Marcin Królik “W siodle doliny” (2015)

Nie jest łatwo pisać dzisiaj political fiction, ale Marcin Królik wybrnął z trudnej sytuacji groteską, wybierając dla swojej drugiej powieści gatunek pastiszu komunistycznego, ideologicznego produkcyjniaka w którym – jak to onegdaj obowiązkowo w komunistycznej literaturze się pisało – bohater błądził i wątpił, ale był na wskroś pozytywny i zawsze gotów złożyć samokrytykę.
Główny bohater jest narratorem tej krótkiej opowiastki o pracy. Powieści o pracy – jak zapewniał Stephen King w “Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika” – poszukiwane są przez czytelnika zawsze i wszędzie, nawet jak traktują o najmniej spektakularnych zawodach. King się nie myli, powieść Marcina Królika nabiera rumieńców, kiedy narrator przekracza progi legendarnej redakcji katolickiego miesięcznika w Warszawie i natychmiast brata się z wymienioną już pokoleniowo młodą załogą. Teraz już po transformacji politycznej miesięcznik zamieniony jest na kwartalnik i jedynie sterty starych roczników i segregatorów w kątach redakcji świadczą o jego dawnej świetności. Scenę tę poprzedzają solenne zapewnienia o dobrych intencjach przyszłego pracownika miesięcznika o nazwie zmienionej na okoliczność powieści na „Jedność”. Narrator bardzo chce tam pracować, bo jak każdy pozytywny młody człowiek szukający swojego miejsca w skomplikowanym życiu ludzkości, pragnie dla niej dobra i wierzy, że jest to możliwe. Wprawdzie zarobek, jaki jest w stanie wyasygnować Redakcja dla kandydata na jej pracownika jest niewielki, jednak ze wszech miar przydatny, gdyż cała rodzina narratora składająca się z żony i psa lubi jeść lody i kebab. Narrator nie ukrywa, że pragnie żyć z tego co lubi, czyli z pisania i na dodatek wiedzieć, że jest po właściwej stronie, po stronie Dobra. Jego przyjaciel Piotr rozpięty między lewicową Krytyką Polityczną, a Kościołem nie jest w tak szczęśliwej sytuacji, jest w ciągłym konflikcie wewnętrznym, nie może znaleźć pracy, czasami musi zarobkować poza granicami Polski. Rozważania i teoretyzowania narratora o jego miejscach i wyborach, w których, przy zasygnalizowanych potrzebach sybaryty tkwią nawet kuriozalne rozważania o wstąpieniu do zakonu Brata Alberta i poświęceniu się ubogim – zajmują wiele kart powieści, jednak dowiadujemy się, że wybór jest mizerny i efemeryczny, czyli, że go praktycznie nie ma. Narrator zostaje przyjęty do wymarzonej redakcji jedynie na trzy miesiące bez względu jak będzie się starał i jak wielki potencjał fachowości zaprezentuje. Ten urzędniczy, sztywny harmonogram pamiętany z PRL-u ma tu uzasadnienie o tyle, że tak naprawdę nie ma o co kruszyć kopii i jeśli pada tam nazwisko Zawieyskiego, to te czasy, czasy walki z Gomułką dawno już bezpowrotnie dla Kościoła minęły. Teraz okazuje się, że Kościół walczy sam ze sobą jedynie po to, by się coś w nim działo, a sprawa odszczepieńca, którego pisarz w powieści nazywa księdzem proboszczem Tomaszem Lewandowskim jest nudna jak flaki z olejem i rozdmuchana, jak narrator zauważa, sztucznie. Redakcja ze wszech miar walczy o przetrwanie w czasach, kiedy nawet miesięczniki bez tak wąskiej specjalizacji jak archaiczne problemy teologiczne w trzecim tysiącleciu permanentnej sekularyzacji tracą rację bytu, mimo, że da się je jeszcze czytać. Miesięcznika “Jedność” nie daje się czytać nawet za karę, ludowy trzon Kościoła wyhodowany jeszcze za czasów prymasa Wyszyńskiego nie zrozumie z niego ani linijki, a katoliccy wojujący intelektualiści już dawno powymierali. Toteż, jak narrator zauważa, w redakcji panuje – by przy tej fikcji nie oszaleć – pełne rozluźnienie, pracownicy znikają na całe dniówki i trudno rozeznać się w ich poglądach. Bohater na próżno próbuje się skomunikować z Redakcją, zrozumieć sympatie Naczelnego do Baumana, księdza Lewandowskiego i zajęcia intelektualnego stanowiska wobec uzdrowiciela z Ugandy, przy którym modliło się na stadionie w Warszawie 60 tysięcy osób.
Padają już nic nie mówiące wobec nowych problemów jako usprawiedliwienie wytarte komendy, jak metafizyka, personalizm i mistycyzm. Jednak bohater powieści nie daje za wygraną, oddaje się cały pracy redakcyjnej, pracuje na pełnych obrotach, zarywa nocki, nadwyręża system trawienny nadmiernym z nerwów objadaniem się, ceni sobie to chwilowe, wprawdzie tylko trzymiesięczne, jednak zakotwiczenie się w konkretnej, realnej grupie ustabilizowanej światopoglądowo ludzi.
Jednak ulokowanie się po “jaśniejszej stronie Mocy” niesie za sobą niemałe koszty. Bohater zarzuca literaturę piękną, którą zawsze chciał tworzyć, zawsze chciał być takim Stephenem Kingiem polskiej literatury, tylko nie był w stanie swojej rodziny utrzymać, by oddać się bez reszty pisaniu i zarazem mieć poczucie społecznej przynależności.

Jest w tej powieści przewrotność młodego człowieka, który powtarza błędy pokolenia jego dziadków w sposób odwrotny. Komunistyczny reżim narzucił siłą ideologię jedynie słuszną i jedynie dającą środki do życia na poziomie i możliwość tworzenia w zgodzie z panującą cenzurą, co powodowało postawę buntu, nielojalności względem Państwa jako opiekuna i skazywanie się na banicję.
Młody pisarz będący bohaterem tej powieści wszelkimi siłami pragnie utracić wolność, gdzieś się zapisać, gdzieś być i mieć nad sobą parasol chroniący nie tylko od braku środków do życia, ale też przed nim samym. Rozkopuje więc we własnych wspomnieniach dziecięce i młodzieżowe egzaltacje religijne, rozkochuje i smakuje stan stabilizacji psychicznej, kiedy jeszcze świat był prosty jak obrazek święty nad dziecięcym łóżeczkiem.
Niejednemu pisarzowi przyświecało słońce Stalina, Hitlera, Chrystusa, niejeden władca dusz ludzkich pragnął za wszelką cenę mieć za przewodnika Anioła Historii.
I dobrze, że Marcin Królik napisał powieść będącą przypowieścią o człowieku. Człowieku współczesnym, by dać świadectwo prawdzie. Ale czy to była prawda, to już materiał na następna książkę.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , | 7 komentarzy

Dziennik wiejski (19)

9 sierpnia 2015, niedziela. Upał tak nie męczy, jak wszelkie odgłosy z nim związane. Stan napięcia i zagrożenia nieodwracalną zagładą ludzkości wytwarza skutecznie pobliska straż pożarna włączając nagle wszystkie syreny. Ich świdrujący, alarmistyczny głos narasta, by powoli opaść, a po chwili nagle uderzyć potwornym sygnałem obwieszczającym koniec świata. Ten niewinny zdawałoby się środek komunikacji straż pożarna powtarza kilkakrotnie w ciągu dnia, widocznie nocą żywioły śpią wraz ze strażakami.
Staram sobie wyobrazić, co się dzieje w budynku Ochotniczej Straży Pożarnej o fosforyzująco czerwonym dachu między histerycznymi sygnałami, a jazdą ogromnych wozów strażackich przed moimi oknami robiącymi jeszcze więcej hałasu niż syreny. Czy chłopcy zjeżdżają na rurze z piętra na parter budynku gdzie wypoczywają między pożarami i potem wprost do wozów strażackich, jak widziałam w jakiejś komedii? Czy, jako ochotnicy, rzucają wszystko, co aktualnie robili do tej pory – jedli, kochali się, pracowali – i pędzą do strażnicy? W każdym razie wozy strażackie jadą natychmiast kilka sekund po ostatniej syrenie. Nigdy nie mogę dowiedzieć się, gdzie się pali i co się pali, nikt nic nie wie na wsi, ani w barze, ani w sklepie. Jakoś nikogo to nie interesuje, straż pożarna wyalienowała się już dawno i żyje swoim dawno utrwalonym tajemniczym życiem, jedynie w to lato, lato tropikalnych upałów wysuwa się na plan pierwszy w wyliczance dziennych udręk.
Wieś z upływem godzin wyludnia się zupełnie i wygląda jak południowoeuropejski zakątek podczas sjesty. Kwiaty w ogrodach, na balkonach i w oknach kurczą się i szarzeją jakby zrezygnowały już z przeczekiwania, jakby wiedziały, że nic już nie minie, że przyroda popsuła się raz na zawsze.
My uciekamy stąd nad jezioro by nie słyszeć syren. Tam dzień w dzień trwa uformowana już stała ekipa bywalców jeziora bywających w tym samym miejscu i zachowująca się zawsze tak samo. Na tle wesołych dmuchanych materacy i kółek, barwnych parasoli i fosforyzujących kostiumów kąpielowych grupa kilku mężczyzn wygląda solidnie, wręcz pracowniczo, a nie zabawowo. My też chcemy być pod naszym ulubionym drzewem, ale jest już zajęte, rozkładamy się pod jabłonką, która właśnie zrzuciła swoje maleńkie, niejadalne jabłka. Wąsacz, który zawsze zagaduje mnie w wodzie i dopytuje skąd przyjechałam, podąża za mną, ale ja płynę szybciej. Nie mam siły na rozmowy, ani też i potem na pływanie, woda jest zbyt ciepła, a niebo zbyt metalowe. Wąsacz należy do grupy mężczyzn, którzy przesiadują przy ławkach na odkrytym polu tuż przy brzegu. Grupą dowodzi blondyn o brązowym torsie. Wchodzi do wody, wraca na ławkę, wypija płyn z butelki, dzwoni komórką, po zakończonej rozmowie zapala papierosa i rozmawia z wąsaczem i mężczyzną z rowerem. Potem wszystkie te czynności powtarza aż do zmierzchu. Mówi przez telefon, że będzie tu do siedemnastej albo i dłużej, i pewnie będzie.
My jednak uciekamy korzystając z klimatyzacji w samochodzie, wolimy jechać.
I tak znaleźliśmy się w Krzeszowicach. Jednak nie Stanisław Czycz się przypomniał, ale Camus i „Obcy”. Dawny, supernowoczesny jak na tamte czasy Dom Handlowy z lat siedemdziesiątych jest przebudowany i odmieniony, ma automatycznie rozsuwane drzwi i wewnątrz jest klimatyzacja. Jednak po wyjściu bucha gorące powietrze dla kontrastu jeszcze gorętsze. Właśnie wtedy, chyba na początku lat siedemdziesiątych udało mi się zobaczyć “Obcego” Viscontiego z Mastroiannim w kinie w Przemyślu podczas upalnych wakacji. Jednak dopiero teraz mogę poznać prawdziwy algierski upał i zrozumieć, co czuł tytułowy Obcy i zachwycić się trafnością filmu sprzed tylu lat. Słońce faktycznie powoduje zobojętnienie i Camus to wiedział. Nie wiem dlaczego Plezantrop na swoim portalu tak źle obszedł się zarówno z filmem, jak i książką, pamiętam, że film zrobił na mnie ogromne wrażenie, dużo później książkę przeczytałam i też mi się podobała.
Jednak jakoś powłóczywszy nogami docieramy do fontanny i marazm oraz wszelkie egzystencjalne klimaty się rozpierzchają. Sama bliskość fontanny już jak oaza daje poczucie uratowanego życia, a zaraz obok strażacki wąż rozpryskuje na granitowe płyty Rynku kilkumetrowej wysokości wodną mgłę. W fontannie młodzieniec w podkoszulku radośnie się pluszcze, a nadchodząca dziewczyna robi mu pospiesznie komórką zdjęcia. Już się poznali, już siedzą na ławce, już wymieniają się adresami, są tacy radośni.
Wchodzimy jeszcze do krzeszowickiego parku naprzeciwko krzeszowickich łazienek „Zofia” gdzie teraz jest liceum. Podobno stał tu dworek księżnej Izabeli Lubomirskiej, teraz tu wszędzie są kapliczki, krzyże, głowy Chrystusów jakby całe Krzeszowice wstydziło się, że tutaj dwa wieki wcześniej były łaźnie i chodziło się bez majtek. Napis w miejscu dworku jest zupełnie niezrozumiały: O wy wszyscy / którzy idziecie przez drogę / obaczcie a przypatrzcie się / ieżeli iest boleść / iako boleść moia /.
Kapliczka „Pod Twoją Obronę” czyli opakowanie Zdroju Głównego ujęcia wód leczniczych, niestety nie daje żadnej wody. Dwa zamknięte metalowe krany sterczą smutno nad misą brudnej wody. Całe szczęście mamy kupioną w sklepie „Muszyniankę” i nie umieramy z pragnienia. Pobliskie różnobarwne klomby pod wiekowymi, szlachetnymi drzewami rozświetlają i rozweselają dostojny park, w którym roznosi się zapach palonych na ławkach aromatycznych papierosów. Przechodzimy jeszcze przez drewniany mostek nad Krzeszówką, pod którym siedzą nieruchome, osowiałe kaczki zmęczone upałem.

Wracamy przejeżdżając obok przepięknych drzew wzdłuż drugiego, XIX-wiecznego parku gdzie stoi szlachetny piętrowy pałacyk dawnej siedziby Potockich z napisem Burmistrz.
Jedziemy jeszcze do Trzebini, by wykąpać się w „Balatonie”. Nigdy nie byłam nad Balatonem na Węgrzech, ani w Trzebini, jednak jak się okazuje, nawet ten w Trzebini jest dla mnie niedostępny. Dwa parkingi są już zapełnione, pół nadzy ludzie z dmuchanymi, kolorowymi zabawkami do pływania, nadciągają ze wszystkich stron, Balaton w Trzebini pomieści dzisiaj wszystkich, ale nie nas.
Zahaczamy jeszcze o Chechło w Pile Kościeleckiej, jednak już przy dworku magnetyzera widać drugi brzeg jeziora w Chechle i szczelnie wypełnioną plażę, więc też rezygnujemy. Rzucam jeszcze okiem z nostalgią na jego piękną siedzibę położną tuż nad wodą, powstałą za czasów Kaszpirowskiego i wszelkich uzdrawiaczy narodu polskiego mocą jedynie perswazji dłonią i słowem. Tu przyjeżdżała pociągiem – wtedy była jeszcze kolej – z Katowic Dziuńcia, kumpela mojej mamy leczyć wszystko i wracała uleczona ze wszystkiego.
Wracamy do domu robić kolację i wtedy rozlega się strażacka syrena, jakby czekała na nasz powrót.

Zaszufladkowano do kategorii 2015, dziennik ciała | Otagowano , , , , , , , , , | Dodaj komentarz

Dziennik wiejski (18)

8 lipca 2015, środa. W nocy zbudziło mnie telepanie okiennic i wstałam, by je zamknąć. Duszność minionego dnia unosiła się jeszcze w powietrzu i po chwili spadł gwałtowny, tropikalny deszcz.
Nazajutrz nie było prądu, a po ogrodzie walały się niedojrzałe orzechy, dojrzałe czereśnie, mnóstwo patyków i liści. W kuchni wyciągnęłam rezerwową butlę z gazem, by zagotować wodę na herbatę i poszłam do sklepu dowiedzieć się, co z tym prądem.
Sklep miał swój agregat, ale spotkana Dorotka, właścicielka baru “Relaks” handlująca też włoskimi lodami, prądu u siebie nie miała i była zaniepokojona.
– Basia wydzwania do nich cały czas, ale nie wiedzą, czy dzisiaj naprawią – powiedziała Dorotka.
Niebo cały dzień było zachmurzone i popadywał delikatny deszczyk. Pod wieczór wszystko, cały wczorajszy świat pełen kolorów stawał się szary. Jedyne światło pochodziło od przejeżdżających szosą samochodów, które niczego oprócz asfaltu nie oświetlały.
Wyszłam na spacer kierując się do zlikwidowanej stacji kolejowej. Na chodniku leżały gałęzie drzew, liście i opadłe owoce. Przed posesją pani Władzi świerk był już pocięty piłą i złożony za ogrodzeniem. Najprawdopodobniej to on spadł na słup elektryczny, z którego smętnie zwisały porwane druty.
Dom naprzeciw stacji kolejowej, stojący pusty, gdzie każdego lata zbierałam amarantowe floksy jeszcze bardziej opustoszał. Ogrodzenie wywieziono, bzy i floksy wykarczowano. Okna bez szyb świadczyły, że w dalszym ciągu tu nikt nie mieszka, ale podobno jest już sprzedany. Skoszono trawę i z łatwością przedostałam się do środka domu, którego parter pozbawiony schodów stał otwarty na oścież. Dwie izby były pozamiatane, chociaż po kątach majaczyły nieliczne przedmioty. W drugiej izbie stał jeszcze kredens czekający na wywiezienie na śmietnik. Dwa piętra przedwojennego domu z cegły, najpiękniejszego we wsi, niepokoiły czarnymi dziurami framug bez szyb. Obok stajnia gdzie trzymano konia również ziała pustką i martwotą.
Skierowałam się do stacji. Tutaj przed dwupiętrowym budynkiem kolei, gdzie na parterze były dawniej kasy, a na górze mieszkania dla kolejarzy, wybudowano garaże i warsztaty mechaniki samochodowej dbając o estetykę każdej niemal części podwórza. W oponach samochodowych pomalowanych na biało kwitły wypielęgnowane aksamitki i lilie, a między nimi rzeźby z konarów drzew i pni zmyślnie powyginane we wstęgi Möbiusa, również pomalowane na biało tworzyły z kolekcją przybitych do fasady garażu tablic rejestracyjnych dziwny świat walki natury z techniką. Natura została brutalnie podporządkowana, nawet żywopłot ze świerków przyciętych w kostkę stał bezradny i milczący, bez możliwości skargi. Za to kawałek dalej, gdzie nie wydłubano jeszcze szyn kolejowych, peronowe wiaty z rdzewiejącymi dachami z blachy falistej zasłaniały bujnie rosnące trawy, owocujące teraz i też rdzewiejące, ale nasionami, czyli życiem i przetrwaniem.
Niebo stopniowo ciemniało coraz bardziej, okna odbijały jedynie szarość, a na ulicy nie było nikogo. Zaczęłam jeść rozrzucone wczorajszym huraganem wiśnie spod płotu, kiedy z domu obok wyszedł chłopak trzymając w ręce łubiankę na owoce. Brązowy piesek, czekający na niego w dyskretnej odległości od furtki zerwał się na widok chłopca i oboje zniknęli w ciemnościach.
Skręciłam w stronę cmentarza. Szyld sklepu posiadającego własny agregat triumfująco żarzył się, rzucając na mokrą ulicę zielone, zimne światło. Ale ja oddalałam się od niego brnąc w ciemnościach i wypatrując w oknach chociażby świeczki. Jednak wieś zdawała się pusta i bez życia, jakby nie potrzebowała domowego ogniska.
– Kupi pani agrest? – głos Kwiekowej spowodował, że przeszłam na drugą stronę ulicy i podeszłam do ogrodzenia. Stała na progu domu z chłopcem trzymającym w dłoni koszyk z niesprzedanym agrestem. Brązowy piesek leżał w kilkumetrowej odległości i czekał.
– Nie lubimy agrestu – powiedziałam zakłopotana.
– Zresztą, mamy jeden krzak w ogrodzie – dodałam, patrząc na smutnego chłopca, by nie deprecjonować jeszcze bardziej jego towaru. – Macie prąd? U nas nie ma, boję się o lodówkę.
Poszłam w stronę wzgórza, gdzie usytuowano cmentarz, by ze wszystkich pagórków był widoczny i by każdemu śmiertelnikowi przypominał, co go czeka. Za ogrodzeniem cmentarza poniżej rozciągała się bardzo dobrze utrzymana plantacja truskawek, która intensywnie pachniała. Truskawki widać służyły tutaj jako maszyny biologiczne do przetwarzania rozkładających się w ziemi ciał.
Droga z cmentarza biegła do kościoła i kiedy minęłam jego mury, wyszłam na łagodnie płynący potok zupełnie niewzburzony ubiegło nocną burzą. Zatoczyłam koło i wracałam do domu, ale chłopak z agrestem wrócił inną drogą. Jego piesek, którego neon sklepowy zabarwił na zielono, grzecznie czekał przed kolejnym domem.
9 lipca 2015, czwartek. Niebo rozjaśniło się, jednak godziny mijały i nikt do zwisających drutów przed dom pani Władzi nie przyjeżdżał.
Dopiero o szesnastej, kiedy już zaczęłam z lodówki wynosić jedzenie do chłodniejszej piwnicy nadjechał ogromny samochód z wysięgnikiem i ekipą młodych chłopaków ubranych w fosforyzujące kamizelki. Cała wieś zebrała się wokół słupa bacznie obserwując stojącego na wysięgniku elektryka. Kobiety skupiły się przy sklepie pani Ewy, mężczyźni przy barze „Relaks”. Wszyscy wymieniali uwagi czekając w napięciu.
– Cały dzień do nich dzwoniłem – pozwiedzał do mnie pan Andrzej, a ja nie wiedziałam jak to robił, bo telefon też był burzą zerwany, a moja komórka dawno się już rozładowała. Ale uśmiechnęłam się do niego z wdzięcznością kwitując sentencją, że w dwudziestym pierwszym wieku nie da się żyć bez elektryczności.
Po czterech godzinach przez tłum przeszła wiadomość, że światło będzie za pół godziny. I było.

Zaszufladkowano do kategorii 2015, dziennik ciała | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Dziennik lizboński (1)

17 maja 2015, niedziela. Pessoa w swoim angielskim przewodniku nie przewiduje innej drogi dla turysty niż droga wodna. Turysta ma statkiem z Atlantyku wpłynąć, mijając trzywiekową latarnię Bugio szerokim Ujściem Tagu i dopłynąć do wieży Torre de Belem z szesnastego wieku, skąd już widać całą bajeczna panoramę ukochanego miasta Pessoi. Następnie po dobiciu do którejś z przystani, przy której może zakotwiczyć każdy statek, gdyż dno Tagu jest głębokie, wsiąść do tramwaju i pojechać do hotelu.
Na razie stoję szarzejącym świtem w dolnych partiach lotniska w Katowicach, skąd lecę do Frankfurtu znaną mi już trasą zawsze powtarzającą się kolejnością: autobus do samolotu, samolot, autobus na terminal, jazda ruchomym chodnikiem, odnalezienie bramki, wejście do samolotu już tylko rękawem.
Przed Lizboną widać przebijające chmury pasmo górskie. Brązowy, omszały masyw górski upstrzony jest wiatrakami, aż dziw, że są na takich wysokościach. Samolot wlatuje nad Lizbonę z Europy od strony południowej, potem zakręca jakby chciał pokazać z lotu ptaka czerwony most Salazara, gigantycznego Chrystusa, przelecieć rzekę i jak kurtyną z dymiących silników nagle odsłonić wspaniałe wytyczone z geometryczną precyzją ulice i place miasta, by w konsekwencji wylądować na lotnisku na północy Lizbony.
Czekam na pięknym terminalu na przylot syna z Los Angeles i ładuję komórkę w oddalonym od siedzeń kontakcie ciągle odchodząc od bagaży. Właściwie sprawdzam, kiedy uzbrojona straż lotniska nadejdzie widząc bagaż bez pasażera, w którym na pewno jest bomba. Jednak nikt się mną, ani bagażem nie interesuje. Mogę swobodnie zjechać ruchomymi schodami do punktu informacyjnego, zabrać foldery z mapą Lizbony, i wrócić do bagażu i nic.
Barbara napisała nam, żebyśmy pojechali taksówką pod Muzeum do Fado w Alfamie, gdzie będzie stała z kluczami. Ale każdy przylatujący samolot wysypuje tabuny pasażerów natychmiast kierujących się do postoju taksówek, gdzie utworzyła się już pokaźna kolejka. Po drugiej stronie ulicy widać wabiące palmy i kwitnące krzewy bugenwilli, chcemy jak najszybciej połączyć się z miastem, wchodzimy do metra. Ze stacji Santa Apolonia już niedaleko do Barbary, która faktycznie stoi na rogu trzymając w ręce gigantyczny, starożytny klucz. Barbara to młoda dziewczyna w t-shircie i legginsach, na nogach ma zakazane przez wszystkie przewodniki turystyczne japonki nie nadające się na tutejsze nawierzchnie z osiemnastowiecznej calçada portuguesa.
Barbara jeszcze czeka, aż nadjedzie jej chłopak i poda z samochodu papier toaletowy. Objuczeni wspinamy się po stromej ciasnej uliczce, gdzie wokół wszyscy na niewielkich podwórkach siedzą przy stolikach restauracyjnych i jedzą.
Barbara otwiera drzwi kamienicy z rzeźbionym w piaskowcu renesansowym portalem i wchodzimy na czwarte piętro po wąziutkich, drewnianych schodach. Dom pachnie starością, podobno właśnie te domy nie uległy zniszczeniu w trakcie trzęsienia ziemi w 1755 roku i są najstarsze w Lizbonie, ale wydają się jeszcze starsze, niż są. Jednak mieszkanie jest urządzone nowocześnie, okrągłe schodki prowadzą do drugiego pokoju po dachem, który zajmuję. Barbara ma tu bibliotekę z ambitną literaturą, przeglądam po portugalsku Naomi Klein, po rogach stoją świece zapachowe, panuje domowy, przytulny klimat. Mówi, że musi opuścić Lizbonę, bo za chwilę wszystkie knajpy wypełnią się kibicami i będą hałasować całą noc, a ona tego nie zniesie.
Faktycznie, idąc potem wybrzeżem napotykam grupy kibiców ubranych w czerwone koszulki z białymi napisami, którzy co chwilę pozdrawiają zatrzymujące się samochody wydające przeraźliwe dźwięki. Niektórzy schodzą na kamienisty brzeg, by między skały wbić flagę drużyny piłkarskiej i trzymając się za ręce wyskandować magiczne zaklęcia. Gdy ich fotografuję, ustawiają się do pozowania wymuszając ode mnie deklarację, że też jestem za Benfiką i kocham Jorge Jesusa. Dochodzę do Cais das Colunas z dwoma marmurowymi kolumnami zwieńczonymi kulami ma kamienistym brzegu, na którym siedzą zakochane pary i wieczorni spacerowicze. Jest to wejście nie tylko do wody – tutaj kobiety żegnały marynarzy – ale też schodami do Placu Pałacowego, który na fotografiach nie robi tak teatralnego wrażenia, jak w rzeczywistości.
Trudno nie oprzeć się tutaj przekonaniu, że świat to fikcja. Zaraz się przypomniana Calderon ze swoim Portugalczykiem „Księciem niezłomnym”. Ten gigantyczny plac na planie kwadratu, który nie tylko pamiętał jak w gruzach legły Maurów posady, trzęsienie ziemi, ale też Salazara, który tutaj na wiecach przekonywał rodaków, że tylko neutralność pozwoli im bez strat przeczekać wojnę, ale na wieść o śmierci Hitlera przesłał kondolencje i kazał spuścić flagi do połowy na znak żałoby.
Pessoa nie cierpiał Salazara tak samo, jak nie cierpiał faszystów i komunistów. Może przez to ostanie był tak nieobecny w polskiej kulturze i może dlatego wszystkiego o jego czasach należy dowiadywać się od nowa. Właśnie niedawno wznowiono wydaną w Polsce w 1939 roku napisaną przez Salazara „Rewolucję pokojową”, którą z pewnością posiadał kardynał Wyszyński wychwalając Salazara na kazaniach w 1981 roku.
Cóż mogliśmy o tym wszystkim wiedzieć i cóż można wiedzieć o skutkach dzisiejszych takich właśnie wznowień dla prawicowych portali internetowych.
Nierzeczywistość Placu Pałacowego o wielu nazwach, czyli „Placu Handlowego”, „Placu Czarnego Konia”, czy po prostu „Praça do Comércio” mija po oswojeniu się z przestrzenią wielkiego teatru dla mas, półmroku z zapalonymi już światłami przeciwległego wybrzeża Tagu i pływających na nim okrętów.
Idę z rozśpiewanymi i rozkrzyczanymi grupami by przekroczyć z nimi Łuk Triumfalny. Pessoa z wyraźną dumą opisuje szczegółowo wszystkie wyrzeźbione w białym marmurze postacie z czarną sylwetką Króla Józefa I na czarnym koniu depczącego węża, jak i na zwieńczeniu Łuku Triumfalnego. Jest tam podobno i Vasco de Gama, i Markiz Pombal i wszystkie alegorie patronujące dziełu odbudowy Lizbony jak Chwała, Geniusz i Odwaga. Podobno wkoło w amfiladach były wszystkie ważne urzędy miasta, budynki ministerstw i ambasad. Teraz jest mnóstwo restauracji i kawiarni, biur podróży i informacja turystyczna, Muzeum Piwa. Odnajduję w północno wschodnim narożniku pod arkadami legendarną Cafe Martinho da Arcada, gdzie Pessoa spotkał maga tych czasów Aleistera Crowleya. Jakie czasy, tacy magowie. Nam swego czasu dane były spotkania jedynie z Kaszpirowskim i tylko za pośrednictwem telewizora w telewizji publicznej.
Jednak w wypadku Pessoi fluidy metafizyczne były tak silne, że mimo jego społecznej alienacji, przechowano podobno do dzisiaj w tej kawiarni jak relikwię filiżankę, z której Pessoa pił zawsze kawę, nawet jeszcze trzy dni przed śmiercią.
Mijam stoliki wystawione przed restauracją nakryte żółtymi obrusami harmonizującymi z pomarańczową barwą ścian podcieni. Ludzie jedzą kolacje na papierowych, białych, jednorazowych podkładkach z daleka wyglądających jak olśniewająco wyprane i wyprasowane obrusy. Wewnątrz stoi pianino, nad którym wisi nowoczesny, barwny portret Pessoi. Portrety dość niedbale wraz z czarno białymi fotografiami poety i wycinkami z gazet zdobią wszystkie ściany lokalu. Kelnerzy w czarnych spodniach i kamizelkach w prążki, w białych koszulach z długimi rękawami odsługują liczną klientelę turystów, którzy przyszli tu jedynie na strawę spożywczą.
Chodzę trochę po Rua Augusta, restauracje wystawiły stoliki na całej jej szerokości, kelnerzy zaczepiają przechodzących zachęcając ich do zajmowania stolików. Grajkowie uliczni na różnych instrumentów nie grają fado, muzyka jest międzynarodowa jak i pewnie grajkowie. Ten chłopak z wiolonczelą gra klasykę, za nim kilka merów dalej zainstalowała się grupa jazu tradycyjnego z Nowego Orleanu. Próbuję poszukać, gdzie był w czasie wojny Banco Espírito Santo, gdzie balkon Ministerstwa Finansów, skąd przemawiał w 1941 Salazar, gdzie Niemieckie Centrum Propagandowe i gdzie mógłby się toczyć dalszy ciąg filmu „Casablanca”. Skręcam na ulicę Złotą, potem na Srebrną, wracam na Augusta, by już definitywnie iść do domu krętymi uliczkami Alfamy, opóźniając powrót. Domy po jakiejś fieście połączone są girlandami podobnymi do łańcuchów choinkowych o tęczowych barwach, a pod nimi mrowią się stoliki, gdzie jedzą piją i jeszcze raz jedzą, ale lulek nie palą. Tu już dochodzą dźwięki fado zapewne na okoliczność tasiemcowo przesuwających się po ulicach korowodów wycieczek turystycznych, które prowadzą swoich podopiecznych do malowniczych knajpek, tam na ich rzecz nawet zrezygnowano z oglądania meczu. Reszta lokali jest albo wyludniona, albo odpoczywają po meczu w telewizorze.
Otwierając gigantycznym kluczem klatkę schodową pamiętam, że mieszkanie jest na czwartym piętrze. Przestaję jednak liczyć piętra wiedząc, że mój pokój ma dwuspadowy dach, a więc to musi być najwyższe piętro. Kiedy wkładam mój gigantyczny klucz do gigantycznej dziurki, wewnątrz słyszę jakieś spłoszone odgłosy, które w pewnym momencie zamierają. Po moim odezwaniu się wychodzi przestraszony chłopak i mówi po angielsku, że nic nie wie, że on tylko wynajmuje. Schodzę na niższe piętro, tym razem wypadło na odgłos mojego gmerania w ich zamku młode małżeństwo, które wskazało mi drzwi po przeciwnej stronie. Tam mój klucz pasował.
W ogromnym telewizorze Barbary transmitowano właśnie ostatnie wiadomości lokalne. Tej niedzieli pogoda była wyśmienita, temperatura dochodziła do 34 ° Benfica pozostała mistrzem zgodnie z prognozami najdoskonalszych magów lizbońskich.
Zespół przybył tuż po północy. Z tunelu wychodził zawodnik jeden po drugim po czerwonym dywanie, który doprowadził ich do gigantycznego pomnika markiza Pombala na środku ronda. Tam skakali, krzyczeli i śpiewali z fanami przez godzinę. Po ogniach sztucznych nagle rzucono petardy a potem szklane butelki i kostki brukowe zaczęto rzucać w tłum.
Interweniowała Policji Bezpieczeństwa Publicznego. Nie wiadomo, co lub kto spowodował zamieszki. Nadjechały ambulanse.
Zasnęłam jak kamień na moim poddaszu, gdzie dwa lufciki pompowały do wnętrza ciepłe powietrze lizbońskiej nocy wolne od much i komarów. Całą noc sączyło się gdzieś fado przetykane dźwiękami gitary przedzierającej się z ulicznej grupy młodzieżowej, która stawiała tamtym dźwiękom beznadziejny opór. Barbara przygotowała do przykrycia jedynie prześcieradło, na taką majową noc w sam raz.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik ciała | Otagowano , , , , , , , , | Jeden komentarz

Fernando Pessoa „Przesłanie” 1934

Jedyne opublikowane za życia dzieło Pessoi składa się z 44 wierszy i zostało przesłane na konkurs zorganizowany przez Sekretariat Propagandy Narodowej, gdzie zajęło drugie miejsce. Powstałe pod koniec życia poety dowodzi o zawartych w nim skrystalizowanych już poglądach, które w listach do przyjaciół określał jako „nacjonalizm mistyczny” i „sebastianizm racjonalny”.
Utwór opiewając chwalebną przeszłość Portugalii nawiązuje do dekadencji prądów literackich czasu Pessoi. Przypominając wielkość literackiego geniuszu Camõesa i odwagę portugalskich odkrywców uświadamia swojemu pokoleniu o drzemiącym w narodzie portugalskim wielkim potencjale. Skonstruowana w oparciu o symbole herbu Portugalii analizuje jej wielkość, upadek i możliwość odrodzenia.
W pierwszej części opisuje narodziny imperium, w drugiej przywołuje morze, a tam zwycięskie bitwy, porażki, wielkie nawigacje. W trzeciej sebastianizm daje nadzieję nie tylko na powstanie Portugalii jako piątego imperium „Nowego Świata” (po Grecji, Rzymie, Europie i chrześcijaństwie(Cristandade), ale i na rząd dusz wszystkich ludzi na świecie.

Obietnica rychłego przezwyciężenia trudności niewykluczającej drogi militarnej zawarta w końcówce utworu i tym uaktywnienie potencjału duchowego tkwiącego w Portugalczykach jest zagadkową sprzecznością.
Złowieszczą, gdyż reszta heteronimów Pessoi głosi wręcz coś przeciwnego.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , | Dodaj komentarz

PESSOA

Nie wiadomo, dlaczego Pessoa był w Polsce Ludowej nieobecny aż do 1988 roku, kiedy to „Literatura na Świecie” nagle odważyła się poświęcić mu cały numer.
Harold Bloom w nieprzetłumaczonej do dzisiaj książce „The Western Canon” z 1994 wymienia wśród geniuszy, którzy tworzyli tożsamość tzw. Zachodu Pessoę, Shakespeare’a, Dantego, Chaucer’a, Cervantesa, Montaigne’a, Moliera, Miltona, Johnsona, Goethego, Wordswortha, Austen, Whitmana, Dickinson, Dickensa, Eliota, Tołstoja, Ibsena, Freuda, Prousta, Joyce’a, Woolfa, Kafkę, Borgesa, Nerudę, Becketta.
To upomnienie się o piękno literatury w czasach, kiedy chce się ją użyć na wszelkich frontach nieartystycznych walk politycznych, społecznych, moralnych, religijnych, jest nie tyle wartościowe, co konieczne. Delektowanie się arcydziełami daje wewnętrzną wolność, ich poznanie w szkole daje niezależność intelektualną w dorosłym życiu. Uniwersalizm klasyki jest nieśmiertelny i oporny modom i prądom literackim.

Pessoa napisał w liście do przyjaciela, że tylko swobodne poruszanie się w przynajmniej dwudziestu osobowościach literackich daje ostateczny szlif rzemiosłu pisarskiemu. Trudno przypuszczać, by Pessoa trenował warsztat powołując do życia literackiego swoje heteronimy. Jak wiemy, chciał raczej zniknąć, niż się rozmnażać. Aspekt śnienia, marzycielstwa jest najbardziej widoczny w „Księdze Niepokoju” i zupełnie znika np. u konkretnej i sformalizowanej osobowości Ricardo Reisa, którego trafnie sportretował José Saramago w „Roku śmierci Ricarda Reisa”. Tak, że rozbicie własnej osobowości na pełnych sprzeczności artystów, posłużyło nie temu, by zrozumieć siebie, ale świat w którym przyszło mu żyć. Służyło to raczej zanikowi jego własnej osobowości, prowadząc do jej zniszczenia w konsekwencji ją syntetyzując poprzez dopełnianie, tworząc jedność. Faszyzujące poglądy Pessoi, nacjonalizm widoczny w patetycznym dziele „Mensagem” jego heteronimy bardziej wyśmiewają i dystansują się do nich, niż wspierają.
W przededniu drugiej wojny światowej jej widmo i groza w twórczości Pessoi odczuwane były przez wrażliwych artystów silnie.
W dobie Internetu trudno nie dostrzec podobieństwa sieciowych awatarów do ubiegłowiecznych heteronimów Pessoi, czy Sørena Kierkegaarda. Jednak oni nie ukrywali tożsamości swoich heteronimów i nikogo z całą premedytacją i bestialstwem – korzystając z ochronnego fikcyjnego życia stworzonej przez siebie osobowości – nie krzywdzili.

Pessoa patronuje metafizycznie „ Lisbon Story” Wima Wendersa i jednocześnie próbuje być przewodnikiem po labiryncie miasta poprzez szczątkowe sentencje wygłaszane na planie filmu ze zbioru pism pisarza.
Być może, już niedługo ktoś spolszczy filmy nakręcone w oparciu o twórczość Pessoi: “O Banqueiro Anarquista” (1981), “Five and the Skin” (1982), “The Prince’s Death” (1991), “Os Restos do Dia” (2009), “Filme do Desassossego” (2010), “Ophiussa: Uma Cidade de Fernando Pessoa” (2013) i rozjaśni Polakom tajne labirynty portugalskiej twórczości Fernando Pessoi.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , , | 11 komentarzy

Lata sześćdziesiąte. Ewa (6)

Jesienią 1962 dziewczynki z zastępu Ewy były w klasie piątej. Ich działalność harcerska na zbiórkach stała się z biegiem czasu coraz mniej formalna. Korzystając z pogody spotykały się nie w szkole, a na podwórku Ewy i Marzenki, co dla Joli było jednie kwestią przekroczenia ulicy Liebknechta, a dla Basi wyjścia z klatki przecinającej ją Klary Zetkin.
Ewa złakniona uczuć zaproponowała braterstwo krwi, na co z entuzjazmem przystały. Pod balkonem Marzenki wykopały łyżką kuchenną jamę, w którą włożyły metalowe przedwojenne pudełko na stalówki dziadka Ewy, w którym zamknęły kartkę złożoną na osiem części. Tam, pod deklaracją dozgonnej przyjaźni wykaligrafowaną przez Jolę przypieczętowały akt przysięgi krwią ze wskazującego palca nakłutego szpilką.
Przy byle sprzeczce dziewczynki groziły, że wykopią dokument i zniszczą. Ewa wtedy rozpaczała i przeżywała to bardzo boleśnie. Raz po ostrej kłótni faktycznie pudełko wykopały i kartkę zniszczyły. Jednak wkrótce któraś z nich zaproponowała powtórzenie całej ceremonii, na co chętnie przysłały. Tym razem, jako profesjonalistki, skuteczniej i szybciej przyspieszyły wyciek krwi z palca wyssaniem i złożyły ślady na papierze bardziej wyraziste. Ponownie, z całym dostojeństwem chwili zakopały pudełko.
Tymczasem Dyrekcja szkoły i Komitet Rodzicielski wyasygnowały większe niż w latach ubiegłych kwoty na rozwój szkolnego harcerstwa. Druhna Podolak zorganizowała dla całej szkolnej drużyny jednodniową wycieczkę do Sztolni „Czarnego Pstrąga” w Tarnowskich Górach.
Zastęp Ewy w komplecie stawił się pod klatką schodową Marzenki i razem wyruszyły szarzejącym rankiem na dworzec. Szły nową, właśnie odblokowaną częścią ulicy Liebknechta ciągnącą się teraz aż do Placu Wolności. Skręciły na Mickiewicza, gdzie zamajaczyły budy nowo budowanego pawilonu Meblowego tuż przy Łaźni Miejskiej. Na chodniku zwalone stare deski zakrywały kałuże wody i błoto. Skręciły w Stawową. Rynek był rozkopany, a Stary Dworzec przestał działać. Budowę Nowego Dworca rozpoczęto rok temu i teraz miały bliżej dochodząc od ulicy Stawowej między drewnianymi płotami odgradzającymi prace budowlane, które kontynuowano bez wstrzymania ruchu kolejowego.
Na peronie 1 stało już mrowie harcerek i harcerzy z przewieszonymi przez ramię chlebakami z płótna żaglowego. W Tarnowskich Górach w parach przeszli przez miasto do Parku Repeckiego. W oddali majaczyły baszty spalonego po wkroczeniu sowietów pałacu, którego bezsensowną degradację w imię nienawiści do poniemieckiego dziedzictwa przypieczętowała ostateczna decyzja generała Ziętka. Nikt jednak, również Ewa, nie miał odwagi pytać o dzieje pałacu. Jej zastęp szedł z uczniami klas starszych, którzy także o nic nie pytali, gdyż pewnie już wszystko o wszystkim wiedzieli.
Szli po szerokich wyłożonych płytami dolomitowymi parkowych alejach, które rozwidlały się w ziemne, szerokie ścieżki. Ewa nie miała pojęcia – i chyba nikt inny z wycieczki – na czym polegała ta atrakcja wycieczki. Już samo przejście przez jesienny las stworzony z bardzo szlachetnych nasadzeń drzew przez niemieckich właścicieli sprzed dwóch wojen światowych zachwyciło ją i właściwie już w zupełności satysfakcjonowało. Jednak nieoczekiwanie pojawiła się atrakcja kolejna. Poniżej ścieżki zobaczyli jak z bajki, stojący wśród drzew okrągły domek z kamiennych głazów przypominający ul kryty gontem, bez okien, natomiast z niskim wejściem półokrągło sklepionym kojarzył się bardziej z średniowiecznym rycerstwem, niż górnictwem. Jednak napis szyb „Sylwester” wszystko wyjaśniał. Przed nim stała ławka i stragan obwieszony pamiątkami z Tarnowskich Gór. Przed domkiem stała już grupa turystów, więc dzieci pobiegły kupować pamiątki. Tam było wszystko: ciupagi góralskie, wyroby z bursztynu, parasolki japońskie i parzenice. Dzieci najczęściej kupowały kopalniaki, czyli czarne cukierki ślazowe i blaty śląskie, czyli okrągłe opłatki. Ponieważ 600 metrowy odcinek między szybem „Sylwester”, a szybem „Ewa” pokonywało się na połączonych łańcuchem łódkach w godzinę, a można było zabrać jedynie 40 osób, kolejka przesuwała się wolno. Jednak część wycieczki, w której znalazł się cały zastęp Ewy doczekała się swojej kolejki mimo, że Ewa i tak chętnie czekałaby jeszcze na nią dłużej, gdyż w zaczarowanym reptowskim lesie czuła się wyśmienicie. Zajęły pierwsze miejsca przed zakratowanym wejściem i jak przewodnik je otworzył schodziły krętymi, oświetlonymi schodami w dół sztolni jako pierwsze. Mrok zaskoczył je w momencie, kiedy nie czuły już pod butami żadnych schodów i skierowały się bez innej możliwości na tzw. przystań, gdzie zobaczyły jedynie obrysowaną światłem czarną sylwetkę przewodnika. Skierował je do pierwszej łódki, na czele której paliła się jedyna karbidowa lampka żywym, kołyszącym się płomieniem. Powoli łódki przesuwały się do przodu, a za nimi, za dwoma parami zastępu Ewy, która siedziała z Marzenką, a za nimi Jola z Basią, wsiadali harcerze i harcerki miarowo zapełniając cały długi ciąg drewnianych łódek, które przed wojną podobno były kajakami. Głęboka Sztolnia „Kościuszki” – jak nazwał ją stojący na końcu przewodnik lekko odpychając się od mokrych ścian korytarza – w swych wodach podobno mnożyła pstrągi wpuszczane tutaj w momentach jak podnosiła się woda z rzeki Drdy, które górnicy wyławiali i jedli.
Ewa nie uroniła ani jednego słowa przewodnika. Z nich zrozumiała, że jest teraz ten chodnik jedynie turystyczną ciekawostką, a pierwotna funkcja sprzed stu lat była też jedynie jedną z wydrążonych 8 sztolni odwadniających, ale tylko ten korytarz, gdzie poruszano się łódkami, oddano do zwiedzania.
Żeby usłyszeć przewodnika, harcerze musieli być cicho, co nie zawsze się udawało. Co jakiś czas rozlegały się chichoty i parskania, a Ewa z całym nabożeństwem i religijnym przestrachem wsłuchiwała się w ciepły głos przewodnika i plusk wody. Przepływali powoli między świecącymi się od wody kamiennym w kolorze miodu tunelem, na którym, jak mówił przewoźnik, rosły na stropach i ociosach korytarzy nacieki stalaktytów, stalagmitów, stalagnatów, makarony rurkowe, polewy, kurtyny, misy, niecki, kaskady martwicowe, perły jaskiniowe i pizolity. Nacieka mleczko wapienne i śmietana, utwardzają się konkrecje piaszczyste lub ilaste spojone kalcytem dzięki kapiącej wodzie. Tworzą się kamienne firanki i draperie, pienią się w koronki i kalafiory. Z parku Repeckiego – Ewa jeszcze bardziej nastawiła ucho – wchodzą rośliny, jednak tylko u wylotu szybu, gdyż potrzebują światła: glony, mszaki, porosty występujące w stropie chodnika grzyby oraz pleśnie, które odżywiają się odchodami nietoperzy.
Ewa nie zauważyła na ścianach żadnego śladu życia. Korytarz miał 4 metry wysokości, łukowaty sufit, ale nie dostrzegła tam żadnego nietoperza. Na wprost łódki jarzyło się anemicznie światełko, do którego łódka zdążała. Tym niemniej należało być cicho, gdyż nietoperze mogły spać i nie należało ich budzić, szczególnie, że to one tutaj mieszkały, a harcerze byli tylko gośćmi.
Dopływali właśnie do szybu „Ewa” i przewodnik powiedział, że jeśli na pokładzie łódek znajduje się jakąś Ewa, to może powiedzieć życzenie, a on je spełni. Nikt się nie odezwał i Ewa nieśmiało powiedziała, że ma na imię Ewa i chciałaby, by przewodnik odpowiedział jej na pytanie, gdzie są nietoperze. Okazało się, że ich hibernacja trwa wprawdzie tylko w zimie, jednak fragmenty podziemi wykorzystują cały rok i ich po prostu w tych ciemnościach nie widać. Naliczono 150 nietoperzy stałych, wśród nich nocka dużego, jest też nocek wąsatek, nocek rudy i gacek brunatny. Oprócz nietoperzy mieszkają tu dżdżownice, pchły, motyle, chrząszcze, żaby, piżmaki, myszy, ryby.
– Właściwie tylko pstrągi, które od czarnej wody nazwano czarnymi – uzupełnił troskliwie przewodnik. I wtedy, jak przewodnik kończył tak interesujący dla Ewy wykład, wszystkie łódki na wprost od przewodnika przechyliły się jak w dominie i po kolei zaczęły wyrzucać do wody swoją zawartość. Było płytko, woda nie przekraczała metra głębokości, jednak lodowate zimno przeniknęło Ewę, Marzenkę Basię i Jolę, a za nimi jeszcze pięć siedzących par. Resztę łódek przewodnik zdołał powstrzymać sobie znanym tylko sposobem przed podobnym losem, w tym łódki z chłopcami, którzy je umiejętnie potrafili rozhuśtać.
Zbliżali się już do końca wycieczki i druhna Podolak zarządziła, by nie pchać się do wyjścia i pozwolić na przejście mokrym harcerzom w pierwszej kolejności. Szły 20 metrów w górę schodami do wyjścia, gdzie stał identyczny okrągły leśny domek nadszybia, tym razem z napisem „Ewa”.
Był już jesienny zmierzch, kiedy druhna Podolak dzięki pomocy sprzątaczek poczekalni stacji kolejowej Tarnowskich Gór i babci klozetowej kolejowego szaletu wysuszyła mokre druhny. Zrozpaczona błagała, by nikt nie przyznawał się w domu do kąpieli w podziemiach kopalni. By to ukryć, musieli przepuścić kilka pociągów do Katowic, gdyż tak długo trwało suszenie i opóźnić powrót, co spowodowało panikę wśród rodziców oczekujących powrotu dzieci.
Krystyna wróciła bezradna od telefonu Zosi, gdyż telefon do dyrekcji szkoły niczego nie wyjaśnił. Właściwie wszyscy rodzice, którzy posiadali telefony gasili w ten sposób swój niepokój, ale tych na całe szczęście nie było dużo.
Nikt nie zachorował, a Ewa z czułością, długo wspominała podziemny świat, którego tak zazdrościła nietoperzom.
Nastały wielkie mrozy i wielkie ponaglania do odśnieżania ulic. Właściwie o niczym się nie mówiło, tylko o źle grzejących kaloryferach i o nie stawianiu się z łopatami na apele komitetów blokowych. Butelki z mlekiem pękały już w wózkach przed rozwiezieniem, powoli wszystko ustawało i wreszcie w połowie stycznia Śląskie Kuratorium Katowickiego okręgu Szkolnego zezwoliło Inspektorom na przerwanie nauki w szkołach wszystkich szczebli do odwołania. Zrobiono to w ostatniej chwili, gdyż i tak kotłownia na Koszutce uległa poważnej awarii. Zamknięto pocztę, szkołę i wszystkie niedogrzane pomieszczenia przenosząc pracowników do innych miejsc. W lutym zarządzono, że zakłady pracy mogą rozpoczynać pracę z opóźnieniem, a szkoły podstawowe rozpoczynać naukę o pół godziny później. Te wszystkie centralne decyzje bez indywidualnych modyfikacji powodowały narastający paraliż dosłownie wszystkich dziedzin życia codziennego. Operacja „Śnieg” z początku – by uniknąć protestów – objęła ścisłym obowiązkiem jedynie internaty szkół zawodowych. Jednak już niebawem wezwano wszystkich mieszkańców. Z samego Sosnowca wywieziono 2 tysiące sześcienne śniegu. Pod koniec zimy akcja białych niedziel objęła całą Polskę i czyn społeczny w odśnieżaniu ulic odbywał się obowiązkowo przez kolejne trzy niedziele. Do odśnieżania powołano wszystkich obywateli miast, którzy byli pilnowani przez komitet Frontu Jedności Narodu. W Katowicach odśnieżało w pierwszą niedzielę 500 mieszkańców, potem ta liczba wzrastała, tak że brakowało łopat. W trzecią niedzielę odśnieżało już 65 tysięcy katowiczan, ale i to nie powstrzymało paraliżu miasta. Kioski były zasypane i nie można było z nich ani wejść, ani wyjść, ani do nich podejść. Transporty mleka utykały już na stacjach przeładunkowych, a potem nie wyjeżdżały nawet z PGR-ów, skutkiem niemożności wydojenia krów. W drugiej połowie lutego topniejący śnieg podniósł poziom śmierdzącej Rawy co groziło jej wylewem, w związku z czym zdecydowano się rozebrać kilka budynków w Szopienicach. Zalegający śnieg na dachach topniejąc zaczął zalewać mieszkania i tak zalał mieszkanie Ewy. Lód blokował uliczne studzienki, stojąca woda na ulicach nazajutrz zamieniła się w gołoledź.
Wczesną wiosną Ewa zarządziła kolejne zdobywanie sprawności, które miało jakąś konkretną nazwę, jednak nie wiedziały jaką. Misję dowiedzenia się o jaką sprawność chodzi zleciły Joli. Zaplanowały szukanie pierwszych objawów wiosny i w tym celu pojechały w marcu tramwajem do Parku Kultury z zamiarem zasięgnięcia języka w Planetarium na temat astronomicznych przyczyn wiosny. Zwrot o „zasięgnięciu języka” był autorstwa Joli i Ewa obawiała się, czy nie będzie to zbyt niegrzeczne wobec dyrektora planetarium, gdyż, jakby co, wszystko spadnie na nią, bo tylko ona miał brązowy sznur. Pojechały w środę zaraz po szkole, kiedy było najmniej lekcji wpadając do domu, by zostawić tornister i zabrać kanapki na wycieczkę. Krystyna zapakowała Ewie buchty i dała butelkę z herbatą zatkaną korkiem. Zapakowała wszystko do chlebaka i sprawdziła, czy w kuce jest notes i ołówek, oraz kredki. Odkąd miła finkę, nie musiała nosić scyzoryka, mimo, że finka był tępa i właściwie bezużyteczna.
Pojechały „szóstką” i wysiadły na przystanku „Wesołe Miasteczko”. Sezon rozpoczynał się pierwszego maja i wszystkie widoczne zza wysokiego metalowego ogrodzenia karuzele i koła młyńskie stały nieruchomo i smutno. Od ulicy Złotej skierowały się w aleję wiodącą do ZOO, ale minęły starożytną bramę przeniesioną przez Ziętka z zdewastowanego pałacu Donnersmarcków ze Świerklańca i popatrzyły w prawo, gdzie majaczyła pusta fontanna z rzeźbami fok, a na dalszym planie gigantyczna żyrafa o trzech nogach. Minęły ZOO, ale zwierząt na wybiegach nie zobaczyły, bo te pochowały się w swoich pawilonach. W tym roku spodziewano się znacznego przychówku, miały rozmnożyć się szopy, jenoty, lisy małpy makaki, rezusy, koczkodany, mandryle i dla nich miano wybudować nowe kwatery. Przymierzano się do budowy nowej słoniarni i zakupu czterech słoni. Ale one tam nie wchodziły. Ich celem bowiem nie było infantylne oglądanie, ale poważne, przyrodnicze badanie. Jednak na przestrzeni tych 600 hektarów nie było żywego ducha i poczuły się nieswojo. Jednak z harcerską determinacją przystąpiły do badania ziemi w poszukiwaniu rodzącego się życia. Niestety ziemia też była martwa i nie dawała żadnych sygnałów rodzącego się życia. Ubiegłoroczne trawy zniszczone tegoroczną zimą stulecia zdawały się nigdy nie odrodzić. Wreszcie Jola znalazła pąk podbiału, co Ewa skrzętnie i z entuzjazmem odnotowała w notesie, odrysowując roślinę i kolorując kredkami.
Jednak przemierzenie kolejnych kilometrów i przeczesywanie ziemi nic nie dało.
Tym sposobem dotarły do Planetarium. Minęły przysadkowaty, monumentalny pomnik Kopernika i zaczęły piąć się po schodach jak do świątyni. Zresztą, wszystko miało tutaj znamiona sakralności. Plan koła, kolumnada wewnątrz z której roztaczał się widok na atrium z centralnie wmurowanym o trzymetrowej średnicy zegarem słonecznym.
Szły onieśmielone po marmurowych posadzkach na piętro, gdzie dotarły do gabinetu dyrektora Józefa Sałabuna. W całym budynku nie było żywego ducha i ostrożnie zapukały. Otworzył im osobiście drzwi sześćdziesięcioletni mężczyzna w okularach i zaprosił do obszernego biurka, za którym usiadł, przysuwając im kilka foteli. Jola prześcignęła Ewę w tłumaczeniu o co chodzi zastępowi harcerskiemu, a dyrektor planetarium z cała powagą je przyjął i odpowiadał na zadawane pytania. Żałował, że nie będzie ich tutaj w kwietniu, kiedy otworzy wystawę „Czas i jego pomiar w rozwoju dziejowym”. Pokażą 300 eksponatów pochodzących z zakładów i muzeów uniwersyteckich, muzeów narodowych Krakowa, Wrocławia, Poznania, z Głównego Urzędu Miar.
– Pokażę też i swoje wynalazki – pochwalił się dyrektor Sałabun i podniósł słuchawkę. W drzwiach pojawił się jego asystent, który zabrał dziewczynki do sali, gdzie pośród niesłychanej ilości zegarków, kompasów i zupełnie niezrozumiałych urządzeń stały wynalazki dyrektora.
Następnie przeszły z asystentem do osobnego pomieszczenia przykrytego ogromną drewnianą kopułą, w którym stał gigantyczny teleskop wycelowany w sklepienie kopuły. Młody asystent wyjaśnił, że aberracja chromatyczna obiektywu refraktora Zeiss’a 30/450 cm „drażni” wspaniale Wenus, natomiast Jowisz i Księżyc słabiej. – Są tu dwa różne systemy mikroruchów działających przy mechanizmie zegarowym w celu niwelacji ruchu obrotowego Ziemi – wyjaśnił.
– Głowicą rewolwerową można precyzyjnie uzyskać ostrość obserwacji – dodał.
Potem wybrał najmniejszą dziewczynkę i była to Ewa. Podeszli do ściany, gdzie obok zdjęć komet wywołanych na szkle bezpośrednio z teleskopu mającego możliwość wykonywania tak dużych fotografii nieba, wskazał metalową klamkę. Ewa stojąc na palcach przekręciła ją w lewą stronę i ku zdziwieniu i zachwycie wszystkich kopuła zaczęła się rozsuwać pokazując błękitne, wiosenne niebo.
Sprawność zastępowej Ewy została zaliczona. W maju druhna Podolak zawiadomiła je, że będzie ceremonia nadania krzyża harcerskiego. Ewa zgłosiła cały zastęp do odznaczenia krzyżem harcerskim, ale druhna Podolak powiedziała, że przysłali ich mało i może dać tylko jeden i to zastępowej. Reszta zastępu Ewy śmiertelnie się obraziła i kiedy już po zrobieniu dziury w mundurku i przykręceniu krzyża śrubką od wewnątrz Ewa pozyskała krzyż harcerski raz na zawsze, przestały chodzić na zbiórki i bawić się w harcerstwo.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Wiesław (2)

W styczniu 1962 Wiesław nie zaniechał ubiegłorocznych zaległych zajęć, choć bieżący harmonogram pękał od zajęć nowych i pilniejszych. Sukcesywnie przyjmował w swoim gabinecie tych towarzyszy, którzy się w sekretariacie wpisali do zeszytu prosząc o spotkanie. Wezwał także przebywającego w Jabłonnie Mieczysława Rakowskiego i wiedział, że przynajmniej to spotkanie będzie jednym z przyjemniejszych z tych zaplanowanych na najbliższy czas. Lubił tego trzydziestosześcioletniego, ambitnego redaktora pisma, z którym wiązał propagandowe nadzieje zjednania sobie intelektualnych elit. Wiedział, że Rakowski szczerze podziwia go i przychodził tutaj, by on mu wyjaśnił rzeczy dla niego jeszcze niezrozumiałe. Ta ojcowsko synowska relacja rekompensowała mu nieprzyjemne przeżycia z końca ubiegłego roku, kiedy 3 grudnia 1961 roku w Sosnowcu ktoś targnął się na jego życie podkładając bombę w czasie, kiedy z okazji święta górników jechał na otwarcie kopalni węgla “Porąbka”. Niemal identyczny i też chwała Bogu nieudany zamach dokonał się w Zagórzu 15 lipca 1959 roku na Nikicie Chruszczowie, który przyjechał do Polski w związku z 15-leciem władzy ludowej w Polsce, by oglądać jej osiągnięcia, szczególnie na sztandarowo wzorcowym Śląsku i Zagłębiu. Wiesławowi doniesiono, że zrobiła to ta sama osoba i schwytanie jej, to kwestia dni.
Rakowski nie podzielił oburzenia Wiesława nieobyczajnością niedawno wyemitowanego przez telewizję filmu „Niewinni czarodzieje” Polańskiego. Nie przyłączył się do jego zjadliwej krytyki obscenicznych według Wiesława wydawanych ostatnio i o zgrozo, nagradzanych utworów literackich. Nie poparł, jako przedstawiciel świata artystycznego – do którego dzięki żonie się zaliczał – zamierzeń ukrócenia rozpasania i rozwydrzenia artystów. Natomiast pozyskał od Wiesława dyskretną informację, do jakiego punktu może się w polityce „Polityki” posunąć, by być wobec Wiesława w porządku. Wiesław przestrzegał go też troskliwie przed niebezpiecznymi spotkaniami z korespondentami zagranicznymi. Dał pozwolenie Rakowskiemu na kilkumiesięczny wyjazd do USA, gdyż, jak tłumaczył mu Rakowski, naczelny najbardziej poczytnego tygodnika „Polityka” musi poznać świat w którym żyje i o którym informuje swoich czytelników.
W tym roku miał w planie dużo spotkań trudnych. Najbardziej obawiał się spotkania z kardynałem Wyszyńskim. Dwa lata temu, 11 stycznia 1960 prymas przyjechał swoim samochodem do jego willi na Klonowej o godzinie 17 i wyszedł po czterech godzinach przekonany o zbędności takich wizyt. Domagał się paszportów dla duchownych chcących udać się do Watykanu, nie powoływania kleryków do wojska, zniesienia nierealnych ciężarów podatkowych i cenzury w wypadku wydawania broszur antyalkoholowych. Wiesław ze swojej strony zarzucił mu, że obraża ateistów na kazaniach, a więc pośrednio i jego, i że nie tylko nie pomaga komunistom w ich trudnej drodze, ale na dodatek niszczy to, co z trudem zbudowali zachęcając społeczeństwo do obywatelskiego nieposłuszeństwa i w konsekwencji wyśmiał żądania kardynała. Niesmak z wizyty był obopólny, toteż doszli do wniosku, że będą w dalszym ciągu porozumiewać się jak dotychczas jedynie za pośrednictwem katolickiego pisarza, członka Rady Państwa Jerzego Zawieyskiego.
Dwa dni po tej rozmowie wydano serię zarządzeń. Na ich mocy likwidowano szkoły katolickie, zakazano osobom duchownym uczenia religii w szkołach, wzmożono nadzór nad seminariami duchownymi, konfiskowano książki, przeprowadzano latem kontrole koloni letnich i obozów młodzieżowych pod kątem laicyzacji, podjęto próby usunięcia ze szpitali księży i siostry zakonne, zakazano wydawania zezwoleń na budowę nowych kościołów.
20 stycznia 1962 na centralnej akademii w Pałacu Kultury Wiesław wygłosił referat poświęcony XX rocznicy powstania PPR. Był to żarliwy hołd oddany PPR, której krystaliczność intencji jak się okazało, dziejowo słusznych, jest niepodważalna. Zdementował pomówienia, jakoby PPR powstała z rozkazu Moskwy. Polska Partia Robotnicza powołana została jedynie w odpowiedzi na nieudolne rządy sanacyjne, które doprowadziły Polskę do inwazji hitlerowskiej. Nigdy nie była “suto opłacaną agenturą Moskwy”, finansowała się sama z cegiełek.
Jeszcze w styczniu sowiecki organ teoretyczny KC KPZR “Kommunist” opublikował artykuł napisany na podstawie tego przemówienia Wiesława pt. “W XX rocznicę powstania PPR”, z którego był bardzo dumny.
25 stycznia 1962 w gmachu KC PZPR Wiesław przyjął katolików „pozytywnych”, czyli przedstawicieli stowarzyszenia PAX Bolesława Piaseckiego i Jerzego Hagmajera obligując ich do pomocy w regulacji spraw z kościołem i pohamowania buntu katolików wybuchających co i rusz w znaczących ośrodkach kultu maryjnego.
30 stycznia 1962 Wiesław wygłosił przemówienie końcowe na naradzie przewodniczących Prezydiów Rad Narodowych uczulając zgromadzonych na potrzebę utrzymania porządku publicznego i ścisłego wykonywania zarządzeń PZPR, gdyż wszelka destabilizacja przynosi jedynie straty.
Na początku lutego 58 urodziny Wiesława odnotowały wszystkie dzienniki krajowe składając mu życzenia i umieszczając duże fotografie na pół szpalty, najczęściej te same, jakie zawieszano w przedszkolach, szkołach i urzędach. Szczególnie w Krośnie fetowano urodziny najsłynniejszego syna tej ziemi. Wiesław nie odwiedzał wcale Krosna, ani grobu rodziców Jana i Kunegundy spoczywających na cmentarzu komunalnym. Pomagał temu miasteczku z gabinetu w Warszawie. Zbudowano nową szkołę w Białobrzegach, wyremontowano zdewastowane w czasie wojny Liceum Ogólnokształcące. Wiesław wpłynął na remont Szkoły Podstawowej Nr 1, do której sam uczęszczał. Koordynował na całym Podkarpaciu akcję budowy „Tysiąca szkół na Tysiąclecie” skutkiem której powstało ich w tym regionie kraju 21.
Pół roku temu jednak musiał się tam pojawić osobiście. W niewyjaśnionych okolicznościach 12 lipca 1961 roku zmarła jego młodsza siostra Ludwika. Przed wojną w czasie, kiedy z żoną oddawali się rewolucyjnej pracy kończącej się najczęściej aresztowaniem i więzieniem, Ludwika opiekowała się ich synem Ryszardem i jego rodzicami utrzymując wszystkich swoją pracownią krawiecką. I tak siostra Wiesława, 52- letnia Ludwika Paczosa spłonęła w Krośnie w swoim domu przy ul. Czajkowskiego 11. Władze miasta wyprawiły jej okazały pogrzeb w którym uczestniczyły setki krośnian. Za trumną szli Wiesław, żona Zofia i bratanek Ryszard.

3 lutego Wiesławowi doniesiono, że nareszcie zamknięto Klub Krzywego Koła, co przyjął z dużą ulgą.
10 lutego 1962 uczestniczył w Warszawie na spotkaniu z delegatami na III Krajowy Zjazd Delegatów Rolniczych Spółdzielni Produkcyjnych. Upewnił się, że działalność Kółek Rolniczych z nowoczesnym sprzętem rolniczym jest ze wszech miar wielkim dobrodziejstwem wsi polskiej jeszcze nie mogącej sobie pozwolić na nowoczesne rolnictwo w każdym gospodarstwie.
Już po czterech dniach spotkał wszystkich towarzyszy z Biura na Powązkach. Śmierć Władysława Broniewskiego, który miał zaledwie 65 lat była, jak i dla wszystkich, zaskoczeniem. Przecież niedawno, 17 grudnia ubiegłego roku widział go na sali Pałacu Kultury na akademii z okazji czterdziestej rocznicy powstania Komunistycznej Partii Polski.
17 lutego 1962 towarzysz Wiesław jako członek podstawowej organizacji partyjnej Fabryki Samochodów Osobowych na Żeraniu uczestniczył obowiązkowo w zakładowej konferencji sprawozdawczo-wyborczej PZPR i zabrał głos w dyskusji.
24 lutego 1962 wygłosił płomienne przemówienie do młodzieży na II Krajowym Zjeździe Związku Młodzieży Wiejskiej wiedząc, że zostanie wysłuchane i nagrodzone, gdyż lubił młodzież, a młodzież lubiła Wiesława. Przypomniał jej, że 10 letnia elektryfikacja wsi została zakończona, teraz w następnym etapie czeka ich świetlana przyszłość z najnowszym parkiem maszyn rolniczych, które lada dzień zostaną przez wieś zakupione. Liczy na pomoc nie tylko ZMW, ale Związku Młodzieży Socjalistycznej i Związek Harcerstwa Polskiego i na to, że członkowie tych organizacji już niedługo zasilą szeregi PZPR.
Wiesław będąc 25-26 lutego 1962 w Katowicach zwrócił uwagę w drugim dniu obrad na Wojewódzkiej Konferencji Sprawozdawczo-Wyborczej PZPR zwracając uwagę na niemożność w tak krótkim czasie – ledwie 17 lat budowy socjalizmu – zabliźnienia sanacyjnych niedowładów w kształceniu kadr technicznych dla przemysłu ciężkiego. Obecnie na Śląsku brakuje 100 inżynierów i szybko się nowych nie wykształci, zatem kuleje wdrażanie najnowszych technologicznych zdobyczy. Jednak, jak dodał optymistycznie na zakończenie, katowicki aktyw partyjny jest najlepszym aktywem w kraju, za co zebrał burzliwe oklaski.
31 lutego 1962 przed zwiedzeniem Portu Gdyńskiego, Szkoły Morskiej w Gdyni, przed wyjazdami do Krakowa i Katowic, spotkał się Wiesław z przewodniczącym Partii Socjaldemokratycznej Austrii dr Bruno Pittermannem w gmachu Urzędu Rady Ministrów w Warszawie, do której przybył specjalnym pociągiem z Wiednia. Był to zupełnie innego niż Wiesław kroju socjalista. Wiesław czuł się z nim nieswojo. Pittermann wykazywał dużą swobodę, wręcz nonszalancję, jednak zupełnie innego rodzaju, niż towarzysze radzieccy. Palił wciąż teksańskie cygaro, jego otyłe ciało ledwo mieściło się w fotelu, a dla niego jedyną wyrocznią nie była Moskwa, a karty Tarota.

Marzec był dżdżysty i nie dało się latać samolotami. Przez kraj przewalały się śnieżyce i bił grad. Jednak 24-25 marca Wiesław pojechał do Krakowa gdzie uczestniczy w Wojewódzkiej Konferencji Sprawozdawczowyborczej PZPR gdzie zabrał głos w dyskusji.
26 marca 1962 Wiesław bierze udział w plenarnym posiedzeniu Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej i też wygłasza przemówienie.
W kwietniu brzydka pogoda się utrzymuje. 3 kwietnia 1962 na Warszawskiej Konferencji Sprawozdawczo-Wyborczej PZPR Wiesław wygłasza przemówienie podsumowujące dyskusję. 12-13 kwietnia 1962 w Łodzi bierze udział w miejskiej Konferencji Sprawozdawczo-Wyborczej PZPR. W drugim dniu obrad podsumowuje dyskusję. 16-18 kwietnia 1962 pod jego przewodnictwem obraduje X Plenum KC PZPR poświęcone sprawie wdrażania postępu technicznego w przemyśle. Po referatach innych towarzyszy rozpętała się dyskusja, w której zabrało głos 46 mówców. Doszli wszyscy jednogłośnie do wniosku, że tylko rozwój technologiczny uratuje polską gospodarkę.
20 kwietnia 1962 Wiesław został zaproszony na akademię akademii z okazji 27 rocznicy podpisania Układu o Przyjaźni, Pomocy Wzajemnej i Współpracy Powojennej pomiędzy PRL i ZSRR.

Na trybunie pierwszomajowej Wiesław wystąpił ze swoim przemówieniem przed rozpoczęciem pochodu. Wiał wiatr i było przenikliwie zimno. Zaznaczył, że to już osiemnaste Święto. Że Związek Radziecki już wszedł w fazę budowy komunizmu, co dowodzi, że siła marksizmu-leninizmu jest niespożyta. Słowami tymi łączył się ze wszystkimi krajami ludzi pracy. Następnie przeszedł do gróźb związanych z zimną wojną i bronią nuklearną, o którą stara się Bundeswehra. Zapewnił, że polskie działania wprowadzenia strefy bezatomowej w sercu Europy są bliskie finalizacji.
Maj był zimny, lało bez przerwy, co i rusz przychodziły burze z piorunami.
Wiesławowi doniesiono, że sprawca zamachu na Chruszczowa i na niego jest ujęty. 9-25 maja 1962 odbył się proces, podczas którego trzydziestoletniego Stanisława Jarosa, nigdzie nie pracującego i mieszkającego w Sosnowcu z matką skazano na śmierć przez powieszenie. Wiesław nie skorzystał z przysługującego mu prawa łaski.
15 maja 1962 Wiesław rozmawiał z ministrem spaw zagranicznych Brazylii, która właśnie nawiązała przerwane stosunki z ZSRR. Doktora F. C. de San Thiago Dantas na Okęciu witano niezwykle okazale. Lotnisko udekorowano flagami brazylijskimi, a dziewczynki w niebieskich mundurkach z Liceum Ogólnokształcącego im. Ruy Barbosa machały chorągiewkami.
16 maja 1962 pojechał do Centralnego Ośrodka Badań Jądrowych w Świerku i dwa dni później wygłosił przemówienie do naukowców w PAN. Nie wgłębiając się w trudne ich obowiązki dla państwa, ograniczył się do statystyk i porównań z katastrofalnym stanem nauki Polski sanacyjnej. W ciągu 10 lat istnienia Polskiej Akademii Nauk, mamy, jak z dumą mówił, 72 wyższe uczelnie. Dalej przypominał o wzorcowym rozwoju nauki radzieckiej podporządkowanej podobnie jak w Polsce potrzebom budowy socjalizmu. Pominął rolę nauki jako takiej, natomiast skupił się wyłącznie na jej walorach użytkowych dla państwa.

23 maja 1962 Wiesław przyjął grupę przedstawicieli francuskiej partii komunistycznej z sekretarzem KC FPK Georgesem Marchaisem na czele.
Tymczasem dostał nieprzyjemny list od kardynała Wyszyńskiego, atakującego Towarzystwo Szkoły Świeckiej, Stowarzyszenie ateistów i wolnomyślicieli, Towarzystwo Świadomego Macierzyństwa i Związek Młodzieży Socjalistycznej, Towarzystwo Wiedzy Powszechnej i Domy Kultury. Jak donosił, przerwana została działalność 11 niższych seminariów duchownych, 10 kościelnych szkół średnich i 37 internatów. Zakonnice opuściły 72 szpitale i 322 przedszkola.
Na dodatek w sklepach warszawskich wybuchła zauważalna nawet przez Wiesława panika. Ludzie stojąc w tasiemcowych kolejkach głównie wykupywali cukier, mąkę i słoninę.
6-7 czerwca 1962 Wiesław na czele delegacji polskiej w Moskwie na naradzie pierwszych sekretarzy partii komunistycznych i robotniczych oraz szefów rządów krajów członkowskich RWPG, wniósł o koordynację działań wszystkich zrzeszonych krajów w RWPG. Między innymi z Cyrankiewiczem zostaje przyjęty przez Chruszczowa na prywatną audiencję. Będąc z Chruszczowem zaprzyjaźniony podczas wspólnych polowań i nocnego pijaństwa spędził na bankiecie miłe chwile odpoczynku.
Toteż dowartościowany zaraz po powrocie do kraju z entuzjazmem 10 czerwca otworzył jako gość honorowy XXXI MTP w Poznaniu. Już 12 czerwca 1962 przemówił w Pałacu Kultury na Polskim Kongresie Pokoju o pokoju:

“My komuniści jesteśmy głęboko przekonani, że rozwój historyczny doprowadzi wszystkie narody świata do socjalizmu. Można się z nami zgadzać lub nie zgadzać, można być przeciwnikiem kapitalizmu lub socjalizmu, można wyznawać taki lub inny światopogląd, lecz każdy rozsądny i odpowiedzialny człowiek nie może być obojętny wobec problemu wojny i pokoju, nie może nie odczuwać moralnego i społecznego obowiązku przyczynienia się do uchronienia świata przed nuklearną katastrofą.
Uznając papieża za swojego sprzymierzeńca, nie omieszkał go pochwalić:
Z tego punktu widzenia podchodzimy do wypowiedzi papieża Jana XXIII, który dwukrotnie w swych orędziach z września i grudnia ubiegłego roku zaapelował do ludzi dzierżących ster rządów i odpowiedzialnych za los narodów mówiąc: “Odrzućcie wszelką myśl o użyciu siły […] otrzymaliście wielką władzę nie po to, aby niszczyć, lecz po to, aby budować […]” W słowach tych brzmi wezwanie do pokojowego współistnienia państw i do wykorzystania zdobyczy współczesnej nauki i techniki dla dobra człowieka. To antywojenne stanowisko głowy kościoła rzymskokatolickiego zbiega się z pokojową polityką państw socjalistycznych, nie bacząc na wszelkie różnice dzielące marksizm-leninizm od filozofii, która przewodzi działalności Kościoła. Walka o pokój łączy i łączyć powinna ludzi dobrej woli niezależnie od ich pojęć światopoglądowych”.

16 czerwca 1962 przyjmuje w gmachu KC PZPR delegację rządową ZSRR na czele z zastępcą przewodniczącego Rady Ministrów K. M. Rudniewem, która przebywa w Polsce.

21 lipca 1962 wygłosił w hali Stoczni Gdańskiej okolicznościowy referat na centralnej akademii z okazji Święta Odrodzenia.
18–25 czerwca przyjął wizytę delegacji Narodowej Armii Ludowej NRD z ministrem obrony narodowej generałem armii Heinzem Hoffmannem na czele.
2 lipca 1962 “Trybuna Ludu” publikuje tekst wywiadu udzielonego przez Wiesława redakcji amerykańskiego tygodnika „Life” gdzie przedstawia swoje pokojowe stanowisko w niebezpiecznym czasie zimnej wojny.
W gmachu KC PZPR przyjmuje p.o. sekretarza generalnego ONZ U Thanta i odbywa z nim rozmowę.
4 września 1962 przyjmuje przywódcę brytyjskiej Partii Pracy Hugh Gaitskella, a już nazajutrz jedzie do Turoszowa na spotkanie z załogą kombinatu. W związku z oddaniem do eksploatacji pierwszego bloku wygłasza przemówienie w którym zapewnia, ze ten obiekt wybudowany na Ziemiach Odzyskanych zmniejsza dystans dzielący nasz kraj od najwyżej rozwiniętych krajów kapitalistycznych.
6 września 1962 Wł. Gomułka przebywa w zagłębiu miedziowym i we wsiach dolnośląskich.
9 września 1962 jako gospodarz Centralnych Dożynek przemawia na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie.
10 września 1962 W gmachu KC PZPR Wł. Gomułka przyjmuje wicepremiera rządu Ludowej Republiki Bułgarii, generalnego sekretarza Bułgarskiego Ludowego Związku Chłopskiego Georgija Trajkowa. 12 września 1962 Przyjmuje przewodniczącego Unii Agrariuszy Fińskich doktora V. J. Sukselainena.
19 września 1962 w FSO-Żerań Wiesław przemawia na naradzie aktywu partyjnego.
26 września 1962 przyjmuje delegację Komunistycznej Partii Wielkiej Brytanii z sekretarzem generalnym Komitetu Wykonawczego J. Gollanem.
W związku z ustanowieniem w kopalni “Zabrze” światowego rekordu wydobycia węgla Wł. Gomułka przyjmuje delegację górników tej kopalni.
Obserwuje manewry wojskowe Zjednoczonych Sił Zbrojnych Państw-Uczestników Układu Warszawskiego.
Wygłasza okolicznościowe przemówienie na krajowej naradzie przewodniczących gromadzkich rad narodowych.
Przyjmuje delegację Socjalistycznego Związku Ludu Pracującego Jugosławii na czele z przewodniczącym Komitetu Wykonawczego Vladimira Bakarića chorwackiego komunisty, bliskiego współpracownika Josipa Broz Tito.
Z okazji “Dnia Wojska” Wiesław uczestniczył w spotkaniu z przedstawicielami sił zbrojnych.
8 października 1962 Jan XXIII wygłasza do Prymasa i biskupów polskich przybyłych na Sobór pamiętne słowa o “Ziemiach Zachodnich po wiekach odzyskanych”. W trzy dni potem papież Jan XXIII , o którym Wiesław tak dobrze się wyrażał i miał najlepsze o nim mniemanie, gdyż podobnie jak on głosi światu pokój otworzył I sesję Soboru Watykańskiego II.
Jednak zaproszeni polscy biskupi nie dostają paszportów.
15-19 października 1962 Na czele delegacji partyjno-rządowej Wł. Gomułka i J. Cyrankiewicz przebywają z wizytą w NRD. W trakcie wizyty delegacja odbywa rozmowy z przewodniczącym Rady Państwa, I sekretarzem KC SED W. Ulbrichtem i l zastępcą prezesa Rady Ministrów W. Stropem. Delegacja odwiedza Karl-Marx-Stadt, Jenę, Halle. 17 października 1962 Wiesław przemawia w kombinacie chemicznym im. W. Ulbrichta w Leuna z okazji pobytu partyjno-rzadowej delegacji PRL w NRD Wł. Gomułka przemawia w Izbie Ludowej NRD. Podkreśla znaczenie i rolę NRD – pierwszego w dziejach Niemiec pokojowego państwa – w wyznaczaniu przyszłej drogi rozwoju całych Niemiec. Stwierdza, że naród polski docenia postawę NRD w kwestii uznania nowych granic Niemiec, w demaskowaniu polityki imperializmu niemieckiego, w wychowaniu ludności NRD w nowym duchu. Akcentuje silnie trwałość więzów łączących Polską i NRD.
29 października 1962 W gmachu KC PZPR Wł. Gomułka przyjmuje przewodniczącego Państwowego Komitetu Rady Ministrów ZSRR ds. Wymiany Kulturalnej i Naukowej z Zagranicą S. Romanowskiego, który przebywa z wizytą w Polsce.
30 października zadzwonił do niego Jerzy Zawieyski i swoim przestraszonym głosem poprosił o rozmowę. 2 listopada 1962 o godzinie 19:30 przyjmuje Jerzego Zawieyskiego i tak już zniszczonego psychicznie pośrednictwem między nim a Prymasem, jednak kurtuazyjnie pyta go o zdrowie. Negocjacje jednak dają skutek, już 5 listopada Kliszko powiadamia Zawieyskiego, że kilkunastu biskupom, którym odmówiono paszportów właśnie je wydano i oprócz biskupa Kaczmarka mogą, łącznie z Zawieyskim, udać się do Rzymu.
3-4 listopada 1962 Wiesław jedzie do Moskwy, gdzie spotyka się z N. S. Chruszczowem, L.I. Breżniewem, F.R. Kozłowem i A.N. Kosyginem.
5 listopada 1962 z okazji 45 wielkiej socrealistycznej rewolucji październikowej “Prawda” publikuje artykuł “Potężny czynnik światowego rozwoju”, gdzie Wiesław poddaje imperializm miażdżącej krytyce, chwali mądre posunięcia ZSRR na arenie polityki międzynarodowej i gani USA za nieposzanowanie nienaruszalności terytorium Kuby.
Po powrocie do kraju uczestniczy w centralnej akademii w Warszawie dla uczczenia 45 rocznicy Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej.
Wizytuje Politechnikę Warszawską.
Przyjmuje naczelnego redaktora brytyjskiego dziennika “The Observer” Davida Astora.
26 listopada 1962 przemawia na V Kongresie Związków Zawodowych w Pałacu Kultury. W imieniu KC PZPR Wł. Gomułka wygłasza przemówienie na V Kongresie Związków Zawodowych dowodząc, że są one powołane jedynie po to, by służyć Partii i państwu. W ich szeregach działa blisko milion członków partii.
3 grudnia 1962 Z okazji w Akademii Górniczej “Dnia Górnika” Wł. Gomułka przemawia na centralnej akademii w Zabrzu.
18 grudnia 1962 Wiesław wygłasza mowę kończącą XI Plenum KC PZP
12 grudnia 1962 gości towarzysza Leonida Breżniewa.
Z początkiem grudnia nastały niespotykane mrozy i śnieżyce. Zima stulecia przeszła na rok 1963 i trzymała cały styczeń. 5 stycznia 1963 roku karę śmierci na Stanisławie Jarosu wykonano.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , , | 3 komentarze