Dziennik wiejski (18)

8 lipca 2015, środa. W nocy zbudziło mnie telepanie okiennic i wstałam, by je zamknąć. Duszność minionego dnia unosiła się jeszcze w powietrzu i po chwili spadł gwałtowny, tropikalny deszcz.
Nazajutrz nie było prądu, a po ogrodzie walały się niedojrzałe orzechy, dojrzałe czereśnie, mnóstwo patyków i liści. W kuchni wyciągnęłam rezerwową butlę z gazem, by zagotować wodę na herbatę i poszłam do sklepu dowiedzieć się, co z tym prądem.
Sklep miał swój agregat, ale spotkana Dorotka, właścicielka baru “Relaks” handlująca też włoskimi lodami, prądu u siebie nie miała i była zaniepokojona.
– Basia wydzwania do nich cały czas, ale nie wiedzą, czy dzisiaj naprawią – powiedziała Dorotka.
Niebo cały dzień było zachmurzone i popadywał delikatny deszczyk. Pod wieczór wszystko, cały wczorajszy świat pełen kolorów stawał się szary. Jedyne światło pochodziło od przejeżdżających szosą samochodów, które niczego oprócz asfaltu nie oświetlały.
Wyszłam na spacer kierując się do zlikwidowanej stacji kolejowej. Na chodniku leżały gałęzie drzew, liście i opadłe owoce. Przed posesją pani Władzi świerk był już pocięty piłą i złożony za ogrodzeniem. Najprawdopodobniej to on spadł na słup elektryczny, z którego smętnie zwisały porwane druty.
Dom naprzeciw stacji kolejowej, stojący pusty, gdzie każdego lata zbierałam amarantowe floksy jeszcze bardziej opustoszał. Ogrodzenie wywieziono, bzy i floksy wykarczowano. Okna bez szyb świadczyły, że w dalszym ciągu tu nikt nie mieszka, ale podobno jest już sprzedany. Skoszono trawę i z łatwością przedostałam się do środka domu, którego parter pozbawiony schodów stał otwarty na oścież. Dwie izby były pozamiatane, chociaż po kątach majaczyły nieliczne przedmioty. W drugiej izbie stał jeszcze kredens czekający na wywiezienie na śmietnik. Dwa piętra przedwojennego domu z cegły, najpiękniejszego we wsi, niepokoiły czarnymi dziurami framug bez szyb. Obok stajnia gdzie trzymano konia również ziała pustką i martwotą.
Skierowałam się do stacji. Tutaj przed dwupiętrowym budynkiem kolei, gdzie na parterze były dawniej kasy, a na górze mieszkania dla kolejarzy, wybudowano garaże i warsztaty mechaniki samochodowej dbając o estetykę każdej niemal części podwórza. W oponach samochodowych pomalowanych na biało kwitły wypielęgnowane aksamitki i lilie, a między nimi rzeźby z konarów drzew i pni zmyślnie powyginane we wstęgi Möbiusa, również pomalowane na biało tworzyły z kolekcją przybitych do fasady garażu tablic rejestracyjnych dziwny świat walki natury z techniką. Natura została brutalnie podporządkowana, nawet żywopłot ze świerków przyciętych w kostkę stał bezradny i milczący, bez możliwości skargi. Za to kawałek dalej, gdzie nie wydłubano jeszcze szyn kolejowych, peronowe wiaty z rdzewiejącymi dachami z blachy falistej zasłaniały bujnie rosnące trawy, owocujące teraz i też rdzewiejące, ale nasionami, czyli życiem i przetrwaniem.
Niebo stopniowo ciemniało coraz bardziej, okna odbijały jedynie szarość, a na ulicy nie było nikogo. Zaczęłam jeść rozrzucone wczorajszym huraganem wiśnie spod płotu, kiedy z domu obok wyszedł chłopak trzymając w ręce łubiankę na owoce. Brązowy piesek, czekający na niego w dyskretnej odległości od furtki zerwał się na widok chłopca i oboje zniknęli w ciemnościach.
Skręciłam w stronę cmentarza. Szyld sklepu posiadającego własny agregat triumfująco żarzył się, rzucając na mokrą ulicę zielone, zimne światło. Ale ja oddalałam się od niego brnąc w ciemnościach i wypatrując w oknach chociażby świeczki. Jednak wieś zdawała się pusta i bez życia, jakby nie potrzebowała domowego ogniska.
– Kupi pani agrest? – głos Kwiekowej spowodował, że przeszłam na drugą stronę ulicy i podeszłam do ogrodzenia. Stała na progu domu z chłopcem trzymającym w dłoni koszyk z niesprzedanym agrestem. Brązowy piesek leżał w kilkumetrowej odległości i czekał.
– Nie lubimy agrestu – powiedziałam zakłopotana.
– Zresztą, mamy jeden krzak w ogrodzie – dodałam, patrząc na smutnego chłopca, by nie deprecjonować jeszcze bardziej jego towaru. – Macie prąd? U nas nie ma, boję się o lodówkę.
Poszłam w stronę wzgórza, gdzie usytuowano cmentarz, by ze wszystkich pagórków był widoczny i by każdemu śmiertelnikowi przypominał, co go czeka. Za ogrodzeniem cmentarza poniżej rozciągała się bardzo dobrze utrzymana plantacja truskawek, która intensywnie pachniała. Truskawki widać służyły tutaj jako maszyny biologiczne do przetwarzania rozkładających się w ziemi ciał.
Droga z cmentarza biegła do kościoła i kiedy minęłam jego mury, wyszłam na łagodnie płynący potok zupełnie niewzburzony ubiegło nocną burzą. Zatoczyłam koło i wracałam do domu, ale chłopak z agrestem wrócił inną drogą. Jego piesek, którego neon sklepowy zabarwił na zielono, grzecznie czekał przed kolejnym domem.
9 lipca 2015, czwartek. Niebo rozjaśniło się, jednak godziny mijały i nikt do zwisających drutów przed dom pani Władzi nie przyjeżdżał.
Dopiero o szesnastej, kiedy już zaczęłam z lodówki wynosić jedzenie do chłodniejszej piwnicy nadjechał ogromny samochód z wysięgnikiem i ekipą młodych chłopaków ubranych w fosforyzujące kamizelki. Cała wieś zebrała się wokół słupa bacznie obserwując stojącego na wysięgniku elektryka. Kobiety skupiły się przy sklepie pani Ewy, mężczyźni przy barze „Relaks”. Wszyscy wymieniali uwagi czekając w napięciu.
– Cały dzień do nich dzwoniłem – pozwiedzał do mnie pan Andrzej, a ja nie wiedziałam jak to robił, bo telefon też był burzą zerwany, a moja komórka dawno się już rozładowała. Ale uśmiechnęłam się do niego z wdzięcznością kwitując sentencją, że w dwudziestym pierwszym wieku nie da się żyć bez elektryczności.
Po czterech godzinach przez tłum przeszła wiadomość, że światło będzie za pół godziny. I było.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2015, dziennik ciała i oznaczony tagami , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *