Dziennik wiejski (19)

9 sierpnia 2015, niedziela. Upał tak nie męczy, jak wszelkie odgłosy z nim związane. Stan napięcia i zagrożenia nieodwracalną zagładą ludzkości wytwarza skutecznie pobliska straż pożarna włączając nagle wszystkie syreny. Ich świdrujący, alarmistyczny głos narasta, by powoli opaść, a po chwili nagle uderzyć potwornym sygnałem obwieszczającym koniec świata. Ten niewinny zdawałoby się środek komunikacji straż pożarna powtarza kilkakrotnie w ciągu dnia, widocznie nocą żywioły śpią wraz ze strażakami.
Staram sobie wyobrazić, co się dzieje w budynku Ochotniczej Straży Pożarnej o fosforyzująco czerwonym dachu między histerycznymi sygnałami, a jazdą ogromnych wozów strażackich przed moimi oknami robiącymi jeszcze więcej hałasu niż syreny. Czy chłopcy zjeżdżają na rurze z piętra na parter budynku gdzie wypoczywają między pożarami i potem wprost do wozów strażackich, jak widziałam w jakiejś komedii? Czy, jako ochotnicy, rzucają wszystko, co aktualnie robili do tej pory – jedli, kochali się, pracowali – i pędzą do strażnicy? W każdym razie wozy strażackie jadą natychmiast kilka sekund po ostatniej syrenie. Nigdy nie mogę dowiedzieć się, gdzie się pali i co się pali, nikt nic nie wie na wsi, ani w barze, ani w sklepie. Jakoś nikogo to nie interesuje, straż pożarna wyalienowała się już dawno i żyje swoim dawno utrwalonym tajemniczym życiem, jedynie w to lato, lato tropikalnych upałów wysuwa się na plan pierwszy w wyliczance dziennych udręk.
Wieś z upływem godzin wyludnia się zupełnie i wygląda jak południowoeuropejski zakątek podczas sjesty. Kwiaty w ogrodach, na balkonach i w oknach kurczą się i szarzeją jakby zrezygnowały już z przeczekiwania, jakby wiedziały, że nic już nie minie, że przyroda popsuła się raz na zawsze.
My uciekamy stąd nad jezioro by nie słyszeć syren. Tam dzień w dzień trwa uformowana już stała ekipa bywalców jeziora bywających w tym samym miejscu i zachowująca się zawsze tak samo. Na tle wesołych dmuchanych materacy i kółek, barwnych parasoli i fosforyzujących kostiumów kąpielowych grupa kilku mężczyzn wygląda solidnie, wręcz pracowniczo, a nie zabawowo. My też chcemy być pod naszym ulubionym drzewem, ale jest już zajęte, rozkładamy się pod jabłonką, która właśnie zrzuciła swoje maleńkie, niejadalne jabłka. Wąsacz, który zawsze zagaduje mnie w wodzie i dopytuje skąd przyjechałam, podąża za mną, ale ja płynę szybciej. Nie mam siły na rozmowy, ani też i potem na pływanie, woda jest zbyt ciepła, a niebo zbyt metalowe. Wąsacz należy do grupy mężczyzn, którzy przesiadują przy ławkach na odkrytym polu tuż przy brzegu. Grupą dowodzi blondyn o brązowym torsie. Wchodzi do wody, wraca na ławkę, wypija płyn z butelki, dzwoni komórką, po zakończonej rozmowie zapala papierosa i rozmawia z wąsaczem i mężczyzną z rowerem. Potem wszystkie te czynności powtarza aż do zmierzchu. Mówi przez telefon, że będzie tu do siedemnastej albo i dłużej, i pewnie będzie.
My jednak uciekamy korzystając z klimatyzacji w samochodzie, wolimy jechać.
I tak znaleźliśmy się w Krzeszowicach. Jednak nie Stanisław Czycz się przypomniał, ale Camus i „Obcy”. Dawny, supernowoczesny jak na tamte czasy Dom Handlowy z lat siedemdziesiątych jest przebudowany i odmieniony, ma automatycznie rozsuwane drzwi i wewnątrz jest klimatyzacja. Jednak po wyjściu bucha gorące powietrze dla kontrastu jeszcze gorętsze. Właśnie wtedy, chyba na początku lat siedemdziesiątych udało mi się zobaczyć “Obcego” Viscontiego z Mastroiannim w kinie w Przemyślu podczas upalnych wakacji. Jednak dopiero teraz mogę poznać prawdziwy algierski upał i zrozumieć, co czuł tytułowy Obcy i zachwycić się trafnością filmu sprzed tylu lat. Słońce faktycznie powoduje zobojętnienie i Camus to wiedział. Nie wiem dlaczego Plezantrop na swoim portalu tak źle obszedł się zarówno z filmem, jak i książką, pamiętam, że film zrobił na mnie ogromne wrażenie, dużo później książkę przeczytałam i też mi się podobała.
Jednak jakoś powłóczywszy nogami docieramy do fontanny i marazm oraz wszelkie egzystencjalne klimaty się rozpierzchają. Sama bliskość fontanny już jak oaza daje poczucie uratowanego życia, a zaraz obok strażacki wąż rozpryskuje na granitowe płyty Rynku kilkumetrowej wysokości wodną mgłę. W fontannie młodzieniec w podkoszulku radośnie się pluszcze, a nadchodząca dziewczyna robi mu pospiesznie komórką zdjęcia. Już się poznali, już siedzą na ławce, już wymieniają się adresami, są tacy radośni.
Wchodzimy jeszcze do krzeszowickiego parku naprzeciwko krzeszowickich łazienek „Zofia” gdzie teraz jest liceum. Podobno stał tu dworek księżnej Izabeli Lubomirskiej, teraz tu wszędzie są kapliczki, krzyże, głowy Chrystusów jakby całe Krzeszowice wstydziło się, że tutaj dwa wieki wcześniej były łaźnie i chodziło się bez majtek. Napis w miejscu dworku jest zupełnie niezrozumiały: O wy wszyscy / którzy idziecie przez drogę / obaczcie a przypatrzcie się / ieżeli iest boleść / iako boleść moia /.
Kapliczka „Pod Twoją Obronę” czyli opakowanie Zdroju Głównego ujęcia wód leczniczych, niestety nie daje żadnej wody. Dwa zamknięte metalowe krany sterczą smutno nad misą brudnej wody. Całe szczęście mamy kupioną w sklepie „Muszyniankę” i nie umieramy z pragnienia. Pobliskie różnobarwne klomby pod wiekowymi, szlachetnymi drzewami rozświetlają i rozweselają dostojny park, w którym roznosi się zapach palonych na ławkach aromatycznych papierosów. Przechodzimy jeszcze przez drewniany mostek nad Krzeszówką, pod którym siedzą nieruchome, osowiałe kaczki zmęczone upałem.

Wracamy przejeżdżając obok przepięknych drzew wzdłuż drugiego, XIX-wiecznego parku gdzie stoi szlachetny piętrowy pałacyk dawnej siedziby Potockich z napisem Burmistrz.
Jedziemy jeszcze do Trzebini, by wykąpać się w „Balatonie”. Nigdy nie byłam nad Balatonem na Węgrzech, ani w Trzebini, jednak jak się okazuje, nawet ten w Trzebini jest dla mnie niedostępny. Dwa parkingi są już zapełnione, pół nadzy ludzie z dmuchanymi, kolorowymi zabawkami do pływania, nadciągają ze wszystkich stron, Balaton w Trzebini pomieści dzisiaj wszystkich, ale nie nas.
Zahaczamy jeszcze o Chechło w Pile Kościeleckiej, jednak już przy dworku magnetyzera widać drugi brzeg jeziora w Chechle i szczelnie wypełnioną plażę, więc też rezygnujemy. Rzucam jeszcze okiem z nostalgią na jego piękną siedzibę położną tuż nad wodą, powstałą za czasów Kaszpirowskiego i wszelkich uzdrawiaczy narodu polskiego mocą jedynie perswazji dłonią i słowem. Tu przyjeżdżała pociągiem – wtedy była jeszcze kolej – z Katowic Dziuńcia, kumpela mojej mamy leczyć wszystko i wracała uleczona ze wszystkiego.
Wracamy do domu robić kolację i wtedy rozlega się strażacka syrena, jakby czekała na nasz powrót.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2015, dziennik ciała i oznaczony tagami , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *