21 października 2015, środa. Syndrom sztokholmski polega na uwiedzeniu wbrew woli, mnie Sztokholm też porwał niespodziewanie, w jesienna pluchę i w czasie, gdy na Śląsk spadł niedawno śnieg i było na ulicach mrożnie. Jednak zabrałam lekki plecak i po ciemku pojechałam na nasze lokalne lotnisko, by tanimi węgierskimi liniami dotrzeć do archipelagu szwedzkich wysp, pewnie po to, by się dobrowolnie uwięzić w jeszcze zimniejszym miejscu.
Na blogach internetowych fani podróży latają do Sztokholmu za bezcen, są tam w weekend, jedzą polskie jedzenie, które Unia pozwala teraz przewozić samolotami. Dzięki wspaniałemu blogowi Polka w Szwecji, potrafią poruszać się tanio i bezbłędnie.
Napakowałam więc plecak jedzeniem, którego nie lubię, do dziesięciu przepisowych kilogramów, zabrałam nawet pustą butelkę (co na liniach transatlantyckich by oburzyło, security każe natychmiast wyrzucić jako narzędzie zbrodni), gdyż, jak dowiedziałam się na blogach, kranówa szwedzka jest nawet lepsza, niż kupowana w butelkach.
Tak, musowo okręt wojenny “Vasa”, który zatonął jadąc łupić Polskę w czasie potopu szwedzkiego, tak, Skansen itp… Czytam w przewodniku, że to najpopularniejsze.
W samolocie tanich węgierskich linii lotniczych pomalowanych perwersyjnie na różowo, gdzie nie dają zabrać nawet kobiecej torebki, stewardesy do upadłego, nawet w trakcie lądowania handlowały, czym się tylko da, dając zniżki jak się da, zachwalając perfumy i trunki. Mój sąsiad z żoną i oseskiem zdążyli w trakcie tak krótkiego lotu kupić sobie herbatę. Ja pozostawałam przy śniadaniu i wypitku o piątej rano i twardo wpatrywałam się w okienko, aż nagle chmury przypominające zakopiańską wełnę nagle się rozpierzchły i odsłoniły szwedzkie wyspy. Przypominały bajoro porośnięte zgniłozielonym planktonem pływającym kupami na powierzchni szarej wody. Dopiero, jak samolot zaczął kołować zbliżając się do przedmieść Sztokholmu nagle kożuchy planktonu przeobraziły się w precyzyjnie zagospodarowane wyspy z wypielęgnowanymi polami uprawnymi, podzielonymi zamiast miedzą żywopłotem, przepięknymi pastelowymi domkami , jakby rodem z Bullerbyn z obórkami obramowanymi białymi dachami. Poczułam, że panuje tu niemiecki porządek i aż nieznośne zadbanie, zagospodarowanie każdego centymetra wysepek.
Niestety, mikroskopijne lotnisko Skavsta było przed Sztokholmem i samolot nie pokazał Sztokholmu z lotu ptaka. Ponieważ tak jak ja, nikt nie posiadał bagażu, pasażerowie całego samolotu jednocześnie wytrysnęli na zewnątrz lotniska, gdzie większość zaczęła ładować się do autobusu wiozącego ich do Sztokholmu. Ja ambitnie próbowałam coś zaoszczędzić, gdyż koszt autobusu kilkakrotnie przekraczał koszt lotu w obie strony samolotem i skierowałam się na zielony autobus lokalny, który miał zawieźć mnie do podmiejskich pociągów w Nyköping. Miałam tam godzinną przesiadkę i chciałam pooglądać miasto, gdyż jak przeczytałam, brała tam ślub królowa szwedzka Ryksa z księciem wielkopolskim Przemysłem II, a więc miasteczko historyczne i pewnie piękne. Ale zielony autobus przyjechał wcześniej, a uśmiechnięta kobieta przy kierownicy zapraszała mnie po angielsku tak przyjacielsko, jakbym była najukochańszym pasażerem tej linii autobusowej, więc wsiadłam o innej porze wraz z dwoma Polkami, mówiącymi ze sobą cały czas o łazienkowych kafelkach.
I tak w trójkę po piętnastu minutach, jako jedyni pasażerowie, zostaliśmy dostarczeni pod bordowy domek z cegły przypominający galicyjskie stacyjki kolejowe południowej Polski. Polacy oddalili się by wypalić papierosa, a ja weszłam do niewielkiej, pustej poczekalni z kolumnami, przeszłam pomazany sprayem podziemny tunel i wyszłam na peron identyczny jak nasza lokalna stacja Zawodzie, gdzie już się wyświetlił pociąg do Sztokholmu. Zwiedzanie Nyköping wzięło w łeb, zaraz w wagonie pojawili się Polacy kontynuujący rozmowę o kafelkach. Obok usiadła czarna dziewczynka ubrana na różowo, miała na uszach różowe, włochate słuchawki, które natychmiast podłączyła do położonego na pociągowym stoliku laptopa i swoje stopy w różowych adidasach wpakowała na tapicerowaną ławkę.
Mijaliśmy pola uprawne z rozrzuconymi białymi, foliowanymi kapsułami wyplutymi z rolniczych kombajnów, lasy gdzie drzewa niejednokrotnie stały w wodzie i umierały, uroczyska i puste przestrzenie. Co jakiś czas przy torach wyrastały lite granitowe skały, gołe, wyglądało, że cała Szwecja zbudowana jest na takiej biblijnej opoce, niezachwianej i solidnej. Polacy wysiedli w Södertälje Syd i po ruchu warg poznałam, że na peronie w dalszym ciągu dyskutują o kafelkach.
Tymczasem pociąg powoli zmieniał zaokienne dekoracje, sunęliśmy już jedynie przez tereny zindustrializowane, przez obszary pokryte samochodami volvo i zakładami przemysłowymi rozrosłymi w przestrzenne schody, rury i ciągi transportowe. Wjechaliśmy do Flemingsberg, które podobno już jest przedmieściem Sztokholmu, gdzie dawniej zostawiano samochody, bo dawało się tu zaparkować i wracano pociągiem do stolicy. Z okien pociągu widać było cynobrową kolonię bloków mieszkalnych, nigdzie nie widziałam tak jaskrawych elewacji domów, jak tu.
I jesteśmy już w podziemiach Stockholm Central, przechodzę pod gigantycznym nowoczesnym sklepieniem kolebkowym. Dworzec jest jasny, kipiący życiem, rozczłonkowany na wszystkie możliwe kierunki. Na trzy poziomy wiozą schody ruchome lub ruchome chodniki, niosą do metra, autobusów, na inne pociągi, do sklepów i restauracji. Wyjeżdżam na powierzchnię i wiem, że za rogiem mam już mój hotel Radisson Blu Waterfront który jest integralną częścią niedawno przebudowanego dworca centralnego wraz z awangardową bryłą centrum konferencyjnego Stockholm Waterfront i budynkiem biura. Supernowoczesny kompleks przydworcowy po wyburzeniach dawnego budynku poczty Klara stanął niedawno. Na wprost widzę już oszklone okrągłe wejście z drzwiami wahadłowymi szesnastopiętrowego hotelu, zza którego widać Stockholm Waterfront z fasadą owiniętą w białą, połyskliwą wstęgę pionowych listew metalowych sprawiających wrażenie, przy nieregularnym kształcie, lekkości. Jak czytałam w domu, piękna lokalizacja tych budowli z widokiem na zabytkowy Riddarfjärden jest jeszcze do dzisiaj na architektonicznych forach internetowych obiektem sporów i krytyki, gdyż sąsiadujący ratusz – Stockholm City Hall – i całe nabrzeże jest dla Sztokholmu miejscem cennym, prestiżowym i wrażliwym.
Elewacja wysokiego hotelu składa się ze szklanych płyt łączonych płytkami ceramicznymi łączonymi aluminiowymi klipsami. Część biurowa jest czarna, hotelowa biała.
Wchodzę do hotelu Radisson Blu Waterfront o czarnobiałym, chłodnym wnętrzu z szarymi posadzkami. W recepcji czeka już dla mnie karta dotykowa, która działa też na windę. Na szesnastym piętrze odnajduję zaraz pokój 1615, który otwiera się po dotknięciu kartą. Pokój jest, pobodnie jak hol, w szarobiało czarnej tonacji z dwuosobowym łóżkiem ze śnieżnobiałą pościelą. Jedną ścianę pokoju stanowi szyba zgodnie z wytyczną architektów Bauhaus apelujących do projektantów, by nie żałowali domom światła naturalnego, jest okno przepisowo od sufitu do podłogi tak, że widać cały zachwycający Sztokholm z widokiem na jezioro Mälaren i Ratusz. W przedpołudniowym białym świetle połyskują wody zatoki Riddarfjärden, po prawej wieża Ratusza, w dole most Stadshusbron na rogu Klara Mälarstrand, dawniej port, teraz miejsce dla przechadzek i drugi most łączący z wysepkę Riddarholmen mostem Centralbron. Na wyspie widać ażurową wieżę kościoła Riddarholmskyrkan, woda, statki przycumowane do brzegu promenady Söder Mälarstrand. Za Ratuszem po prawej na horyzoncie widzę południową wyspę Södermalm z białą, jak ogromny balon kopułą hali widowiskowej Globe.
Od razu idę pod prysznic zachwycając się supernowoczesną baterią, gdzie temperaturę wody wybiera się dzięki wypisanym na pokrętle stopniom Celsjusza. Ale nie mogę tu długo napawać się luksusem, gdyż miasto wzywa.