Moje szkolne lektury uzupełniające: Kazimierz Koźniewski „Piątka z ulicy Barskiej” 1952

Joanna Siedlecka w odcinku poświęconym Kazimierzowi Koźniewskiemu w cyklu dokumentalnym „Errata do biografii”, uważa, że nagrodzony państwową nagrodą autor „Piątki” nigdy nie zostałby uznany pisarzem, gdyby nie nakręcony na jej podstawie film, z którym wszyscy twórcy pojechali do Francji na Festiwal. Joanna Siedlecka dowodzi, że jedynym talentem Kazimierza Koźniewskiego było donoszenie na środowisko literackie do UB i SB, co od lat 40 po 1989 rok robił nieprzerwanie z prawdziwą pasją i przyjemnością, nawet wizytując Giedroycia w Maisons-Laffitte przy okazji odbierania nagrody w Cannes za „Piątkę”.
Właściwie dopiero teraz przeczytałam dokładnie tę książkę, pamiętając jednak, że w liceum też ją czytałam, lecz nie pamiętam, czy była przerabiana na lekcji. I tu muszę zgodzić sie z Siedlecką, z Koźniewskiego artysta żaden i nawet ta jego prawdziwa natura konfidenta w książce się nie odbiła, gdyż środowisko tam opisywane to czysta fikcja propagandowa nie mająca z prawdziwym życiem ówczesnej Warszawy nic wspólnego. Tak też podsumowuje ją Tyrmand w „Dzienniku 1954”:

„(…) “Piątka z ulicy Barskiej”, dzieło Forda i Koźniewskiego, socrealizm w kolorze, pierwszy taki wysiłek polskiej kinematografii na większą skalę. (…) Jest to film o młodzieży zrobiony przez urzędników socrealizmu (O, Kałużyński!), którzy sami nigdy młodzieżą nie byli, bo od najwcześniejszych lat “się zapowiadali”, więc pojęcia nie mają, co to jest wczesna wódka. Ale namiętnie pragną rzucić te motywy na tło wielkiej socjalistycznej odnowy i panoramy, problematyki i walki, bo to dziś zapotrzebowanie i kariera. Z ekranu wieje sztuczność dusząca, dławiąca, oklejająca oczy i mózg, sztuczność-wróg człowieka, jego najprostszych odruchów i konieczności, sztuczność-knebel, której jakąś przerażającą funkcją jest modyfikacja hitlerowskiego gipsu w ustach do potrzeb komunistycznej codzienności, albowiem widz nie tylko pragnie krzyczeć, że to wszystko nie tak i nie ma szans na wydobycie z siebie głosu.
Koźniewski jest publicystą, jego powieści to kicze, każdy to wie, można było taplać się w szmirze czytając “Piątkę” w formie książkowej, ale Ford wie, jak robić filmy, to fachowiec, pokazał, że stać go na własną pieczątkę; lecz Ford spełnia każde nakazy kursu czy etapu, a jego jedynym celem są nagrody, wyjazdy do Cannes, dobra materialne, własne możnowładztwo w Łodzi, polsko-komunistycznym Hollywoodzie na jego miarę. Ford ma metodę: potrafi tak skumulować fałsz, że nic się odkłamać nie daje, trzeba umieć przekreślić całość, a to dla szarego człowieka nie takie proste, bowiem Ford tu i ówdzie wsadzi jakiś ozdobnik, jakieś wesele, jakiś korowód pełen filmowej dynamiki, i szary człowiek macha ręką na cuchnące kłamstwo, zadowolony, że coś miga, coś się kręci. Ford potrafi wszystko sobie załatwić, bez względu na doraźne humory i wapory swych panów w KC, ale też nie śpi po nocach, bo zżera go marzenie. Ford marzy, aby być uznanym na Zachodzie: dostaje nawet nagrody na międzynarodowych festiwalach, ale nie jest tak głupi, aby nie wiedzieć, że są to wyróżnienia grzecznościowe dla “postępowego” filmowca stamtąd. Toteż jego sny to produkty owrzodzonej dwunastnicy, wie on, że na to, co robi, nikt w Paryżu czy Londynie nie pójdzie inaczej niż za zaproszeniem na galową premierę, po której polska ambasada wydaje przyjęcie z darmową wyżerką.(…)”

Święte słowa i dzisiaj ponad dwugodzinny film Forda z cenną scenografią autentycznych ruin domów jest propozycją jedynie dla takich jak ja zawziętych i wytrwałych.
Książka jest jeszcze bardziej rozbudowana, sceny robotniczych posiedzeń rozpisane na głosy nużą śmiertelnie, a jeszcze, jak dowiaduję się, że chodzi cały czas nie o bumelki tytułowej piątki bohaterów, a o ukradzione rolki papy, którą to egzekutywa robociarska wypomina wrażliwemu chłopcu świeżo nawróconemu na komunizm i ten urażony pod koniec książki wraca do niecnej szajki akowca Zenona, to właściwie problemów trudnej młodzieży tych lat można jedynie dzisiaj pozazdrościć. Na dodatek kurator chłopców Przewodniczący Kola ZWM, Franek Kurzydło cały czas korzysta z podpowiedzi pomocy w postaci „Poematu pedagogicznego” Makarenki, jednak nie jest w stanie trzymać chłopców w placówce zamkniętej, a tylko w ten sposób sowiecki model wychowania dałby właściwe rezultaty. Początkowa nieskuteczność metod Kurzydły daje jednak Koźniewskiemu możliwość wprowadzenia czytelnika – najprawdopodobniej zalecone przez Partię – by się w powieści znalazły, wszystkie stopnie samoistnej resocjalizacji wspartej damską pomocą, jak trójki murarskie i rywalizacja w przodownictwie pracy fabryki żarówek nagradzane dziewczyńskim całusem.
W miarę toczącej się akcji sprawa powoli klaruje się tak jednoznacznie, że czytelnik wraz z bohaterami nie ma już żadnych wątpliwości, że bandy AK chcą wysadzić w powietrze nowo-budowaną trasę WZ, a dzielna piątka zresocjalizowanych złodziei papy jej w tym przeszkodzi i oprze się praniu mózgu ich dotychczasowego wychowawcy i guru, akowca Zenona:
„(…)Przemowę swą zaczął Zenon dziesięć minut po pierwszej, skończył za pięć druga.
Trzy kwadranse – mówiąc płynnie i prędko – bombardował swych młodych podwładnych wszelkiego rodzaju argumentami zaczerpniętymi ze skarbca rodzimej perfidii politycznej. Czegóż tam nie wsadził! I rozbiory, i powstania. I Kościuszkę, i rok trzydziesty dziewiąty. I Armię Krajową. Nawet Monte Cassino ze swymi makami krwawiącymi się w dziadowskich piosenkach warszawskich wydrwigroszów. Rzeczpospolitą odmienił we wszystkich siedmiu przypadkach. Przepisową ilość razy powtórzyło się słowo okupacja. A potem skok z wysokiego konia w dół. Ku sprawom osobistym, intymnym. O ojcu Marka i matce Zbycha, o rodzicach Jacka i matce Kazka. Zenon odwoływał się do ich pamięci tak nachalnie, aż Jacek pomyślał, że bluźni. Tłumaczył, na co idą gromadzone przez nich „fundusze”. – Wy myślicie, że to cyniczne zbieranie forsy, że to tonie w mojej prywatnej kieszeni. Tymczasem to jest depozyt patriotyczny – grzmiał. Przydawał wagi czynom pospolitym, niepięknym, nędznym. Uwznioślał bohaterów kiepskiej awantury kryminalnej. Nobilitował ich złodziejstwo. A tak podniósłszy ich rangę, tym straszliwszych kar żądał za dezercję z posterunku. Po laurach wieńczących skronie „bojowców” przyszła kolej na zwyczajny szantaż. Oczywiście brzydka treść otrzymała szlachetniejszą nazwę: kara za przewinę popełnioną w ogniu walki. „Gdzie jest ten ogień?” – znów złośliwie niemal pomyślał Jacek. Ognia wprawdzie jeszcze nie było, ale Zenon rad by najbardziej gorącym, piekielnym płomieniem spalić raz jeszcze Warszawę dlatego tylko, że nie była jego. Nienawidził każdego skrawka białego tynku, każdego nowego domu, świeżego płatu asfaltu, pokrytego minią przęsła mostowego, oczyszczonej ulicy – oni to zrobili!
Nienawiść swą wzmacniał mamoną, tą zdobywaną w bandyckich napadach i tą – o czym chłopcy już nie wiedzieli – wypłacaną mu w cudzoziemskich banknotach, a przecież nie dawanych darmo, przekazywanych z zagranicy ściśle poufnie, drogami mniej lub więcej dyplomatycznymi, zawsze tajemnymi. Tak, ognia jeszcze nie było, ale podpalacze knuli już spisek. Szukali pomocników, wykonawców – terroryzując, grożąc, karząc, byle tylko ugiąć, zastraszyć, znieprawić tak skutecznie, by młode ręce bezwolnie były posłuszne nakazom bratobójczych zbrodni, by umiały bez drgnienia podłożyć płomień pod nowy dom – własny, stojący na którejkolwiek ulicy Warszawy. Więc Zenon huczał – jak puchacz o kodeksie żołnierskich obowiązków, groził wszelkimi karami, gdyż – naprawdę – to on bał się ich więcej niż oni jego.
Skończyły się groźby – „szef z powrotem przeszedł do „celów szczytnych”. Jeszcze dwakroć, ale już w jednym zdaniu, wspomniał o karzącym ramieniu organizacji, rychlej dosięgającym zdrajców niźli wrogów, i dość nagle zamknął swoją mowę zasadniczym pytaniem:
– Widzicie więc, do czego zostaliście powołani. Zapomnieliście jednak o swej przysiędze sprzed dwu lat. Wypada mi was powtórnie zapytać: czy ze mną, czy przeciw mnie? Odpowiadać natychmiast, gdyż inaczej, no!… Ty, Marek, mów pierwszy!
Słuchając Zenona Marek zawsze bez oporu poddawał się jego żywemu słowu. Wrażliwy był nie na argumenty, za szybko je przedkładano, by mógł je osądzić, lecz na sam dźwięk mowy, na niski, spokojny, głęboki ton, na którym wygrywał Zenon swe misterne zdania, długie, okrągłe okresy, spiętrzał przymiotniki, bardziej tym upajając niż przekonywając.
Pod urokiem słów w Marku zatracał się jakikolwiek opór. Był bezwolny, uległy; tak było zawsze, tym bardziej dziś, gdy siatka zdań utkana była z gęstej koronki słów. Słuchając „szefa” nie myślał o argumencie, którym sam przekonywał kolegów, że Zenon może nie narażając się na niebezpieczeństwo wydać ich w ręce milicji. Ten lęk stale drążył umysł chłopca, lecz niknął wobec żywych słów „szefa”. Te zaś chwilowo mu wystarczały. Wątpliwości zaczną pojawiać się dopiero później, gdy znów będzie sam lub – wtedy atakować będą najsilniej – z Lutkiem. Po historii z Radziszewskim Lutek każdym słowem, każdym gestem budził opór Marka. Lecz Zenon był z tamtej strasznej sprawy jakoś tak odruchowo a bezsensownie wyłączony, jakby z nią nic wspólnego nie miał. Opory Marka już rosnące wobec Lutka były jeszcze za słabe przeciw Zenonowi. Chłopiec nie miał w sobie dość siły do poważnego oporu, a poza sobą też jej jeszcze nie znalazł. I choć znów, gdy pozostanie sam ze swymi myślami, przerazi się „poprawczaka”, choć już teraz odczuwa lekkie drżenie, gdy kształty rewolwerów wyraźnie zarysowują się w kieszeniach „adiutantów”, to jednak wymowa „szefa” jest przemożna.
Uległością wobec jego słów reaguje natychmiast i Marek – jak dzieje się to u wielu ludzi – jest już teraz najzupełniej przekonany, nawet nie przemyślanymi argumentami Zenona. Tak, na pewno tak! Więc „szef ma rację!
– Z wami, jeszcze raz z wami, szefie!
– Ty, Kazek?
Kazkowi przemówienie „szefa” przypomniało słowa Leji. Leja też mówił o patriotyzmie, by nakłonić go, lecz do jakże odmiennych celów! Kazek uświadomił to sobie z całą ostrością – i w jednej chwili. Leja chciał, by ludzie w Warszawie mieli jasno oświetlone, więc przyjemne, mieszkania. Zenon pragnął, by wybuchło takie piekło jak wtedy na Starówce, chciał powstania, wojny, nowego zniszczenia ludzkich mieszkań. Leja wzywał go do wzmożenia pracy, kraj jest przecież, zniszczony nie na żarty. Zenon wyszydzał współzawodnictwo, czym gniewał zwycięzcę pierwszego etapu. Obaj mówią „ojczyzna”, lecz – myśl chłopca pracowała intensywnie – która z tych dwu „ojczyzn” uczyniła mnie kimś? Zenonowa zaprowadziła na ławę oskarżonych. Lejowa wyróżniła z całej fabryki. Która więc jest prawdziwsza?
To przecież Majewska – ona była uosobieniem tej samej „ojczyzny” co „ojczyzna” Leji – umieściła Zbycha w teatrze i dała mu takie szczęście, jakiego nie zaznał nigdy przedtem.
Lecz oto Marek wyrzekł „tak”. Dlaczego? Groźby Zenona są złowieszcze – może Marek słusznie postępuje?
A może jednak Zenon ma rację? Razem walczyli w powstaniu!
I oto, gdy pod jego adresem pada pytanie, Kazek miotany najsprzeczniejszymi myślami, nie przekonany przez Zenona, ale i niepewny, co czynić należy przeciw „szefowi”, jakby ze strachu, mimochodem, choć może wolałby powiedzieć inaczej, rzekł:
– Tak, z wami!
– A to doskonale – ucieszył się Zenon. – Jak widać, jesteście mądrzy chłopcy.
Słyszysz, Lutek, na pewno przesadzałeś! Teraz ty gadaj, Jacek!
Jacek wiedział, że Zenon kłamie. Zestawiał tok kwiecistej mowy z artykułami przeczytanymi w gazetach. Nie tylko na przenoszonych odbitkach korektorskich „Kuriera”, ale i w wielu innych, wertowanych namiętnie w redakcji. Każde zdanie Zenona miało w tych artykułach kontrargument. Ponadto słuchał rozmów redaktorów i tkwił w tyglu stale napływających do redakcji wiadomości o życiu kraju, o jego odbudowie. Teraz Jacek już nie miał żadnych wątpliwości. Chciał być przecież dziennikarzem, do pewnego stopnia był już nim nawet, musiał ufać swym gazetom, a nie człowiekowi, który go zmuszał do złodziejstwa.
Ale dlaczego Kazek i Marek potwierdzili? Widać uznali, że z Zenonem otwarcie walczyć niepodobna.
Tylko sprytem. Nie poradzą przeciw czterem uzbrojonym drabom, bo może i Lutek też ma spluwę. Należy powiedzieć mu „tak”, jednak trochę się przy tym targując.
– Rzeczywiście, szefie, może i macie rację…
– Może?
– Chodzi o „pedety”, to się nie da tak łatwo zrobić. Gdyby nie „pedete”…
– Drobiazg. Przez czas jakiś po tym durnym artykule i tak niewiele można zdziałać. Jeżeli więc tylko o to ci chodzi, dobrze, rezygnuję z twej ciotki i z twego całego kramu.
Jacka przejęła żywa radość. Artykuł podziałał. Widać kontrola zarządzona w domach towarowych – wiedział już o niej od ciotki – pokrzyżowała plany Zenona. Sprytem, Jacku, tylko sprytem wywojujesz swoje!
– Jeżeli więc rezygnujemy z „pedetu”! Rzeczywiście. No, to macie rację. Idę po staremu z wami! Zenon klepnął go po ramieniu.
– O key! Teraz Zbych! Tobie nawet nie wypada powiedzieć inaczej niż koledzy.
– Tak, z wami! – wyszeptał mały, przerażony całą mową Zenona, której nie analizował jak Jacek, nie zestawiał z niczym jak Kazek, jedno tylko z niej pojmując piekielnie wyraźnie:
groziła ona jego teatrowi. Ale cóż było innego czynić, jeżeli nawet Jacek go zdradził i powiedział:
„tak”. Wszyscy trzej go odstąpili równie solidarnie, jak jednomyślnie poparli wtedy po przedstawieniu, w Małpim Gaju.
– Lecz, szefie – Marka ruszyło sumienie, żal mu się zrobiło małego i widząc
pozytywny skutek targu Jacka postanowił przyjść w sukurs przyjacielowi – z tymi biletami do teatru to nie da się nic zrobić, to nie kino, jeden seans, tłoku nie ma.
Lutek uznał, że trzeba pogodzić się z kolegami. Tamto przedstawienie było zresztą takie ciekawe.
– Szefie, to prawda. Z tym teatrem to nie wyjdzie. Jeżeli byliście kiedy w teatrze…
– Byłem, byłem, bądź spokojny! – roześmiał się Zenon. – Jak Lutek mówi, że nie można, to nie można. Kina nam i tak wystarczą. No, a skoro teraz już wszyscy jesteśmy zupełnie zgodni, to wyciągnijcie dwa palce. Krzyż! – Jeden z przybocznych wyjął z kieszeni mały krucyfiks.
Chłopcy patrzyli zdumieni. – Co się tak gapicie? Krzyża nie widzieliście? To nic strasznego, póki nie krzyżują! Zdaje się, żeście zapomnieli obietnicy danej swego czasu. Dwa lata – to długo, można zapomnieć. Ja też sobie chętnie przypomnę. Wszyscy będziemy przysięgać raz jeszcze. Palce!
Pierwszy zdecydowanym ruchem wyciągnął dwa palce Jacek. Czytał kiedyś, że składając wymuszoną przysięgę należy w myślach powtarzać jej zaprzeczenie – wtedy wszystko jest nieważne. Mniej chętny był Kazek, jednak w sam czas przypomniał sobie, jak ojciec wbijał mu do głowy, że „Boga nie ma, a cała religia wymyślona ludziom na oszukaństwo” – nigdy się dawniej nad tym nie zastanawiał, lecz teraz, jeżeli ojciec miał słuszność, przysięga będzie nieważna. Kazek uwierzył ojcu i leniwie wyciągnął dwa palce.(…)”

Jednak dzielni chłopacy z ulicy Barskiej potrafią przeciwstawić się Zenkowi i nasłać na niego patrol milicji obywatelskiej, czym zwyciężają nad własną słabością. W filmie ta końcowa scena walki Dobra ze Złem rozgrywa się w odmętach warszawskich podziemnych kanałów, gdzie Zenek chciał umieścić ładunki wybuchowe, by zniszczyć świeżo odbudowaną Warszawę, a przynajmniej uszkodzić ją tak, by nie zdążono na święto 22 lipca z finalizacją prestiżowych fragmentów trasy WZ.

Pamiętam, że na Historii Sztuki równolegle przerabialiśmy socrealizm i oglądaliśmy czarno-białą reprodukcję obrazu Kobzdeja „podaj cegłę”. Modny był w klasie Paul Klee i niewiele nas to obeszło. Nikt z nas zapewne nie wiedział o wypadkach grudniowych na Wybrzeżu, po których za miesiąc mieliśmy studniówkę. I może zadziałało to, o czym pisał Tyrmand w „Dzienniku” o „Piątce”: szkoła nie interesowała się, czym żyje młodzież, gdyż nadrzędny był jej program nauczania, tak jak Koźniewskiego nie interesowały problemy jego bohaterów, bo nadrzędne były problemy Państwa.
Kilka dni przed maturą poszliśmy całą klasą na wyświetlany w kinie „Rialto” film Beatlesów „Yellow submarine” wiedząc, że maturę trzeba zdać.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Dodaj komentarz

Anna Franaszek „Od Bieruta do Herlinga-Grudzińskiego: wykaz lektur szkolnych w Polsce w latach 1946-1999”

Ta pokaźna pozycja (ponad 400 stron A4! ) wydana przez Instytut Książki i Czytelnictwa Biblioteki Narodowej w Warszawie jest nieocenioną pomocą w przeszukiwaniu pamięci zapomnianych już lektur. Anna Franaszek we wstępie zresztą potwierdza tę potrzebę:

„(…)Dzięki prezentowanej bazie można dokładnie prześledzić obecność poszczególnych autorów i utworów w zestawach lektur i przykładowo wskazać te, które były obowiązkowymi lekturami wszystkich roczników szkoły podstawowej i tworzyły rodzaj żelaznego kanonu szkolnego. Można skupić się na wybranych okresach, śledzić zmieniającą się pozycję autorów i utworów, ich przechodzenie z kategorii lektur obowiązkowych do uzupełniających i odwrotnie. Wskazuję na ten rodzaj analizy, gdyż jest on szczególnie przydatny w badaniach czytelnictwa. Dostarcza materiałów pozwalających rekonstruować wspólne zasoby lekturowe uczniów określonych roczników czy pokoleń.
Świadomość wymienionych zjawisk towarzyszyła mi podczas niniejszego opracowania. Powstałe na potrzeby badań czytelniczych, może ono stanowić jednak materiał źródłowy dla wielu prac zarówno z dziedziny oświaty i kultury, jak i socjologii literatury czy szerzej – socjologii kultury. Stanowi bowiem kompletny wykaz utworów, które przez ponad pół wieku – dzięki instytucji lektur szkolnych – oddziaływały na społeczny obieg literatury w Polsce. (…)”

Niestety „baza” jest podana tylko według autorów. Jeśli jestem zainteresowana tylko moimi lekturami szkolnymi, muszę przedrzeć się przez całość i w dalszym ciągu poszukiwać w pamięci autorów przerabianych lektur. Jednak dobre i to, gdyż lektura jest fascynująca, nie sposób się od niej oderwać.
Np. na liście obowiązkowych lektur podstawówek, powojennych gimnazjów, liceów ogólnokształcących i zawodowych małżeństwo Broniewskich zajmuje pokaźną liczbę godzin lekcyjnych, aż dziw, że zdążano jeszcze z Mickiewiczem:
Janina Broniewska 17 utworów obowiązkowych, Władysław Broniewski 132 utwory! Przykładowo: „Opowieść o życiu i śmierci Karola Waltera-Świerczewskiego, robotnika i generała” było lekturą obowiązkową w podstawówce 1948- 1983 roku we fragmentach, w średniej zawodowej w całości 1951, średniej ogólnokształcącej całość obowiązywała rocznik 1951- 1952.
Natomiast równocześnie utwór żony Broniewskiego, Janiny „O człowieku, który się kulom nie kłaniał”
był w podstawówce obowiązkowy 1951-1957, uzupełniający 1960 – 1965.

Ale chyba najbardziej ohydne były lektury Kazimierza Koźniewskiego, o którym dopiero teraz dowiaduję się od Krzysztofa Kąkolewskiego, że był „ormowcem polskiej literatury”. Przerabiano na lekcjach polskiego jego trzy utwory…

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano | 7 komentarzy

WIERSZE KOŃCA LATA (1)

Zbliża się nieuchronny koniec,
Afryka śle swe górne dmuchy,
mdleją na słońcu jurne muchy,
spaliny aut wchłaniają wonie,
uchodźców ewidencjonują ruchy
kosmiczne stacje.

Jest taka przerwa w życiorysie
gdy księżyc w pełni już nie śni się,
bo nie ma snu, są same spacje.
Stagnacja, to czy będę wisieć
czy wpełznę w samo dno historii
już się nie liczy, tka się wątek.

Koniec, to jeszcze nie początek,
koniec, to nie są sprawy wątłe
rozplątujące źródła przyczyn.
To hekatomba w kurz goryczy
przemieniająca lata kolor
i słońce zachodzące.

Zaszufladkowano do kategorii 2015 | Otagowano , , | Dodaj komentarz

“Liternet” łamie prawo autorskie

Na literackim portalu “Liternet”, co jakiś czas pojawia się cudzy utwór literacki lub plastyczny, którego autorstwo jednoznacznie przypisuje się autorowi wklejki. Kradzieże dotyczą też i tożsamości ludzi, którzy o tym portalu nie mają pojęcia. Smutne to zjawisko świadczy o degeneracji polskiej Sieci i braku dojrzałości w korzystaniu z jego dobrodziejstw. Czasami użytkownikom portalu udaje się zdemaskować złodzieja, który zamiast się przynajmniej zawstydzić, pozostaje, delikatnie pisząc, obrażony i jak gdyby nigdy nic, wznawia po odczekaniu jakiegoś czasu swój przestępczy proceder.
Warto jednak zjawisku przyjrzeć się od strony okradzionego, bezbronnego twórcy, który nie ma pojęcia, że cudowny wynalazek Internetu szykuje mu taką niespodziankę, że ktoś, nawet na drugiej półkuli potrafi jego dzieło okaleczyć, zbezcześcić i podać jego artystyczny trud za swoją pracę, bezkarnie kpiąc z elementarnych międzyludzkich, wypracowanych przez wieki cywilizacji zasad.
Wiemy z literatury, jak artyści reagują na wieść o plagiacie. Czesław Miłosz był oburzony na Stanisława Czycza, który znajdując jego przedwojenne wiersze na krzeszowickim strychu w walizce porzuconej w pociągu więźnia jadącego do obozu koncentracyjnego, zaniósł je do krakowskiego Związku Literatów Polskich jako swoje. Nigdy mu tego właściwie Miłosz nie wybaczył. W podobnym tonie Gombrowicz napisał list do Jerzego Andrzejewskiego dotknięty fragmentem w jego “Idzie skacząc po górach” dowodzącym, że jedna z postaci powieści wypowiada identyczne zdanie z “Dziennika” Gombrowicza.
Jak widać, sprawy zapożyczeń leżały zawsze artystom na sercu, nawet tak cząstkowe, jak jedno zdanie.
Na portalu “Liternet” demoralizuje to, że całe wiersze, utwory prozą są nawet w całości publikowane pod nowym nazwiskiem, a jak widzieliśmy ostatnimi miesiącami – ukradziona została cała sesja zdjęciowa modelki francuskiej i jej blog. Teraz oglądamy skradzione obrazy amerykańskiego malarza, który nie ma pojęcia, że jakaś polska idiotka barbarzyńsko pastwi się nad jego sztuką. Demoralizuje, gdyż jest to kwestia jedynie przyzwolenia. Wspólnota użytkowników portalu dysponuje narzędziami piętnującymi takie praktyki, jednak nieliczni, i to w bardzo delikatny i eufemistyczny sposób je uruchamiają.
Na dodatek wielu użytkowników Liternetu winowajcę wspiera, podlizuje się mu, rozmawia, dyskutuje, podczas gdy w takim wypadku powinno zastosować się absolutny bojkot użytkownika, jeśli nie chce się zawiadamiać prokuratury, która winna pociągnąć do odpowiedzialności właścicieli portalu.

Warto się jednak przyjrzeć kim jest użytkownik portalu, który go w tak perfidny sposób niszczy?
Wiemy już, że wytworzył sytuację, że środowisko, w którym przebywa, nie może istnieć bez niego, ani on bez środowiska. Nastąpiło już bowiem zainfekowanie jego osobowością miejsca sieciowego, w którym żyje i inni są już nim zarażeni. Jest on pozbawiony charakteru, dlatego jest giętki i może być zarówno przymilny i sympatyczny, jak i arogancki i chamski. Ma duże możliwości pozornie przystosowawcze i w dyskusjach zgadzać się całkowicie, co absolutnie nie ma żadnego wpływu na jego stanowisko. Zdawałoby się, że jest amoralny, a on jest po prosu zaprogramowany na pewne działanie. Jest nawet zdolny do dobrych czynów i nawet nie lubi wyrządzać zła, ale jest gotów w każdej chwili do wyrządzenia najgorszego świństwa. Jest jak Stawrogin pusty w środku, dlatego nie jest zdolny do samodzielnego uprawiania żadnej sztuki, która jest z natury zawsze nadmiarem duchowości w artyście. Stąd bezustanne zapożyczenia i kradzieże w – jak widzimy – zainfekowanym do cna Liternecie.

Zaszufladkowano do kategorii 2015, dziennik ciała | Otagowano , , , , , , , , , | 13 komentarzy

Moje szkolne lektury obowiązkowe: Jerzy Andrzejewski “Popiół i diament” 1954

Przerabialiśmy to w klasie maturalnej, ale chłopcy na ogół nie czytali lektur więc musiałam im przed lekcją polskiego wszystko streszczać, za co nawet dostawali dobre stopnie, ale jak w wypadku tej lektury streszczać, jak ja sama niewiele z tego wszystkiego zrozumiałam.
Mańcia, nasza polonistka i zarazem wychowawczyni, romansowała wtedy z Goofym, profesorem od historii. Goofy wybrnął z sytuacji tym, że po prostu nigdy nie zdążał i wszystkie klasy maturalne każdego roku kończyły materiał nauczania przed wybuchem Powstania Warszawskiego zaskoczone nadejściem wakacji. Mańcia, niewiele od nas starsza – byliśmy jej pierwszą klasą po ukończeniu krakowskich studiów – analizując tę lekturę, kładła nacisk na syndrom porażonych śmiercią dzieci i młodzieży skutkiem destrukcji wojny wszczętej przez Niemców. Nastroje zimnej wojny lat sześćdziesiątych jak i zbudowanie Muru Berlińskiego sprzyjały wszelkiej agitacji antyniemieckiej, toteż można było na tych godzinach poświęconych “Popiołowi i diamentowi ” mówić wszystko, co dotyczyło złych szkopów, łącznie z cytowaniem “Czterech pancernych i psa”.
I dlatego może najwyraźniej zapamiętałam scenę, kiedy to uczniowie gimnazjalni mordują swego kolegę strzałem z pistoletu za całkiem niewinne wykroczenie przeciw stworzonej niedawno przez nich szkolnej organizacji antypaństwowej. Byliśmy w klasie właśnie na tropie gumowego ucha, które donosiło Mańci u kogo odbywały się prywatki. Donosicielstwo było grupowo napiętnowane i karane ostracyzmem, ale samosądy karane śmiercią nie mieściły się nikomu w głowie i to po zakończeniu wojny, w czasie radości dla tych, co przeżyli. Potem, po latach, bardzo podobną scenę wyczytałam w “Biesach” przy zabójstwie Szatowa i jeśli dzisiejsze naukowe analizy “Popiołu i diamentu” sugerują, że Andrzejewski popełnił plagiat kopiując przedwojenny życiorys pierwszego Sekretarza Partii w Ostrowcu Świętokrzyskim z Wokulskiego z “Lalki” Prusa, to dla mnie to zapożyczenie z Dostojewskiego jest ewidentne.
Krzysztof Kąkolewski w niedawno wydanej książce “Diament znaleziony w popiele” mającej na celu zwrócenie godności pierwowzorowi powieściowego Maćka Chełmickiego czyli Stanisława Kosickiego, dokopuje się śladów dokumentów, na których oparł Andrzejewski fabułę swojej powieści, kilkakrotnie zmienianej już po wydaniu – którą sobie do śmierci bardzo cenił – w ubeckich archiwach Ostrowca i odwiedza z magnetofonem żyjące jeszcze autentyczne postaci. Jednak najcenniejsza moim zdaniem wzmianka dotycząca genezy utworu jest we fragmencie “Zniewolonego umysłu” Miłosza:

“(…) Był maj 1945 roku w starym, średniowiecznym mieście Krakowie. I Alfa, i ja, i wielu innych pisarzy i artystów schroniło się tam po zburzeniu Warszawy. Noc, w której przyszła wiadomość o zdobyciu Berlina, rozjaśniona była wybuchami rakiet i armatnich pocisków; na ulicach słychać było bezustanny grzechot ręcznej broni – to żołnierze zwycięskiej Armii Czerwonej wyrażali swoją radość z rychłego powrotu do domu. W pogodny, wiosenny ranek siedzieliśmy z Alfą w biurze Filmu Polskiego i pracowaliśmy nad scenariuszem. Zawiązywanie wątków filmowych jest na ogół uciążliwym zajęciem; kładliśmy nogi na stół albo na poręcze foteli, chodziliśmy po pokoju, paliliśmy dużo papierosów i ciągle nęciło nas okno, przez które wpadał świergot wróbli. Za oknem było podwórze z młodymi drzewami, a za podwórzem wielki gmach, zamieniony niedawno w siedzibę policji bezpieczeństwa i więzienie. Zauważyliśmy na parterze, w zakratowanych oknach, dużo postaci młodych mężczyzn. Niektórzy próbowali się opalać umieszczając twarz w promieniu słońca; inni łapali hakiem z drutu papierki, które wyrzucano przez okno na piasek z sąsiednich cel. Stojąc z Alfą w oknie obserwowaliśmy ich milcząc. Byli to, jak łatwo było odgadnąć, żołnierze armii podziemnej; gdyby do Polski powrócił emigracyjny rząd z Londynu, ci żołnierze “podziemnego państwa” byliby honorowani i fetowani jak bohaterowie. Obecnie, jako politycznie niepewni, zostali osadzeni w więzieniu. Przykład ironicznych dowcipów Historii. Ci przeważnie bardzo młodzi chłopcy, przyzwyczajeni żyć w ciągu wojennych lat z bronią w roku, wśród ciągłych niebezpieczeństw, teraz powinni byli zapomnieć jak najszybciej o swoich konspiracyjnych upodobaniach; wielu z nich umiało to zrobić dostatecznie szybko i udawać, że nigdy nie działali w podziemiu; inni ciągle jeszcze przebywali w lasach; niektórych łapano w lasach czy miastach i osadzano za kratami. Chociaż ich wrogiem był Hitler, teraz z kolei uznani zostali za agentów klasowego wroga. Byli to bracia tych, którzy walczyli i ginęli w warszawskim powstaniu; jedni z tych, których ślepa ofiarność budziła w Alfie wyrzuty sumienia. Nie wiem, co czuł patrząc na okna tych więziennych cel. Sądzę, że już wtedy rysował mu się plan jego pierwszej powojennej powieści.(…)”
[Czesław Miłosz “Zniewolony umysł”]

Tak, Andrzejewski napisał “Popiół i diament” gdyż żal mu było tych chłopaków. Ale ze złości na Historię musiał im jeszcze w swojej twórczości dołożyć, bolszewickie kazamaty widocznie według niego to było za mało.
Miłosz dowcipnie pisze, jak Alfa (Jerzy Andrzejewski) uwielbiał, w odróżnieniu od innych towarzyszy po piórze, robotnicze masówki w zakładach produkcyjnych całej Polski, gdzie przy spędzie w halach fabrycznych napawał się jurnymi chłopakami wsłuchanymi w jego spotkanie autorskie.
Czytając dzisiaj powieść rozsławioną trzydziestoma wielotysięcznymi nakładami, nie tyle lekturą szkolną – bo jak to lektury, zmieniają się w Państwach zależnie od rządzących – co filmem Andrzeja Wajdy ze Zbigniewem Cybulskim, oraz zapalonym alkoholem w kieliszkach symbolizującym na ladzie restauracji Monopol, znicze. W książce tej wielokrotnie cytowanej w Historii kina europejskiego sceny nie ma, jest natomiast zamiast wódki podany spirytus przez hrabiankę Krystynę.
W książce jest wiele rzeczy innych, niż w filmie, Andrzejewski pisał scenariusz już po latach, po przemianach polskich i nie kładł nacisku na stalinowskie pryncypia. A było ich dużo. Klasa odchodząca, klasa zubożała, jednak mimo wojennego masażu równie rozwydrzona jak przed wojną klasa ziemiaństwa odmalowana jest z całą ohydą obowiązującej w państwie dyktatury robotniczo – chłopskiej poprawności politycznej. Smakowity tyłeczek kucharki, konsumowany na pięterku przez dyrektora restauracji za nylony właśnie po otrzymaniu przez nią wiadomości o zabójstwie jej narzeczonego (przez zbrodniczą bandę AK) jest sceną równie ohydną i tendencyjną, jak zwolnienie kelnera z pracy za nie poszukanie stolika w przepełnionej sali dla hrabiostwa. Andrzejewski zdaje się być nienasycony w zjadliwości, jakby samo podanie suchych kłamliwych faktów mu nie wystarczało, jakby napawanie się dokopywaniem złym postaciom i wielbienie dobrych było procesem nieskończonym i zawsze możliwym do kontynuacji. Szczuka jest kryształowym charakterem, którego przedwojenna lewicowość karana więzieniem przez sanację teraz w pełni została nareszcie prawem Historii doceniona i usankcjonowana. Szczuka to postać marmurowa, ze wszech miar pożyteczna dla nowego ładu społecznego, toteż polowanie na Szczukę dodaje jeszcze Szczuce splendoru, a jego męczeńska śmierć strzałem z wisa przez Maćka Chełmickiego podszywającego się pod inkasenta elektryczności, wynosi go do świętości.

Dariusz Nowacki wiele linijek swojego eseju poświęcił deprecjonowaniu powieści. Zarzuca jej przede wszystkim to, że jest źle napisana i pozbawiona jakiejkolwiek wartości artystycznej. Nie podzielam tego poglądu. Teraz, kiedy przeczytałam ją po latach zachwyciła mnie wartką akcją, klarownością fabuły, plastycznymi obrazami maja 1945 roku, kiedy w Ostrowcu Świętokrzyskim ogłoszono koniec II wojny światowej. Wszystko, co się wydarzyło w restauracji Monopol opisane jest przez kompilatora-szydercę, a tym szydercą jest Andrzejewski.
To nie jest produkcyjniak, to nie jest powieść socrealistyczna. Socrealizm jeszcze nie nadszedł, autor, teraz sympatyk rewolucji proletariackiej wybrał romantyzm. Cytat z Norwida na wstępie książki, słuszny przecież dla tych, których zastrzelono podczas Powstania Warszawskiego – chłopcom spod Parasola takim jak Krzysztof Kamil Baczyński – dedykowany jest o zgrozo Stefanowi Szczuce, który, jak donosi Krzysztof Kąkolewski, to w rzeczywistości Jan Foremniak wojewoda kielecki, będący niezłą kanalią: https://pl.wikipedia.org/wiki/Jan_Foremniak

Serce się kraje że przez 40 lat – podobno tyle czasu przerabiano ją w liceach w całej Polsce pod groźbą nie zdania matury – zbrodniarze byli wyniesieni na ołtarze, a ich ofiary kończyły na śmietniku (Historii). Wprawdzie nie ma w książce wajdowego śmietnika, nie padają tam też nazwy takie jak AK czy AL, jednak dla każdego czytelnika przekaz jest niezwykle czytelny. Wstępująca prosowiecka władza jak widać niezamierzenie (śmierć Maćka Chełmickiego) zdobywa władzę po trupach i umacnia ją piórem sławnego i nagradzanego jeszcze przed wojną pisarza.
Trzeba pamiętać, że artyści sowieccy dostawali swoje intratne zlecenia jak wyrzeźbienie wizerunków państwowych notabli, czy wodzów rewolucji, stawianych na głównych placach stolic wszystkich republik Kraju Rad drogą przechodzenia przez szczelne sito wszelkich artystycznych komisji mających na celu wyłonienie dłut najlepszych. Podobno wybierając Jerzego Andrzejewskiego na kandydata do napisania rozrachunkowej powieści uwierzytelniającej wyższość żołnierzy Armii Ludowej nad partaczami z Armii Krajowej (w powieści zabijają pomyłkowo dwoje niewinnych ludzi) władze Polski Ludowej przekonane były o jego talencie, szczególnie, że podmiana szlachetnego księdza katolickiego z nagrodzonego przed wojną “Ładu serca” na tak samo szlachetnego komunistycznego herosa powojennej rzeczywistości wydawała się dziecinnie prosta. I nie pomyliły się. Internauci do dzisiaj kochają tę książkę, jak i film.

Przeczytałam też gdzieś w Sieci, że uczelniany asystent na polonistyce zrezygnował z omawiania tej książki na zajęciach, gdyż według niego jest beznadziejna.
Doskonała, Panie doktorze, doskonała!

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , , , , , , , , , | 10 komentarzy

Moje szkolne lektury obowiązkowe: Arkady Gajdar “Timur i jego drużyna”

Najprawdopodobniej tę cienką książeczkę w twardej okładce z pionierami na okładce malowanymi akwarelą w manierze realistycznej przeczytałam po rosyjsku dopiero w liceum i wiem, że przeczytałam ją tam po raz pierwszy i ostatni jako lekturę obowiązkową na lekcjach języka rosyjskiego.
Prosta fabuła pełna dialogów nie sprawiała żadnych trudności językowych, nie sprawiała też problemów mentalnych, gdyż byliśmy przyzwyczajeni do perswazji języka propagandy i jednocześnie znieczuleni. Na dodatek cała młodzieżowa lektura tego okresu – ta drukowana w Świecie Młodych w odcinkach takich pisarzy jak Niziurski i Bahdaj, te wszystkie “Pany samochodziki” w książkach i filmowane, te seriale telewizyjne o Tolku Bananie i Karioce, to wszystko zdawało się klonami niedościgłego wzoru radzieckiego stylu młodzieżowych zabaw polegających na śledzeniu i donoszeniu na MO.
Książka z jej nachalną propagandą prześmiewczo została rozbrojona w dowcipie o Żeni, którą Timur ze swoją drużyną goni, ale tylko po to aby zdjąć jej majtki i nazajutrz oddać wyprane z meldunkiem: „były brudne są czyste – Timur i jego drużyna”.
Co oczywiście nie znaczy, że książka miała złą recepcję.
Przeczytałam ją ja, przeczytało ją wielu, przeczytać musieli wszyscy. Zatruci Timurem są także dzisiejsi nauczyciele i wychowawcy kolejnych pokoleń, o zgrozo wspominający lekturę z łezką w oku jako najukochańszej książki swojego dzieciństwa. Do dzisiaj w Rosji “Timur i jewo kamanda” jest jedną ze 100 książek obowiązkowych lektur.
Wprowadzenie w prywatne życie inwigilacji, “opieki” nad rodzinami pozbawionymi mężczyzn walczących na różnych frontach w szeregach Armii Czerwonej, strzegących duchów mających na celu całodobową obserwację osady jest podsuwaniem czytelnikowi orwellowskiej wizji dobrze funkcjonującego społeczeństwa jako jedynego rozwiązania w walce ze Złem. Bez tego koza by się nie odnalazła, wroga banda chłopaków kradła by jabłka w sadach, a Żenia nie spotkałaby się z ojcem jadącym właśnie na front rozpoczynający inwazję ZSRR na Polskę w 1920. Te zdawałoby się, fundamentalne dla trzynastoletnich bohaterów problemy w czasie wakacji letnich rozwiązuje Timur wraz z grupą oddanych mu pionierów, na których wzór tworzono po wydaniu książki podobne formacje timurowców w całym Związku Radzieckim.
Sam Gajdar uciekł z domu mając trzynaście lat i przedostał się do Armii Czerwonej podając swój zawyżony o trzy lata wiek, by go przyjęto. Zaraz sprawdziłam, czy film Andrieja Tarkowskiego “Dziecko wojny” nie jest oparty na prozie Gajdara, ale nie. Tarkowski mimo wszystko próbuje pokazać zło wojny pochłaniające najmłodsze ofiary, pozostanie chłopca w wojsku jest tam smutną koniecznością, a nie wersją Czerwonego Khmera.
Proza Gajdara, obficie wydawana w latach pięćdziesiątych w tłumaczeniu Aleksandra Wata apoteozuje wojnę mimo, szczerych choć z konieczności strasznych opisów walk z Białymi zaraz po Rewolucji Październikowej, w których Gajdar gorliwie uczestniczył. Po załamaniu nerwowym i leczeniu w zakładach zamkniętych, Gajdar wraca na łono społeczeństwa radzieckiego w 1924 w charakterze tym razem bojownika piórem. Otoczony wianuszkiem dzieci, najczęściej pisząc w domach pracy twórczej w pionierskim obozie “Artek” na Krymie, błękitnooki młody blondyn drukuje niemal co rok kolejne utwory zgodnie z wytycznymi Lenina o “literaturze socjalistycznej powołanej do służenia… milionom i dziesiątkom milionów ludzi pracy, którzy są kwiatem kraju, jest jego siłą i jego przyszłością”. Są to „R.W.S.” 1926, „Szkoła” 1930, „Schron nr 4″ 1931, „Dalekie kraje” 1933, „Niech świeci” 1933, „Tajemnica wojskowa” 1935, „Błękitna filiżanka” 1936, „Los dobosza” 1938, „Dym w lesie”, „Czuk i Hek” 1939 „Timur i jego drużyna” 1940, „Gorący kamień” i „Przysięga Timura” 1941. Tę szczęśliwą dla czytnika radzieckiego passę twórczą przerywa jego śmierć od niemieckiej kuli w czasie II wojny światowej.
Stwarzając na kartach swoich powieści i opowiadań sentymentalny, szczęśliwy kraj pełen ufności w Dobro wstępującego właśnie nowego człowieka, człowieka radzieckiego formowanego jego utworami, czytelnicy, jak dorosną, doczekają realizacji roztaczanych przez niego wizji zgodnie ze słowami Lenina:

“(…) Ale to pokolenie, które obecnie liczy piętnaście lat, ono właśnie zobaczy społeczeństwo komunistyczne i samo będzie budowało to społeczeństwo. I ono powinno wiedzieć, że całym zadaniem jego życia jest budowanie tego społeczeństwa komunistycznego(…)”

Internetowe fora rosyjskie pełne są teraz sprzeciwu wobec napisanej na początku lat dziewięćdziesiątych książki Władimira Sołouchina “Солёное озеро” (wydanej 20 lat temu, nie spolszczonej). Tam został Gajdar przedstawiony – późniejszy dobrotliwy przyjaciel dzieci – w czasie wojny domowej jako dowódca 58 pułku znany z niezwykłego okrucieństwa czerwony demon bestialsko tłumiący powstanie chłopskie w prowincji Tambov, a następnie podczas walk na czele sił specjalnych z grupą białych partyzantów Ivana Sołowjowa w Chakasji.
Z książki Władimira Solouhina wyłania się Gajdar przewlekły alkoholik o ciężkich zaburzeniach psychicznych żądny mordu i przemocy. Solouhin powołuje się w wywiadach na archiwalne zdjęcia fotografowanych dzieci, osób starszych, więźniów tortur, studni po brzegi wypełnione trupami cywilów, khakassianskich chłopów. Każdego dnia na rozkaz Gajdara wrzucano do jeziora całe rodziny sympatyzujące z Białymi. Pisarz przedstawia noc, podczas której 16 zakładników podejrzanych o sprzyjanie partyzantom Sołowiowa trzymano w zimnej wodzie w jeziorze, by rano osobiście Gajdar zabijał ich strzałem w głowę. Potem spędzano na brzeg jeziora kobiety, starców i dzieci w jednej linii i wszyscy zastrzeleni wpadali do jeziora barwiąc je na czerwono. W ten sposób naliczono, według zachowanych archiwów 134 ofiar.
W ciągu sześciu miesiącach zabito kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców skutkiem rozkazów Gajdara.

Obrońcy Gajdara kwestionują prawdziwość książki Solouhina dowodząc, że zbrodnie zostały popełnione przed przybyciem Arkadego Gajdara przez lokalnych urzędników. Nie da się jednak zaprzeczyć że cała biograficzna literatura, jaką Gajdar wydał na świat nie mówi nic o tych wydarzeniach, nawet jako świadka przecież wstrząsających dla każdego normalnego człowieka.
Jego książki dla dzieci nigdy nie zapominają podkreślić komu zawdzięczają swoje szczęśliwe dzieciństwo:

“(…) Timur jest wzruszony, ale stara się opanować.
— Ano, więc — odezwał się trochę zmienionym głosem — teraz to i ja zostałem sam.
— Ale natychmiast się wyprostował i dodał: — Zresztą jutro przyjeżdża tu moja mama.
— A ja?! — zawołała Żenia. — A oni? — wskazała na chłopców. — A to? — dotknęła palcem czerwonej gwiazdy.(…)”

Warto przy okazji Timura napomknąć o, jak donoszą rosyjscy czytelnicy, radzieckim arcydziele Gajdara “Czuk i Hek”. Jest to opowieść o dwóch malcach, którzy z matką jadą z Moskwy pociągiem w głąb tajgi i skutkiem zagubienia telegramu od ich ojca muszą wynająć sanie by dotrzeć do opuszczonej stacji badawczej odległej od ostatniej stacji kolejowej o sto kilometrów przez śnieżną tajgę. Tam ich trójka czeka na powrót taty z wyprawy jeszcze tydzień. Kiedy wraca z towarzyszami jest już Nowy Rok i wszyscy natychmiast – zamiast nacieszyć się sobą i szczęśliwym spotkaniem – siadają do odsłuchania moskiewskiego radia:

“(…) Czuk i Hek spojrzeli po sobie. Odgadli od razu, co to było. To w dalekiej Moskwie, pod czerwoną gwiazdą na Wieży Spasskiej, dzwonił złoty zegar kremlowski.
I głosu tego zegara w godzinie przyjścia Nowego Roku słuchali ludzie w miastach, w górach, w stepach, w tajdze i na dalekim morzu.
Słyszał go także zamyślony dowódca pociągu pancernego, który bezustannie oczekiwał rozkazu od Woroszyłowa, aby otworzyć ogień do nieprzyjaciela.
Wtedy wszyscy wstali i zaczęli życzyć sobie nawzajem szczęścia z okazji
Nowego Roku.
I chociaż szczęście to każdy pojmował inaczej, wszyscy razem wiedzieli i rozumieli, że trzeba żyć uczciwie, dobrze pracować i mocno kochać, i strzec tej wielkiej pięknej ziemi, która zwie się Krajem Rad.(…)”

Polski czytelnik dzisiaj bez trudu może się dowiedzieć w Wikipedii, kim był Woroszyłow:
“Klimient Woroszyłow. Podejmował decyzje o rozstrzelaniu łącznie 25700 osób spośród grupy polskich wojskowych i cywilów znajdujących się w obiektach NKWD. Decyzję podjęli członkowie Biura: Ławrientij Beria, Józef Stalin, Klimient Woroszyłow, Wiaczesław Mołotow, Anastas Mikojan, Michaił Kalinin, Łazar Kaganowicz. Zgodnie z nią wiosną 1940 zamordowano 21857 osób. Patrz: zbrodnia katyńska.”

Ale my, czytając obowiązkowo Gajdara w latach sześćdziesiątych wiedzieliśmy tylko, że Armia Czerwona walczyła jedynie z Niemcami, aplikowano nam te zakłamane historie całkiem nie tak dawno jeszcze na wszystkich szczeblach edukacji, mimo istnienia żyjących i pamiętających świadków tych przerażających zbrodni.

[Fragmenty Lenina i Timura w tłumaczeniu Aleksandra Wata, Czuka i Heka w przekładzie Danuty Wawiłow]

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , , , | Jeden komentarz

Dominika Słowik “Atlas: Doppelganger” (2015)

Nigdy nie przeczytałabym tej książki, gdyby nie hałaśliwa reklama w mediach. I co z tego, że właśnie ja ją przeczytałam, i co z tego, że zaangażowano radio, telewizję, czołowe opiniotwórcze tygodniki, że czyta ją sama Maria Peszek po tym, jak Bronisław Maj zaniósł maszynopis osobiście do ZNAKU i zarekomendował swoim autorytetem? Że z Gdańska Paweł Huelle wyraził się entuzjastycznie? Nie wynika z tego zupełnie nic. Książka ani na jotę nie stała się lepsza, raczej pozostawiła niesmak, że dałam się tak nabrać, że przeczytam coś wartościowego, a mogłam w tym czasie przeczytać naprawdę coś wartościowego pozostawiając tę książeczkę ludziom, którym się w życiu nudzi.
Wprowadzając w konstrukcję powieści tytułowego doppelgangera autorka poniekąd się usprawiedliwia z ciągnięcia fabuły niekonsekwentnie i nieklarownie. Już nie musi, zwolniona od tego obowiązku tajemniczym doppelgangerem, który może oznaczać wszystko, z czym trudno sobie rzemieślniczo poradzić. To tak jak ten przysłowiowy koń z czytanki dla dzieci szkolnej namalowany przez kilkuletniego Matejkę w wodzie, kiedy jeszcze nie potrafił rysować dolnych kończyn konia. Dominika Słowik pisze gładko klucząc meandrycznie w wyliczankach à la Georges Perec, ale naszpikowany słowami tekst nie przemawia. Nie przemawia, ponieważ sama autorka nie wie, o co jej chodzi, chce napisać książkę, chce wyprodukować artefakt, ale czemu on ma służyć, to już niech się o to martwi odbiorca. A odbiorca daje się z początku uwieść, szczególnie, że każdy odbiorca to akurat taki – bez względu na wiek – pamiętający lata dziewięćdziesiąte z wszystkimi szczegółami, które dokładnie Słowik wylicza. Dyplomatki? Kasety video? Tureckie kurtki neonowe z siatkową podszewką? Wszystko, z najdrobniejszymi szczegółami w książce jest! Jest osiedle niechlujnie wykonane z wielkiej płyty jak z “Alternatywy 4” Barei. Jest chmara dzieci z kluczami na szyi żyjąca swoim, z dala od oka dorosłych życiem. Trwa stan wymiany materii z dawnej, szarej, zużytej i poszukiwanej na importowaną tandetę kolorową i dostępną.
I do tego miejsca czytałam książkę z prawdziwym zainteresowaniem, ponieważ dla utalentowanego pisarza sam opis jest wystarczający, by coś o epoce powiedzieć. Ale jak się okazuje, Dominika Słowik ma ambitniejsze plany wobec swojej pierwszej powieści, Dominika Słowik musi ją udziwnić i unowocześnić, mimo, że nie ma w niej ku temu żadnego powodu. Wprowadza nowe środki wyrazu, najprawdopodobniej z fascynacji na studiowanej iberystyce realizmem magicznym. I ten całkiem trafny realizm opisu obyczajowości lat dziewięćdziesiątych zostaje nagle złamany dziwactwami nie z tej ziemi, osiedla są pustostanem (na Górnym Śląsku!) górnik jest marynarzem, dziecku odrastają włosy z dnia na dzień, patelnie wylatujące z okna trafiając przechodniów nie robią im nic złego. Bardziej byłabym skłonna szukać tu powinowactw z kiczowatą twórczością Izabel Allende, niż, jak chcą krytycy, z Gabrielem García Márquezem i Julio Cortázarem. Figura dziadka, a nawet jak zapewnia autorka, dwóch odrębnych dziadków porównywalna przez krytyków do ojca ze “Sklepów cynamonowych” Bruno Schulza jest jednym wielkim nieporozumieniem. Takich głupawych gawędziarzy jest pełno w życiu codziennym i Dominika nie zdołała go uwznioślić na miarę barona Münchhausena, czy Pana Kleksa.
Zresztą, gdyby autorka napisała powieść młodzieżową, być może mieściłaby się ona w pilnych dziecięcych potrzebach bzdury, absurdu i opowieści nie mających żadnego sensu. W końcu Pippi Langstrump też ma ojca kapitana i też w codziennej jałowiźnie nieszczególnego losu sieroty próbuje po dziecięcemu wydobyć się z bagna dorosłych.
Jednak powieść Dominiki Słowik nie jest książką dla dzieci. Nie tylko dlatego, że przeczy zapisowi polszczyzny, za którą dzieci w szkołach dostają złe stopnie, ale z powodu całkiem niepotrzebnych wulgaryzmów.
Jest w tej powieści też całkiem nieuzasadnione ani fabułą, ani obyczajem osiedli postkomunistycznych okrucieństwo wobec zwierząt, a bohaterki powieści nie zajmują żadnego moralnego, czy dydaktycznego stanowiska.
Tak, dla dzieci ta książka na pewno nie jest, raczej napisana przez niedojrzałą osobę o dziecinnym wyobrażeniu jak się pisze literaturę piękną.

W konsekwencji, dla kogo jest debiut Dominiki Słowik? Dla tych, którzy ją wywindowali i dla tych, którzy w każdym głosie krytycznym upatrują najgorsze ludzkie cechy, jak zawiść, zazdrość i hejterstwo sieciowe.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , | 2 komentarze

OBŁOMOW

Nikt już nie zna całej twórczości Iwana Gonczarowa, natomiast Ilia Ilicz Obłomow stworzony przez pisarza na kartach powieści przetrwał wieki jako archetyp człowieka zbędnego. Gonczarow był przeciwieństwem swego bohatera, żył czynnie i nowocześnie, podróżował po świecie, nigdy się nie ożenił.
Bierdiajew wprost obwinia szlachtę rosyjską za stworzenie warunków do zrodzenia się komunizmu i wybuchu krwawej rewolucji październikowej. Zmieniona w Obłomowów skutkiem carskich ukazów przyzwalającym im na szybkie przechodzenie w stan spoczynku w młodym wieku, wracała do majątków na wsi, gdzie gnuśniała w nieróbstwie i dziwactwie. Pełno ich sportretowanych w “Martwych duszach” Gogola. Dobrolubow, którego dziewiętnastowieczna publicystyka była w reżimie komunistycznym nad wyraz przydatna – był w Polsce spolszczany i obficie drukowany – pięknoduchostwo i abnegację obłomowszczyzny potępia jako nieprzydatne społecznie zło hamujące rozwój państwa.
Gonczarow jednak przedstawił w Obłomowie człowieka delikatnego, wrażliwego, którego marzycielstwo jest szlachetne z natury i dobre. Jedna z bohaterek powieści tak go przedstawia:

“(…)Ma coś droższego niż wszelki rozum: uczciwe, wierne serce. To jego szczere złoto, przeniósł je bez uszczerbku przez całe życie. Padał pod ciosami, stygnął, zasnął wreszcie, przybity, rozczarowany, straciwszy siłę do życia, nie stracił jednak uczciwości i wierności.
Serce jego nie wydało ani jednej fałszywej nuty, błoto nie przywarło do niego.(…) To dusza kryształowa, przejrzysta: ludzi takich jest mało, są rzadcy – to perły w tłumie. Serca jego nie przekupisz niczym; na nim zawsze i wszędzie można polegać(…)”

Obłomow nie ulega wpływom przyjaciela Sztolca (Niemca stworzonego w powieści przez Gonczarowa jako przeciwwaga aktywnej postawy życiowej do pasywności Obłomowa). Umiera w młodym wieku skutkiem otłuszczenia serca, jako mąż prostej, byłej wdowy, u której wynajmuje pokój w Petersburgu, z którą ma dziecko. Jego plany życiowe były trochę inne, ale mimo wszystko podobnie je zrealizował.

W to tegoroczne tropikalne lato czytając “Obłomowa” Gonczarowa zastanawiałam się, jakie są marzenia tych wszystkich ludzi wypoczywających na plaży, leżących teraz nad jeziorem w słodkim cieniu drzew. I czy są zbędni społecznie, jak chcieli rosyjscy nihiliści dziewiętnastego wieku? Czy cywilizacja dysponująca maszynami zastępującymi pracę ludzi i zwierząt nie powinna dążyć do tego, by ludzie i zwierzęta byli coraz szczęśliwsi?

(…) – Nie, wcale nie tego – odezwał się Obłomow prawie obrażony – jak to? Czyż moja żona zajmowałaby się konfiturami, grzybami? Czy liczyłaby motki przędzy i segregowała wiejskie płótno? Czy biłaby dziewczęta po twarzy? Słyszysz przecie: nuty, książki, fortepian, wytworne meble.
– No, a ty sam?
– Sam też nie czytałbym zeszłorocznych gazet, nie jeździłbym bryką, jadłbym nie kluski i gęś, lecz wyszkoliłbym kucharza w klubie angielskim lub u jakiegoś zagranicznego posła.
– A potem?
– Potem, gdy zelżeje upał, wysłałoby się wóz z samowarem, z deserem do brzozowego gaju albo na łąkę, na skoszoną trawę, rozłożyłoby się między stogami dywany i tak można by się rozkoszować aż do chłodnika i befsztyka. Chłopi idą z pola z kosami na ramieniu; tam pełznie fura siana, które zakrywa cały wóz wraz z koniem; u góry na sianie sterczy przystrojona kwiatami czapka chłopa i główka dziecka; tam śpiewa głośno gromada bosych bab z sierpami… Nagle spostrzegły państwa, przycichły, kłaniają się nisko. Jedna z nich z opaloną szyją, gołymi łokciami, nieśmiało opuszczonymi, lecz filuternymi oczami, ledwo, ledwo,
tylko dla pozoru, broni się przed pańską pieszczotą, a czuje się szczęśliwa… Pst! Żeby żona, broń Boże, nie zobaczyła!
Tu Obłomow i Sztolc zanieśli się od śmiechu.
– W polu robi się wilgotno – zakończył Obłomow – ciemno; mgła jak odwrócone do góry dnem morze zawisła nad żytem; konie wzdrygają się, biją kopytami – czas do domu. W domu zapalono już światła, w kuchni stuka na raz pięć noży; patelnia grzybów, kotlety, jagody… Muzyka… Casta diva… Casta diva…! – zaśpiewał Obłomow. – Nie mogę obojętnie wspominać Casta diva! – powiedział zaśpiewawszy początek cavatiny. Jak ta kobieta wypłakuje swe serce! Jakiż smutek dźwięczy w tych tonach! Nikt wokoło nic nie wie… Tylko ona… Tajemnica ciąży jej; powierza ją księżycowi…
– Lubisz tę arię? Bardzo się cieszę, pięknie ją śpiewa Olga Iljińska. Przedstawię cię – co za głos, co za śpiew! A sama Olga, cóż za czarujące dziecko! Zresztą, może mój sąd nie jest obiektywny, mam do niej słabość… Ale nie odbiegaj od tematu, nie odbiegaj – dodał Sztolc – opowiadaj!
– Cóż jeszcze? – mówił dalej Obłomow – to chyba wszystko. Goście rozchodzą się po oficynach, po pawilonach; a nazajutrz każdy idzie sobie, gdzie chce: jeden łowi ryby, drugi poszedł ze strzelbą, a ktoś inny tak sobie po prostu siedzi…
– Po prostu, nic nie ma w ręku?
– A co ci trzeba? Powiedzmy, chustkę do nosa. Cóż, nie miałbyś ochoty tak pożyć? – spytał Obłomow. – Co? Czy to nie jest życie?
– I wiecznie tak? – zapytał Sztolc.
– Do siwych włosów, do grobowej deski! To jest życie!

[Iwan Gonczarow “Obłomow” fragmenty w tłumaczeniu Nadziei Druckiej]

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , , , , | Dodaj komentarz