel Oxenstierna, szwedzki polityk, najbliższy współpracownik Gustawa II Adolfa, hrabia, twórca reform. Pod nim na okrągłej ławeczce zmęczeni turyści przysiadają często, ja niestety muszę gnać dalej. Rzucam jeszcze okiem na przepiękne bogactwo zdobień elewacji w żołędzie, liście dębu, kwiaty ryte w piaskowcu i idę mostem Riddarholmsborn i wchodzę na wyspę Riddarholmen gdzie na wprost stoi okazały kościół luterański mieszczący niemal wszystkich królów Szwecji. Przychodzi mi na myśl, że kościoły są po to, by umarli wysypiali się w nich na kamiennych poduszkach. Dwa średniowieczne grobowce przed ołtarzem mają jakiś jednoznaczny, smutny wydźwięk. W kościele i kaplicy, w piwnicach leży 17 królów, mnóstwo książąt i księżniczek. Na ścianie sarkofagu Karola XII wiszą klucze do twierdzy Toruń w Polsce zdobyte w 1703 roku jak głosi napis, osobiście przez pochowanego.
Sam kościół Riddarholmskyrkan jest trójnawowy z żeliwna iglicą i wieżą zegarową ze złotymi cyframi rzymskimi oraz z bardzo skomplikowanym systemem dzwonów, których nie udało mi się usłyszeć.
Wysoka czarna wieża z kutego żelaza jest ażurowa i z daleka wygląda jakby była spalona, osmolona i zostały jedynie fragmenty konstrukcji i tym dysonansem arcy zadbanego miasta natychmiast rozpoznawalna w panoramie miasta. Do gotyckiego kościoła przyklejona jest kaplica ze szmaragdową kopułą w stylu renesansowo rokokowym, ale obfite złocenia przypominają kopuły prawosławnych cerkwi.
Wchodzę na ulicę, tu gdzieś opodal Pałacu Wrangla urodził się August Strindberg, tu podobno pisał „Czerwony Pokój. Sceny z życia artystów i pisarzy”. Korzenie Strindberga są w Riddarholmen.
Plac Birger Jarls wraz z kolumną założyciela Sztokholmu i jego posągiem w granicie, gdyż klimat Szwecji nie toleruje rzeźb z marmuru z Carrary, okala podobno pół tuzina pałaców, dziś w większości zajętych przez różne placówki rządowe. Jednak najokazalszy jest biały Pałac Wrangla (Wrangelska palatset) zajęty teraz przez sąd. Pod koniec i na początku osiemnastego wieku był królewską rezydencją po pożarze twierdzy Trzy Korony. Pałac zyskał wtedy nazwę Królewskiego Domu.
Przechodzę na wyspę Gamla Stan kierując się wieżami kościołów i tak docieram, by też trochę odpocząć do niemiejskiego kościoła szwedzkiego Tyska kyrkan. W kościele świętej Gertrudy większość nabożeństw odbywa po niemiecku. Konserwatorzy malują właśnie napis przed kościołem, są też na ołtarzu głównym i niewiele go spoza rusztowań widać. Jest to kościół halowy, przestronny, niemal kwadratowy, przestronny, o czarnym, białym i brązowym wzorze marmurowej posadzki.
Wracam na nadbrzeże i kieruję się bulwarem Skeppsbron do pałacu królewskiego Trzy Korony. Bulwar okala całą wschodnią część wyspy. Dawniej port, przystań, miejsce, gdzie statkami przybywali do Sztokholmu zagraniczni goście, dzisiaj promenada dla turystów. Soją tu oddzielone wąskimi uliczkami Starego Miasta wykwintne budynki dziewiętnastowieczne, bogato zdobione okrętami, narzędziami morskiej nawigacji, globusami, kotwicami i kapeluszami, bogami greckimi. Wieżyczki, baszty, bogate obramowania okien.
Jest wśród nich zabytkowy Hotel Reisen z siedmioma piętrami i 144 pokojami.
Powoli się ściemnia, na wodzie kołyszą się wycieczkowe statki i jachty, dochodzę do pomnika Gustawa III na placu Gustawa Adolfa. Ciemna sylwetka króla na tle ciemnego nieba wyraźnie chce coś przekazać wysuniętą ręką w kierunku placu. Ta odlana w brązie praca szwedzkiego rzeźbiarza Johana Tobias Sergela, po paryskich studiach, rozwijającego talent we Włoszech to jedna z licznych rzeźb w Sztokholmie, jak nagrobek Gustawa I Wazy czy pomnik Kartezjusza. Podobno rzeźbiąc Gustawa inspirował się greckim Apollem z Belvedere, tu jednak król ma garnitur a na to płaszcz, widocznie z powodu chłodu od wody, w prawej ręce trzyma gałązkę oliwną. Podstawa posągu stoi na wysokich schodach z granitu na których wypoczywają turyści.
Patrzę do planu, Sergal jest hołubiony, (“Plac Sergela”) oraz ulica (“Sergelgatan”). Natomiast biedny Gustaw III zginął młodo z rąk zamachowca w Operze, libretto opery Verdiego „Bal maskowy” oparte jest właśnie na tym wydarzeniu. Szkoda, bo era gustawiańska była rozkwitem szwedzkiej kultury, popierał artystów.
Idę na wzgórze zamkowe włócząc już nogami, chcę ambitnie obejść go dookoła, by zobaczyć jego cztery odmienne strony, ale poprzestaję jedynie na południowej. Mijam wartę żołnierza w białych skarpetkach, który jakoś tak ukośnie zerka na mnie jak go fotografuję z tyłu, a miał być przecież nieruchomo i wchodzę przez Bramę Południową wiodącą podobno schodami do kościoła. W środku jest marmurowe wnętrze obszernej sieni bogato rzeźbionym sufitem, ścianami z półkolumnami, amboną do której wiodą schody, widocznie do kościoła, ale są zablokowane.
Podobno każda strona Zamku coś reprezentuje, ta – slottsbacken, South Gate, południowa – naród. Na łuku triumfalnym świadczą o tym złote napisy na elewacji nawołujące do modlitw za króla. Posągi zasłużonych Szwedów stoją w ośmiu niszach 2,8 m wysokości i wykonane są z cynku.
Zamek królewski (Kungliga Slottet), dawniej twierdza Trzy Korony dzisiaj ma 1430 pokoi, z czego 660 z oknami, gdyż wiele znajduje się w piwnicach, dawnym więzieniu. Oprócz królewskich komnat reprezentacyjnych są apartamenty szwedzko-fińskiej dynastii Bernadotte (Apartments. Bernadotte). Zamek jest zbudowany z cegły i piaskowca. Ma cztery skrzydła na wszystkie strony świata, 28 rzeźb na fasadach, 717 tralek balustrady i 242 ozdobnych wsporników. Jest do czyszczenia elewacji dla konserwatorów 9500 m² kamienia i 11000 m² tynku. Główny budynek (bez skrzydeł) ma 115 x 120 metrów i zamyka wewnętrzny dziedziniec. Z narożników budynku głównego wychodzą cztery skrzydła na wschód i na zachód. Wszystkie skrzydła mają 48 metrów długości, z wyjątkiem południowo-zachodniego, który jest 11 metrów dłuższy.
Na placu, gdzie stoi obelisk jest już blisko do różowego frontonu katedry, ale zostawiam ją na jutro.
Wracam do domu po omacku, nie wiem nawet jakimi mostami. Natykam się na pomnik Larsa Johana Hierta, jak czytam bezkompromisowego szlachcica, polityka i reformatora. Dzięki swej pracy dziennikarskiej w stworzonym przez siebie wydawnictwie zasłużył sobie swoją bezkompromisowością na pomnik od miasta. Przypomina Mikaela Blomkvista z trylogii Stiega Larssona. Stąd widać wyspę Riddarholmen, więc już znam drogę, już widzę rozświetlony Ratusz.
W hotelu idę natychmiast pod prysznic, niedługo potem przychodzi syn i wbrew moim protestom zabiera mnie na kolację do restauracji. Adres mu ktoś polecił, idziemy więc z powrotem na wyspę Gamla Stan, tym razem bardzo tłocznym i wystawnym mostem Riksgatan rzęsiście oświetlonym wiszącymi jak firanki kandelabrami. “Narodowa Ulica” przechodzi do otwartej przestrzeni przy fasadzie Parlamentu (Riksdagshuset), stąd pewnie te bombastyczne dekoracje w postaci łuków triumfalnych.
Restauracja Viking Aifur znajduje się w jednej z wąziutkich uliczek Västerlånggatan 68 b Starego Miasta. Wchodzi się w dół po kamiennych schodach, i spiętrzają się archaiczne dekoracje w duchu wikingów, a nawet skaldów, gdyż robi się coraz cieplej i przyjemniej. Wita nas chłopak przebrany za wikinga i widzę wypisz wymaluj mojego kolegę ze studiów Jurka Kiernickiego, który był tak samo chudy i miał taką samą długą brodę. Wtedy w latach siedemdziesiątych wszyscy marzyliśmy, by przedostać się jakimś wikingowskim fortelem do Szwecji, udało się to tylko naszym modelkom, ale one były naprawdę cudownie obdarowane przez naturę i wyszły za mąż za Szwedów. Jurkowi udało się na moment wyjechać do Holandii na zaproszenie studentów kręcących się przy teatrze Grotowskiego, ale zaraz wrócił i chyba do dzisiaj siedzi w Polsce.
Tak, więc wypisz wymaluj Jurek Kiernicki, myślę sobie nostalgicznie, tak by wyglądał i tak robił pieniądze niż zmarnować się na ceramice we wrocławskiej ASP. Ubrany w zgrzebną wikingowską sukmanę, w czapce futrzanej pyta nas po angielsku, czy chcemy pić, czy jeść. Syn, piekielnie głodny, skwapliwie powiedział, że jeść, jednak to nie zwalniało z przedłużającej się ceremonii wejścia do pieczary wikingów. Kiernickopodobny wiking spytał o nasze imiona i przedstawił głośno hucznie biesiadującym już przy stołach oświetlonych świeczkami, a oni witają nas gromkimi brawami. Posadzono nas przy biesiadnym stole, gdzie towarzystwo było już dobrze rozbawione i było niezwykle mało miejsca. W całej piwnicy- restauracji, podobno, jak czytam w Sieci piekielnie drogiej – ale ja już zrezygnowana o nic nie pytałam – jedzono i pito z kielichów z epoki pitny miód i piwo, śmiano się i dyskutowano. Po chwili powitaliśmy oklaskami turystkę z Filadelfii, która się do nas przysiadła i porozmawialiśmy o Filadelfii. Nadchodzili goście z różnych stron świata. Wnętrze to duża sala z wysokim sufitem, wszystko z pracowicie patynowanego drewna zdobione w każdej wolnej przestrzeni plecionkami średniowiecznymi, przedmiotami i orężem z czasów rycerzy Okrągłego Stołu. Ławy do siedzenia pokryto owczą skórą. Można tu zamówić renifery i łosie, ja poprzestaję na dorszu, którego widelcem z epoki, czyli dwuzębnym, nabierałam z dużą trudnością. Wszyscy pracownicy są poprzebierani za wikingów, mają obowiązkowo długie włosy, brody i wąsy. Co jakiś czas wspina się do wysoko wyżłobionej w ścianie wnęki muzyk – wiking i gra bardzo ładnie na dziwnych instrumentach z epoki. Toaleta nowoczesna, wbudowana w siermiężne opakowanie wiejskiej wygódki oprawiona jak wszystko w drewno, zamykana na drewniany kołek, ozdobiona drewnianymi beczkami. Ot, biznes.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2015, dziennik ciała i oznaczony tagami , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *