Dziennik lizboński (2)

18 maja 2015, poniedziałek. Czas jest przesunięty tylko o godzinę i budzę się wyspana. Na zewnątrz od dłuższego czasu pracują już młoty pneumatyczne i maszyny budowlane. Syn nie przestawił się na czas europejski, śpi mimo huku jak zabity, więc wymykam się sama na ciemną, bezokienną klatkę schodową, a boję się nacisnąć włącznik światła, by nie okazał się dzwonkiem do drzwi sąsiadów.
Jak już jestem na dole i otwieram ciężkie, renesansowe drzwi, bucha oślepiające słonce i otula mnie miękkie powietrze od rzeki. Robotnicy w fosforyzujących strojach piaskują właśnie kamienną fasadę sąsiedniej kamieniczki ukryci pod osłoną z gęstej siatki.
Mijam Muzeum do Fado zamknięte o tak wczesnej porze, zamknięte cały dzień, bo to przecież poniedziałek. I tak, cóż mi może jednak powiedzieć Museo do fado, gdzie jest wszystko udokumentowane elektronicznie i aktywne multimedialnie, a ja potrzebuję mieć Amalię Rodrigez w związku z jej rodzinnym miastem, a nie światowym uznaniem. Sama Amalia też zresztą miała za nic takie dokumentacje, nie zbierała nawet wycinków z gazet, afiszy i zaproszeń. Gdzie mieszkała? Barbara pozostawiła na stole szczegółowy plan Lizbony, ale przecież do tych ulic nie dotrę. Amalia przenosiła się w dzieciństwie z mieszkania do mieszkania, z ulicy na ulicę, z dzielnicy do dzielnicy. Ogromna jej rodzina szukała nie tylko środków, by się utrzymać ale radziła sobie też z podziałem dzieci. Amalię dano do babci, która już zdążyła odchować swoich szesnaścioro i talent dziewczynki miała za nic. Po powrocie rodziców z zarobkowej emigracji na prowincji wróciła do nich i do ich ciągłych przeprowadzek do wynajmowanych mieszkań. Amalia Rodriguez urodziła się na przy rua Martim Vaz, potem przenieśli się na ulicę Santo Amaro, potem mieszkali na Cais da Rocha w bardzo małym domu przy samych schodkach, następnie w jednym z mieszkań na pierwszym piętrze Patio dos Quintalinhos na Calcada do Livramento. Szukam na planie i potem rezygnuję z Amalii, porzucam Amalię na rzecz Tagu, który przecież był głównym wpływem i inspiracją jej sztuki. Teraz koryto Tagu jest ogrodzone metalową siatką, jednak widać je w całej okazałości z zakotwiczonymi statkami i zieleniejącym przeciwległym brzegiem. Idę w kierunku mostu Vasco de Gama, który jest tak daleko, że go nie widać. Mijam przycumowane do brzegu dwa pływające hotele Island Dichess i Island Duke i idąc dalej ulicą Infante Dom Henrique jestem chyba już na poziomie dworca kolejowego Santa Apolonia po przeciwnej stronie promenady i mimo, że wybrzeże z żurawiami i kontenerami intryguje mnie bardziej niż rozpostarta po drugiej stronie panorama starożytnej Lizbony, muszę wrócić, gdyż drogę ostatecznie zamyka brama do Terminalu Multipurpose de Lisboa, gdzie przyjmuje się statki łączące kontynentalną części Portugalii z regionami Madery i Azorów. Przy gigantycznej zardzewiałej kotwicy-pomniku leżącej na trawniku przechodzę pod mostem na lewą stronę. Tam, gdzie most zniża się do poziomu ulicy ukryte są trzy posłania bezdomnych ładnie zaścielone, obok kilka zgrzewek mleka i zafoliowanej żywności z hipermarketu. Ich nie ma, są pewnie już pracy w dzieleniach turystycznych, a ja patrzę na te posłania marzę o takim przytulnym kąciku w pięknym mieście.
Wracam do domu na śniadanie, skąd wyruszamy na dzisiejsze zwiedzanie Lizbony. Kierując się w stronę Praça do Comércio mijamy Palacete Chafariz del Rei. Zachwyca starożytna kremowa elewacja pałacu zwieńczona mauretańskim, kolorowym domkiem na samym szczycie, z którego zwisa kłąb amarantowej bugenwilli. Są to w Alfamie, oprócz smętnie kwitnących oleandrów wbrew zaniechanej pielęgnacji, najprawdopodobniej jedyne przejawy złamania zakazu Pessoi, by nie sadzić w miastach kwiatów. Fernando Pessoa w „Księdze niepokoju” ustami Bernarda Soaresa, pomocnika księgowego w Lizbonie nienawidzi publicznego wykorzystywania roślin kwitnących:

(…)Nie drażni mnie w klombach regularny układ kwiatów. Jednak nienawidzę publicznego wykorzystywania kwiatów. Gdyby klomby znajdowały się w zamkniętych parkach, gdyby drzewa porastały feudalne zakątki, gdyby ławki były puste, znalazłbym w jałowej kontemplacji parków pocieszenie. Jednak parki w mieście, nie tylko uporządkowane, ale i użyteczne, są dla mnie jak klatki, w których barwna spontaniczność drzew i kwiatów ma tylko tyle przestrzeni, aby jej nie mieć, tylko tyle miejsca, aby go nie opuszczać, i ma swoje piękno – samo piękno, bez życia, które do piękna należy.(…)

Pałac Chafariz del Rei jest teraz hotelem z sześcioma luksusowymi apartamentami, jak czytam, niedawno poddany gruntownej odnowie zachował wszystkie oryginalne elementy dekoracyjne i architektoniczne na zewnątrz i od wewnątrz budynku.
Mijamy wykafelkowane fasady kamienic, z których żadna nie ma mniej niż 200 lat, a podziemia kolczastego domu Casa dos Bicos – Pessoa nazywa go Diamentowym Domem – teraz siedziba Fundacji Jose Saramago z ogromnym na całą jego wysokość banerem z portretem noblisty, pamięta jeszcze czasy rzymskie.
Na placu przed zabytkową stacją kolejową – Estação Ferroviária do Sul e Sueste – turyści trenują jazdę na segwayach ponieważ jest tutaj rzadka w mieście płaska powierzchnia. Stara biała stacja zabytkowa jest zamknięta, wchodzimy do nowej, równocześnie będącej też wejściem do metra i wodną przystanią. Jest w eleganckim stylu art deco z czarnymi połyskliwymi kafelkami kolumnami podtrzymującymi wykafelkowane białe sklepienie dworca dla promów i kupujemy bilet do Barreiro. Mimo dwóch mostów przez Tag, promy kursują tu co dziesięć minut, a i co pięć w godzinach szczytu. Płyniemy Gil Vicente chyba poza szczytem, pasażerów do Bareiro jest niewielu, szczególnie, że dwa piętra promu są bardzo przestronne i świecą pustkami. Widok oświetlonego słońcem oddalającego się miasta jest zachwycający. Po lewej widać czerwony most Salazara zakończony Cristo Rei – pomnikiem Chrystusa. Jezusa wzniesiono w 1959, by wyrazić wdzięczność Portugalii za uniknięcie zniszczeń w czasie II Wojny Światowej, lecz neutralność Portugali była przecież czysto pragmatyczna, cóż tu mieszać moce duchowe, co tu ma Jezus… Pomnik jest na dodatek bardzo brzydki, ma 28 metrów i stoi na 75 metrowym piedestale, nawiązuje do bratniej Brazylii i monumentalnego Chrystusa z Rio de Janeiro wyższego o trzy metry.
W Bareilo są na stacji brukowe mozaiki w fale obiecujące wiele, jednak widniejące z dala bloki osiedli z wielkiej płyty zniechęcają nas i wracamy promem z powrotnym porzucając nawet i osiągalną dla nas pieszo plażę, kąpiących się oglądamy z okien promu. Jesteśmy głodni i po wyjściu z przystani kierujemy się na Rua Augusta, gdzie z łapanki przez stojących kelnerów godzimy się na ekskluzywny obiad z ryb i steków wołowych. Na czarne obrusy położono jednorazowy papier sprawiający wrażenie idealnie wyprasowanego śnieżnobiałego obrusu. Nim przyrządzono posiłek zwyczajem wszystkich portugalskich restauracji podano talerze przystawek, wędlin, serów i pieczywa z oliwą, by czekający mogli wstępnie zaspokoić głód.
Pod windą Świętej Justyny kolejka. Syn jeździł nią za darmo jak był tutaj po maturze na audycjach baletowych, szukając w teatrach europejskich pracy. Mimo, że miasto go zachwyciło, nie zgodził się na zbyt niską pensję w Domu Kultury niedaleko Zamku Św. Jerzego. I tak jego Los, jego fado, nie zwiazał go wtedy z Lizboną.
Rezygnujemy z kolejki do windy i oszczędzamy na bilecie idąc na piechotę do wyższych partii miasta. Nagle otwiera się, jak w teatrze kurtyna na legendarny Plac Rossio.
„W nocnym pociągu do Lizbony” na Palac Rossio podążają nie tylko opozycjoniści rządów Salazara, ale i cały wątek romansowy szwajcarskiego nauczyciela uwikłanego przez przypadek w Lizbonę rozgrywa się właśnie tam. Wszyscy na Rossio!, my też.
W maju kwitną na Rossio fioletowe jackinarie i z kostką brukową w kolorze indygo i czernią pomników na tle chłodnej, szarawej bieli harmonizują szlachetnie, oszałamiają jak rozpostartym welonem, niespotykanym wcześniej w takiej ilości fiołkowym podniebnym zjawiskiem. Plac zasłany jest opadającymi dzwonkami kwiatów, które w dalszym ciągu pachną, jednak korony drzew mają ich też pełno i ta chmura fioletu jest tak nostalgiczna, tak melancholijna, że aż strach wiedzieć co się na tym placu wcześniej działo i co on pamięta.
Praça Dom Pedro IV (Rossio) jest w dzielnicy Baixa, tak opiewanej w „Księdze niepokoju”:

„(…)W połowie wiosny Baixa budzi się odrętwiała w lekkiej porannej mgle, a słońce wstaje jakby ospale. W jeszcze nieco chłodnym powietrzu panuje spokojna radość, a życie wraz z lekkim tchnieniem nieobecnej bryzy dygocze lekko z chłodu, który już ustąpił, bardziej przez wspomnienie chłodu niż przez sam chłód; raczej przez porównanie z nadchodzącym latem niż przez obecną pogodę.
Jeszcze nie otworzono sklepów, otwarte są tylko bary mleczne i kafejki, jednak ten bezruch nie ma charakteru odrętwienia, jak bezruch niedzieli – to po prostu bezruch. Złocisty ślad zaznacza się jak jakaś zapowiedź na odsłoniętym niebie, które błękit maluje blado poprzez rozpraszającą się mgłę. Na ulicach pojawiają się gdzieniegdzie zalążki ruchu, wyodrębniają się poszczególni przechodnie, a u góry, w kilku otwartych oknach, także migają jakieś zjawy. Tramwaje zaczynają zakreślać swoje żółte i numerowane trasy. I z minuty na minutę ulice zaczynają się zaludniać.(…)

Poprzez wieki nie wyglądało to tak bukolicznie. W „Ostatnim kabaliście Lizbony” Richard Zimler opisując kwietniową masakrę na Rossio w 1506, gdzie Starzy Chrześcijanie wymordowali 2000 Nowych Chrześcijan (Żydów zmuszonych do ochrzczenia).

„(…)Stos, jakże obficie karmiony żydowskimi ciałami, buchał straszliwym żarem.(…)
(…) – Popiół z żydowskich ciał znakomicie użyźni nasze pola!(…) pośrodku rozciągającej się przede mną doliny, jakąś milę ode mnie leżał plac Rossio. Zgromadziło się tam już co najmniej tysiąc Starych Chrześcijan, a ku niebu wspinały się płomienie dwóch wielkich ognisk.
Widziani z wysoka, Starzy Chrześcijanie na chwilę zrzucili z siebie ludzkie przebrania i zdali mi się chmarą mrówek, które poszarpaną na brzegach plamą oblegały jakąś padlinę. (…)”

Przed trzęsieniem ziemi był tu Pałac Inkwizycji. Przed budynkiem odbywały się spektakle auto-da-fé. Szacuje się, że Święta Inkwizycja w swej całej działalności przeprowadziła ponad 50 tysięcy procesów, zginęło ponad półtora tysiąca najczęściej Żydów, gdyż oni byli głównymi zazwyczaj oskarżonymi. Po reformach markiza Plombala i po likwidacji inkwizycji w budynku powstał Teatr Narodowy Marii II. Przechodzimy pod jego ogromnymi kolumnami, gdzie spotykamy czarnoskóre kobiety w pięknych afrykańskich strojach. Chcemy dojść ogrodu botanicznego, toteż porzucamy szybko fontannę, kolumnę Dom Pedro IV, zachwycający Dworzec Rosso w stylu manuelińskim obiecując sobie, że tu wrócimy.
Idąc wspaniałą Avenida da Libertade nie odczuwa się tego, że idziemy w wyższe rejony miasta, gdyż zdaje się być płaska, wytyczona oświeceniowo przez Plombala na modłę paryskich Pól Elizejskich. Nim do niej doszliśmy trzeba było zrzec się wszelkich pokus skręcania w ciasne uliczki, a nawet zrezygnować z mijanej windy-tramwaju Elevador da Glória polecanej turystom jako żelazna pozycja zwiedzania.
O Avenida da Libertade Pessoa pisze chyba z największą czułością w „Przewodniku”. Faktycznie, szeroki pas zieleni w środku dwupasmowej ulicy zagospodarowany jest fontannami, skwerami z tropikalną roślinnością pośród której wyziera co i rusz jakiś mały pomnik, popiersie lub tablica upamiętniające sławnych lizbończyków. Nawierzchnia wyłożona brukiem w kolorze kremowym i indygo, tak jak większość chodników lizbońskich ułożona jest w arabeski, które oplatają symetrycznie klomby, fontanny i kioski. Najważniejsze są kioski sprzedające teraz nie tytoń z Brazylii i Azorów, ale kawę i ciastka. Zwieńczone są kopułą z ostrym szpikulcem w stylu mauretańskim, otoczone wygodnymi stolikami pod parasolami. Siadamy przy kawie wśród wielu jak widać, nie turystów, ale zwyczajnych mieszkańców miasta, którzy siedzą tutaj z gazetami lub spotykają się ze znajomymi. Szpaler platanów ocienia dodatkowo to przyjemne miejsce.
Schodzimy z Avenida libertade i kierujemy się w zachodnie części miasta idąc schodami między domami oszpeconymi wszędzie graffiti, gdzie nie oszczędzono nawet ścian pokrytych błękitnymi kafelkami azulejo.
Do parku wchodzimy chyba jakimś bocznym wejściem, ale przy zakupie biletu dostajemy mapkę i wychodzimy od razu na górną pochylającą się w dół ścieżką wybrukowaną tak jak wszystko w Lizbonie, niebiesko czarną lub kremową carcada portuguesa. Nawierzchnia ta przywraca zawsze dostojeństwo każdej przestrzeni miejskiej i jak widać dobrze się z nią czują nie tylko ludzie, ale i rośliny. Wyglądają, jakby tu od wieków radziły sobie same, mimo, że jak donoszą tablice, zostały przywiezione i tak naprawdę nigdy ich tu wcześniej nie było. Park jest pusty, oprócz dwojga Polaków w naszym wieku trzymających się za ręce nikogo tu nie ma i słusznie, bo park ma swoją świetność za sobą z czym pogodzili się jego opiekunowie. Mijamy opadające zboczem arboretum i smętne klomby gdzie nic nie kwitnie, ale też i dzięki szlachetności roślin nie robią wrażenia aż tak zaniedbanych. Stawy podobnie utraciły swoją świetność i jakby zatrzymały się w degradacji na pewnym przyzwoitym poziomie. Po zejściu na dół do zardzewiałej furtki mającej udostępnić zwiedzającym ogród także od strony Praca da Alegriad, ale zamkniętej, doczekaliśmy się widoku opadającej z muru kaskady amarantowej bugenwilli i jest to jedyna kolorowa plama w ogrodzie, kwiatów zakwitłych wbrew wszystkiemu i mimo wszystko.
Wracamy aleją palm i wspinamy się w kierunku gmachu muzeum. Skręcamy jeszcze do bardzo skromnego obserwatorium meteorologicznego infanta dom Luisa, do obserwatorium astronomicznego, by wejść do kompletnie opuszczonej szklarni ze smętnymi kikutami zaschłych badyli, chociaż, jak głoszą tablice, powinny tu być rośliny z Nowej Zelandii, Australii, Chin, Japonii i Ameryki Południowej. Wychodzimy na rua da Escola Politécnica i dopiero teraz widzimy inne wejście, bardziej okazałe, prowadzącej do Muzeum Historii Naturalnej i aleję wysokich palm królewskich.
Jednak my już podążamy w górę miasta wciągnięci w jego wir i energię. Mijamy kolejne kioski z kawą, pomniki i starożytne pałacyki przerobione na sklepy z samochodami i garaże. Domy stają się coraz bardziej okazałe, przestronne, wysokie i zróżnicowane. Kamienice z przepastnymi balkonami, wysmakowanymi framugami okien, cudownie szlachetną, bardzo często wykafelkowaną elewacją zachwycają wyrafinowanym gustem emaunją spokojem i dostatkiem architektury. Nie ma ona nic wspólnego z przesytem nowobogackich, ani z popisem i wystawnością. Te wielopiętrowe, barwne kamienice, przyciągają zachwycony wzrok przechodnia zdziwionego, że można i tak mieszkać bez zimna dzisiejszej ponowoczesności i stęchłości ciasnych renesansowych kamieniczek. Mają tu podobno mieszkania ministrowie i elita Lizbony.
Zachwyca narożny budynek o niebieskiej elewacji zwieńczony teraz według najnowszych technologii szklaną, wielokondygnacyjną plombą. Jest to, jak czytam na monumentalnym łuku nad wejściem: Heron Castilho z 1921 roku. W stylu eklektycznym, trochę secesji, wsporniki zakończone kobiecymi głowami podpierają ciężkie balkony w stylu klasycznym. Okna różnorakie, od samodzielnych do pogrupowanych w kamieniarskich i gipsowych zdobieniach, których pion i poziom podkreślają okazałość. Podobno się już kompletnie sypał, gdy w latach osiemdziesiątych poddano go renowacji, po której oryginalne zostały jedynie zewnętrzne ściany. Pomieszczenia mają wszelkie udogodnienia cywilizacyjne, jest klimatyzacja, wentylacja, automaty p-poż.
Wstępujemy jeszcze do małej pastelarii o oliwkowym wystroju przypominającym południowe wyspy, z metalowymi krzesłami obitymi zgniłozielonym skajem i surowymi, bez ram lustrami nad stolikami i wyślizganym kontuarem, gdzie stoi kilku przechodniów kupując papierosy i napoje. Okazuje się, że nie mają vinho verde, właśnie się skończyło, piję więc zwyczajną wodę która jest w cenie wina.
I nagle, wychodząc z ulicy Braamcamp przestrzeń między domami otwiera się i uderza widok na monstrualną, 40 metrową kolumnę ze stojącą na niej czarną sylwetką mężczyzny i lwa. Coś podobnego przeżyłam tylko w Moskwie, kiedy nagle zdałam sobie sprawę z komunistycznej gigantomanii tamtejszych pomników budzących ciarki po plecach, nie odczuwalnych tak na fotografiach i filmach. I tutaj posąg markiza Plombala na jego ogromnym rondzie wiążącym wszystkie wspaniałe arterie Lizbony zmroził mnie i przestraszył. Ta teatralność z nutą komizmu niestety nie była do śmiechu – Plombal, używany częściej do wszystkich wieców i protestów publicznych niż plac Rosso – budził we mnie, mimo bezchmurnego błękitu nieba na którym tle stał uwięziony na słupie markiz, grozę.
Wracamy znajdując po drodze mały sklep samoobsługowy, gdzie ceny są niższe niż w Polce, a przynamniej kilkanaście razy niższe niż w Alfamie. Butelka wina verde nie przekracza dwóch euro, a tacka babeczek Pasteis de Belem jednego euro.
Krętymi uliczkami, najczęściej schodami zbliżamy się ku Alfamie idąc cały czas w dół i od pewnego czasu towarzyszy nam wyzierający między domami fragment Tagu z dopływającymi co jakiś czas, przypominającymi pływające białe kamienice statkami wycieczkowymi.
[Pessoa w tłumaczeniu Michała Lipszyca, Zimler w tłumaczeniu Zbigniewa Gieniewskiego]

Zaszufladkowano do kategorii 2015, dziennik ciała | Otagowano , , , , | Dodaj komentarz

Michel Houellebecq “Uległość” 2015

Andrzej Bobkowski z goryczą pisał, że dla Francuzów niedogodność hitlerowskiej okupacji polegała na strachu, czy nie zabraknie im na co dzień masełka. Bohaterami powieści Houellebecq’a są tacy właśnie Francuzi, którzy muszą być nasyceni dobrami tego świata (zawsze dostają jakiś spadek i świetnie płatną pracę) i mimo to są rozgrymaszeni i nic im się nie podoba. Tym razem wprawdzie narratorowi „Uległości” podoba się seks ze studentkami (w poprzednich powieściach Francuzki były beznadziejne i nie umywały się do Azjatek), jednak na dłuższą metę się okazuje, że to nie wystarcza, gdyż nie potrafi się w nich zakochać, ani one w nim.
Nic dziwnego, że przy takich poważnych problemach egzystencjalnych najwłaściwsza jest uległość wobec nadrzędnie narzuconej wygody życia. Kiedy nadarza się okazja skorzystania z państwowego obowiązku przeżywania rozkoszy z piętnastoletnią żoną w ekskluzywnej willi przy niebotycznie wysokiej pensji, z pozostawieniem przy sobie wygodnej starej żony i planowaniu ślubu z następną, bohater „Uległości” François przechodzi na islam. Kto by nie uległ takiej pokusie? Sfrustrowany czterdziestolatek, doktor wykładający na Sorbonie, autor prac naukowych z francuskiej literatury pięknej ulega bez żadnych wahań, bo niby czemu ma nie ulec? Przecież ulegli przed nim wszyscy i to za o wiele mniejsze apanaże! Zajmowali posady uczelniane po wyrzucanych Żydach w nazistowskich Niemczech, w stalinowskiej Polsce sprzedawali się za dostępność do siermiężnych komunistycznych dóbr, a uwieczniona w piosence „za dziesięć centów torba w Peweksie” była pożądanym wynagrodzeniem dla licealistki za hotelowy seks z obcokrajowcem w epoce Gierka.
Wiem, wiem, że ostatnia powieść Houellebecq’a jest nie o tym, że tam są poruszane nie tyle sprawy poważne, co „fundamentalne”, jedynie przez pryzmat przysłowiowej dupy Maryni jako metafory francuski pisarz pokazuje sprawy uniwersalne.
Dla polskiego czytelnika pragnącego w pełni zrozumieć o co Houellebecq’owi chodzi problemem jest to, że o sławnym francuskim pisarzu dekadenckim epoki Oscara Wilda Joris-Karlu Huysmansie, który zaczynał libertyńsko życie twórcze w burdelach Europy, a kończył na kajaniu się za nie w klasztorach Europy nic nie wie, gdyż przetłumaczono tylko jego jedną książkę (nie licząc drugiej o sztuce). Niemniej ten tajemniczy Joris-Karl Huysmans namolnie patronuje całej powieści. Wyrzucony z uczelni François czepia się go kurczowo jako jedynego mu duchowo bliskiego człowieka, mimo, że zmarł dawno i powtórzyć dzisiaj jego bohaterską rezygnację z grzesznego żywota nie sposób. François próżno nawiedza klasztor w którym Huysmans dokonał żywota pojednawszy się z Bogiem. François nie tyle nie wierzy w Boga, czy jest ateistą – bo tak naprawdę nie wie, kim jest – natomiast doskonale wie, czym jest katolicki klasztor. To wielogwiazdkowy hotel, gdzie życie zakonne polega na przyłączeniu się do wspólnych modłów.
Nie wiadomo tak dokładnie, czy rzeczywiście chodzi o duchowość, gdyż François niewiele robi, by poszukać swoją drogę życiową, natomiast jęczy jednostajnie na wszystkich kartach powieści i właściwie brak przeżyć wyższych to jedynie kropla w morzu jego potrzeb nie mogącego się na nic zdecydować. Trudno przypuszczać, by islam, który jak dar z nieba spływa na bohatera skutkiem politycznego przewrotu dał mu to, czego dotychczas nie dostał, ani od ateizmu, ani od katolicyzmu, ani od matki, ani od sąsiadki. Ale przynajmniej ktoś za niego zadecydował i narzucił mu całkiem przyjemny byt z obiecanym na dodatek jeszcze piękniejszym życiem pośmiertnym pomny na niedawną, niewesołą śmierć rodziców.

Myślę że – akcja dzieje się w 2020 roku – nie jest to książka o tym „co by było gdyby”, mimo, że porównywana jest do „Roku 1984” Orwella i „Nowego wspaniałego świata” Huxleya.
Prognoza Houellebecq’a polega na tym, że zauważa, że życie nie znosi pustki jaką stworzyła wokół siebie rozleniwiona, pogrążona w sybarytyzmie Francja i że zawsze wolne miejsce zapełni Nowe, mamiące atrakcyjną odmiennością.
Dla mnie jest ostrzeżeniem przed niedostrzeganiem i nie bronieniem dobrodziejstw świata w którym żyjemy i tak ją odebrałam.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , | 14 komentarzy

WIERSZE KOŃCA LATA (5)

Być tylko w Świecie. Ten jest wolny
co nic nie musi. Gniew tyrana
jest okrutniejszy, gdy się zmienia.
Mróz zetnie każdy kwiatek polny,
przechowa ziarno zimą ziemia,
ocalą wolność nowe lądy.

Wczorajszy wiatr przywrócił upał,
w sklepach tanieją winogrona
może nie będą mówić o nas,
może się zajmą nową mapą,
nie będą kajać się w pokłonach
lub kamieniami rzucać w brata.

Rozkoszne letnie popołudnie
kiedy upalnie słonce grzeje,
na ławkach roześmiane geje
wciąż gwarantują status quo,
dywany klombów to ambicje,
wschodnie dywany w sklepach są.

Zaszufladkowano do kategorii 2015, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano | 3 komentarze

Henryk Grynberg „Uchodźcy” 2004

Henryk Grynberg uważa, że nawet samobójca jest uchodźcą, ale głównie książka traktuje o losach ludzi, którzy zmuszeni są przemieszczać się po globie ziemskim skutkiem zdarzeń historycznych w Polsce. Te z założenia autobiograficzne doświadczenia pisarza spisane po to, by zaświadczyć epoce w której żył i wywiązać się z wewnętrznego przymusu życia dla przeszłości i jej spisywania, zdają się być jedynie po to, by dowieść, że uchodźstwo zawsze ludzi niszczy. Stąd być może ta ciągnąca się przez karty książki nostalgia, mimo barwności anegdot i zdiagnozowania pozornego polepszenia bytu uchodźców.
Gomułka ironicznie jawi się jako zbawca Żydów pozwalając im przekraczać granice; to jako repatrianci z Kresów do Polski Ludowej, to w wypadkach marcowych dostawać paszporty na Zachód, o którym zamknięci w szczelnych granicach Polacy jedynie mogli marzyć. Wygnanie z Polski Żydów pod koniec lat sześćdziesiątych dla Grynberga będącego wśród nich, to odejście z Teatru Żydowskiego Grynberga-aktora, to tragedia Grynberga – pisarza tworzącego w polskim języku, to wreszcie rujnacja życia rodzinnego i uratowanie przynajmniej samochodu kupionego w Polsce za Nagrodę Kościelskich. Podobnie destrukcyjnie opisuje Grynberg życie wygnanego z Polski Hłaski:

„(…) …Hemingway miał za granicą to wszystko, bez czego rzekomo nie mógł się obejść – Paryż, Afrykę, Kubę, a Hłasko nie miał nic poza Polską, jedyną krainą jego łowów, jedynym powietrzem, którym umiał oddychać. W Polsce zostali jego prawdziwi bohaterowie i daremnie ich szukał w Tel Awiwie, Ejlacie i Kalifornii.(…)”

Nie inaczej dzieje się z innymi postaciami przewijającymi się przez książkę, z zaszczuwaną przez SB Elżbietą Czyżewską, ciągle milczącym Krzysztofem Komedą, tragicznym losem Jerzego Kosińskiego, przedwcześnie zmarłym Leopoldem Tyrmandem, i wszystkich tych artystów bezbronnych wobec niemożności rozwinięcia swoich nieprzeciętnych talentów.
Grynberg o wszystkich uchodźcach z Polski których spotkał poza jej granicami pisze ciepło, zarówno o Polakach, jak i Rosjanach wypuszczonych przez Breżniewa.
Jednak uchodźcy czują się wszędzie obco, nie są w stanie opanować na tyle języka kraju do którego przybywają, by nie być nierozpoznawalnymi. Na Żydów z Polski w Izraelu wołają „mydełka”, dlatego matka Grynberga mówi tam tylko po niemiecku. Nowa fala pisarzy przybyłych z Polski dzięki Amnesty International chce:

„(…) – My chcielibyśmy się zaszyć gdzieś na wsi i tylko pisać, pisać, pisać – mówili, nie wiedząc, jakim luksusem jest tylko pisać, pisać, pisać. (…)”

Podczas gdy w Polsce reżimowi artyści żyją w luksusie, Grynberg z żoną i córeczką krąży po Stanach wabiony propozycjami pracy w ośrodkach polonijnych, by zdobyć jakąś stałą posadę i utrzymać rodzinę, mimo, że żona ma już dość przeprowadzek:

„(…)Mrożek mi od razu powiedział, że z książek się nie utrzymam.(…)”

Sukcesy Polaków mimo ogromnego talentu stają się w odcięciu od Polski nierealne. Grynberg tak pisze o Tyrmandzie:

„(…)W Ameryce był dopiero rok, a już drukował, nawet w ekskluzywnym „New Yorkerze”, i wszyscy w Nowym Jorku pytali mnie, czy go znam.
– Jak on sobie radzi z angielskim? – spytałem Halberstama.
– Ile ty masz lat?
– Trzydzieści jeden.
– Ty miałbyś jeszcze szanse, ale nie on – odpowiedział Halberstam.
Pomylił się – obaj nie mieliśmy szans. Nie z powodu wieku. Myśmy przybyli z innej strefy czasowej: z przyszłości. W którą tutaj nadal wierzono lub chciano wierzyć, nawet jeśli z zastrzeżeniami. Oni wciąż jeszcze się wybierali tam, skąd myśmy już wracali, uciekali.(…)”

Grynberg rozwiewa mity, jakoby przymusowa emigracja w związku z maksymą Co nas nie zabije, to nas wzmocni Friedricha Nietzschego była wzbogaceniem naszej polskiej kultury. I czyni to krok po kroku opisując jedynie to, co jako jeden z wielu polskich uchodźców lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku wraz z innymi polskimi uchodźcami przeżył.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , | 6 komentarzy

WIERSZE KOŃCA LATA (4)

Będziemy pisać prawdę na gruzach,
kiedy mgła już nadciąga rankami
ktoś się spóźnił i został za nami,
zniknął w bieli jak magik co cuda
prezentuje. To unik, co da mi?
Ekwilibrystyka się nie uda.

I właśnie będziemy pisać prawdę
nawet, kiedy już nie będzie na czym,
kto w szyfrach świata ustali przy tym
komu przeznaczono pełnić wartę,
a komu znowu trzeba być nikim,
rozstrzygnięcia są jeszcze otwarte.

Będziemy pisali prawdę w oczy
otworzymy Windowsy na oścież
zanim przymrozki zrzucą liście z drzew
zanim czas nas niemile zaskoczy
będziemy pisali dozgonny wiersz
do kresu nocy.

Zaszufladkowano do kategorii 2015, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano , , | Dodaj komentarz

WIERSZE KOŃCA LATA (3)

Traciły kolor i były płaskie
twarze przechodniów szarawych ulic
nic jest nieludzkie, a tylko to Nic.
Anonimowość ma obcą maskę,
niełatwo mentalnie ich przytulić,
wkraść się w ich łaskę.

Wiatr przywiał pierwsze, opadłe liście
jeszcze zielone, wilgotne deszczem
ubiegłej nocy. Znów będzie przeszłe,
psuje Historii dotyk, zapiszcie
w swoich kronikach proroctwa wieszcze,
im zmarnowaniej, tym uroczyściej.

Wejść na ulice nigdy za wcześnie,
gnanej duchem sędziego Schrebera.
Wszędzie są oczy. Tłum już napiera,
bać się to wiedzieć, wróg nigdy nie śpi
masa atakuje właśnie teraz,
psychozą września.

Zaszufladkowano do kategorii 2015, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano , , | 3 komentarze

WIERSZE KOŃCA LATA (2)

Powietrze września jest jakieś miękkie
nawet jak deszcz je nagle zrosi,
mgły skryją problem, a na osi
czasu zostanie nic. W podzięce
niebiosom dym wiatr z ognisk nosi.

Minęły dnie, kolejne wrześnie,
przypomnienia jak znieczulenia,
opowiedz to, lecz nic nie zmieniaj
na retusz słów jest wciąż za wcześnie
dalszego ciągu przecież nie ma.

Czas zawsze boli w niedziałaniu
sypie się niezużyty piasek
ocali noc pastylka Nasen
światła pogasną w twym mieszkaniu
pragmatyzm znów wyciągnie wniosek.

Szalał Europy smutny żywioł,
w nim niewzruszone NKWD,
dzisiejszy wrzesień jest na próbę,
romantyzm sam się unicestwił
i do archiwum już się udał.

Zaszufladkowano do kategorii 2015, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano | Dodaj komentarz

WAŃKOWICZ

Całe lato czytałam Wańkowicza korzystając z okazji, że wolno, że świeżo wydane dzieła są już uzupełnione okaleczeniami komunistycznej cenzury, że ostania sekretarka Wańkowicza Aleksandra Ziółkowska tak się postarała, tak to wszystko wstępami i posłowiach opatrzyła i ocaliła otrzymane przez Wańkowicza w spadku archiwum. I czytałam, czytałam, przy okazji wszelkie krzepiące panegiryki Krzysztofa Kąkolewskiego i samej Ziółkowskiej, i tak się w tym wszystkim zatraciłam, że przyszedł wrzesień i skończyło się lato.

I teraz po asfaltowych szosach Europy idą z rodzinami piękne arabskie chłopaki w całej krasie ich młodości i egzotycznej urody, a ich jest multum, ich jest legion. A Wańkowicz też przecież co i rusz opisywał te przemieszczające się tabuny raz uchodźców, raz siłą wywożonych rodzin Korzeniewskich, to znów hubalowych ułanów jak malowanie, a wszystkim towarzyszyli tylko Czterej Jeźdźcy Apokalipsy bez nadziei, tratujący to co Polska międzywojnia tak dumnie budowała, a co Wańkowicz tak czule przed wojną opisywał.
A teraz wrześniem 2015, po 76 latach idą chłopacy jak malowanie w adidasach i niosą na plecach sportowe, jaskrawe plecaki.
Filmy o Wańkowiczu – i ten o prawnuku, chcącym mieszkać w Polsce, znającym dzieła pradziadka na pamięć, i te z serii „erraty do biografii”, gdzie się mówi trochę o nim dobrze, trochę źle, wreszcie te, nie pozostawiające na Wańkowiczu suchej nitki przez pisarzy, którzy z emigracji nie wrócili, może i pokazują pisarza jako postać wieloznaczną i wielką.
Wielką, gdyż, jak powiedział w filmie Krzysztof Kąkolewski, tylko świnie i małe pieski literackie mówią źle o Wańkowiczu. Nie chcę być ani świnią, ani kundlem, cóż mi zresztą do tego, że Wańkowicz w oczach emigracji londyńskiej nie tylko zdradził ich, ale i „Ognia”, „Warszyca”, czy „Inkę… Faktem jest, że pamiętam Wańkowicza z komunistycznego ekranu i zgadzam się z Kisielewskim:

„(…)Widziałem w telewizji odstręczający przykład starczej megalomanii: wywiad z Wańkowiczem. Jakżeż się ten stary komediant ustawia „na szanowne”, kryguje, maluje swój portret dla potomnych, chytrze (jak sądzi) ukrywając wszelkie swe błędy, luki, potknięcia, bajdy. Oczywiście mówi o swoich błędach, ale tylko po to, aby je rozładować, aby zwrócić światło na błędy drugorzędne, mniej istotne, aby jeszcze mieć profit, że taki skromny i autokrytyczny („Słyszeliście moją samokrytykę? Genialna, co?”) W istocie cały ocieka miłością do samego siebie i pychą ze swej pracy, za to pokory ani tam za grosz. Ciekawe, czy on o tym wie? Zawsze sądziłem, że autor, pokazując się publiczności, winien okazać raczej zażenowanie czy rozdwojenie — zresztą kronika duszy to kronika skandali i rozdwojeń, konfliktów i dwuznaczności. Pisarz nie wątpiący o sobie, nie rozdarty, niewart jest pokazywania się publiczności — tymczasem Wańkowicz uważa, że taki tylko jest wart pokazania, że błędy i wstydliwości należy przemilczeć. Jest to właściwie psychika amerykańskiego, „budującego”, umoralniającego gwiazdora telewizyjnego, zresztą na gwiazdora nadaje się ten chytry a zakochany w sobie starzec niezwykle, bardzo jest fotogeniczny, gdy udaje zadumę nad zadanym sobie pytaniem, które na pewno sam wymyślił i wyreżyserował. A żeby tak opowiedział, jak parę zaledwie lat temu został aresztowany rzekomo za „Wolną Europę” i nawet skazany — tyle że potem jakoś się wyprosił u Gomułki — „czaruś” dla ubogich! To by było najciekawsze i najbardziej kontrowersyjne, co by mógł opowiedzieć, znacznie atrakcyjniejsze od obłudnego dziwienia się, że nakłady jego książek błyskawicznie znikają z księgarń. Ale oczywiście o tym idiotycznym zresztą aresztowaniu mowy dziś nie ma – publiczność zapomniała, niczym na rozkaz (a cierpliwa publika łyka i łyka…”), jeśli zaś kto pamięta, to ma z tego stary Wańkowicz tylko dodatkowy laur. Tak to mu w życiu wszystko idzie – cha! cha!(…)”
[Stefan Kisielewski „Dzienniki”]

Cóż zresztą mieć pretensje do Kisiela, świadka niesłychanego powodzenia Wańkowicza u władz PRL jak i u czytelników o, delikatnie mówiąc, zazdrość. Sam Wańkowicz nie pozostawał dłużny, np. wobec podobnego „zdrajcy”, Cata-Mackiewicza:

“To zgniły produkt kultury post-szlacheckiej. Żarłok, kurwiarz, nieopanowany w piórze i nieopanowany osobiście(…) To zgniła targowicka krew. Odwaga gardłacza na sejmiku, nie odwaga męża stanu.”

Herling Grudziński goszcząc Wańkowicza w Neapolu, który wprosił się w celu zebrania materiałów napisał o nim w swoim „Dzienniku pisanym nocą” z nie skrywaną odrazą:

„(…)Wielogodzinne i nudne przesłuchanie Wańkowicza odsłoniło przede mną tajniki warsztatu reportera wojennego(…)”.

Nie pozostają mu dłużni dzisiejsi badacze Kresów po zaborach polskiej kultury postkolonialnej. W „Szczenięcych latach” Wańkowicz opisuje bowiem gwałt na wiejskiej dziewce i jest z tego dumny:

„(…)Jest mi teraz tak pusto na całym świecie i zimno tak obrzydliwie, taki zawieszony jestem między dniem i nocą, taki wybity ze snu, że łóżko ładnej pokojówki Józki, w którym można by przygarnąć do siebie jędrne ciało dziewczyny, poczuć zapach potu na grubej płóciennej koszuli, rozrzuconych włosów, poczuć zduszony głos, wołający «nie trzeba», i drobne ręce silnie odpychające w milczącej walce – że to wszystko wydaje mi się jedynym azylum.(…)”

Zresztą, umiłowane przez polskiego czytelnika „Szczenięce lata” przedstawiające Arkadię stworzoną przez polską szlachtę na dzisiejszych zaniedbanych wioskach Białorusi pełne są dumy z relacji panów „psujących dziewki” do białoruskich chłopów, co wykpił Gombrowicz w „Ferdydurke”.
Wańkowicz pisze wszystko na poważnie, mimo, że stara się puścić oko do czytelnika, kiedy pisze o swojej żonie zwanej Królikiem w powieści „Królik i oceany”, czy czternastoletniej córce zwanej Tirli w „Zielu na kraterze”, czy jakoś poradzić sobie emocjonalnie pisząc o tragicznej śmierci łączniczki „Parasola”, swojej starszej córce Krystynie w „Zielu na kraterze”. Bo jak tu nie pisać nie na poważnie, kiedy waga tematów podejmowanych przez Wańkowicza powala nie tylko gawędziarza, ale i słuchającego. Nie sposób nie podziwiać konsekwencji pisarza, który właściwie w swojej twórczości oddał całe swoje, nielekkie przecież dwudziestowieczne życie przez trzy wojny: 1918, 1920, 1939. Ten historyczny fresk, malowany grubymi, rubasznymi impastami złożony z opasłych tomów niedawno wydanych dzieł wszystkich przez wydawnictwo Prószyński i S-ka nagle przeraża tym, że przychodzi na myśl, że mógłby w ogóle nie istnieć. I cokolwiek powiedzieć dzisiaj o Wańkowiczu – ważne, że jest, że zostało napisane, a raczej spisane, jakimkolwiek był, ale wykonał ogromną, potrzebną pisarską robotę dając świadectwo epoki, zbierając je po drogach Europy w relacjach świadków wydarzeń i własnych przeżyć.
Lekturę rozpoczęłam od „Karafki La Fontaine’a”, która jako jedyna w dorobku pisarza zestarzała się i zdezaktualizowała (np. obszerne fragmenty poradnicze o pisaniu na maszynie). Jednak paradoksalnie jest najnowocześniejszym utworem pisarza, gdyż jej materią są głównie inne książki i żywoty pisarzy całej światowej kultury. Doświadczenie pisarskie zwarte w „Karafce” jest osobiste, tak jak jej przesłanie, by nie pisać, kiedy się nie musi, a pisać tylko to, co się musi, jest najważniejsze. Wańkowicz pisać musiał. Wańkowiczowi zarzucano przede wszystkim wielką pazerność na pieniądze i apetyt na wielkie nakłady, wielką liczbę uczestników wieczorów autorskich i spędów w Pałacu Kultury.
Ale ta ogromna, tytaniczna praca to przecież nie zamiana egzystencji pisarza na doraźne dobra ziemskie, ale przede wszystkim na to, co zostaje z człowieka, kiedy przemija.
I teraz na naszych oczach przemija postać świata, jaki znamy.
Do Europy wchodzi nowy świat i nowi ludzie. Obyśmy zdążyli to opisać.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , | 4 komentarze