Dziennik lizboński (1)

17 maja 2015, niedziela. Pessoa w swoim angielskim przewodniku nie przewiduje innej drogi dla turysty niż droga wodna. Turysta ma statkiem z Atlantyku wpłynąć, mijając trzywiekową latarnię Bugio szerokim Ujściem Tagu i dopłynąć do wieży Torre de Belem z szesnastego wieku, skąd już widać całą bajeczna panoramę ukochanego miasta Pessoi. Następnie po dobiciu do którejś z przystani, przy której może zakotwiczyć każdy statek, gdyż dno Tagu jest głębokie, wsiąść do tramwaju i pojechać do hotelu.
Na razie stoję szarzejącym świtem w dolnych partiach lotniska w Katowicach, skąd lecę do Frankfurtu znaną mi już trasą zawsze powtarzającą się kolejnością: autobus do samolotu, samolot, autobus na terminal, jazda ruchomym chodnikiem, odnalezienie bramki, wejście do samolotu już tylko rękawem.
Przed Lizboną widać przebijające chmury pasmo górskie. Brązowy, omszały masyw górski upstrzony jest wiatrakami, aż dziw, że są na takich wysokościach. Samolot wlatuje nad Lizbonę z Europy od strony południowej, potem zakręca jakby chciał pokazać z lotu ptaka czerwony most Salazara, gigantycznego Chrystusa, przelecieć rzekę i jak kurtyną z dymiących silników nagle odsłonić wspaniałe wytyczone z geometryczną precyzją ulice i place miasta, by w konsekwencji wylądować na lotnisku na północy Lizbony.
Czekam na pięknym terminalu na przylot syna z Los Angeles i ładuję komórkę w oddalonym od siedzeń kontakcie ciągle odchodząc od bagaży. Właściwie sprawdzam, kiedy uzbrojona straż lotniska nadejdzie widząc bagaż bez pasażera, w którym na pewno jest bomba. Jednak nikt się mną, ani bagażem nie interesuje. Mogę swobodnie zjechać ruchomymi schodami do punktu informacyjnego, zabrać foldery z mapą Lizbony, i wrócić do bagażu i nic.
Barbara napisała nam, żebyśmy pojechali taksówką pod Muzeum do Fado w Alfamie, gdzie będzie stała z kluczami. Ale każdy przylatujący samolot wysypuje tabuny pasażerów natychmiast kierujących się do postoju taksówek, gdzie utworzyła się już pokaźna kolejka. Po drugiej stronie ulicy widać wabiące palmy i kwitnące krzewy bugenwilli, chcemy jak najszybciej połączyć się z miastem, wchodzimy do metra. Ze stacji Santa Apolonia już niedaleko do Barbary, która faktycznie stoi na rogu trzymając w ręce gigantyczny, starożytny klucz. Barbara to młoda dziewczyna w t-shircie i legginsach, na nogach ma zakazane przez wszystkie przewodniki turystyczne japonki nie nadające się na tutejsze nawierzchnie z osiemnastowiecznej calçada portuguesa.
Barbara jeszcze czeka, aż nadjedzie jej chłopak i poda z samochodu papier toaletowy. Objuczeni wspinamy się po stromej ciasnej uliczce, gdzie wokół wszyscy na niewielkich podwórkach siedzą przy stolikach restauracyjnych i jedzą.
Barbara otwiera drzwi kamienicy z rzeźbionym w piaskowcu renesansowym portalem i wchodzimy na czwarte piętro po wąziutkich, drewnianych schodach. Dom pachnie starością, podobno właśnie te domy nie uległy zniszczeniu w trakcie trzęsienia ziemi w 1755 roku i są najstarsze w Lizbonie, ale wydają się jeszcze starsze, niż są. Jednak mieszkanie jest urządzone nowocześnie, okrągłe schodki prowadzą do drugiego pokoju po dachem, który zajmuję. Barbara ma tu bibliotekę z ambitną literaturą, przeglądam po portugalsku Naomi Klein, po rogach stoją świece zapachowe, panuje domowy, przytulny klimat. Mówi, że musi opuścić Lizbonę, bo za chwilę wszystkie knajpy wypełnią się kibicami i będą hałasować całą noc, a ona tego nie zniesie.
Faktycznie, idąc potem wybrzeżem napotykam grupy kibiców ubranych w czerwone koszulki z białymi napisami, którzy co chwilę pozdrawiają zatrzymujące się samochody wydające przeraźliwe dźwięki. Niektórzy schodzą na kamienisty brzeg, by między skały wbić flagę drużyny piłkarskiej i trzymając się za ręce wyskandować magiczne zaklęcia. Gdy ich fotografuję, ustawiają się do pozowania wymuszając ode mnie deklarację, że też jestem za Benfiką i kocham Jorge Jesusa. Dochodzę do Cais das Colunas z dwoma marmurowymi kolumnami zwieńczonymi kulami ma kamienistym brzegu, na którym siedzą zakochane pary i wieczorni spacerowicze. Jest to wejście nie tylko do wody – tutaj kobiety żegnały marynarzy – ale też schodami do Placu Pałacowego, który na fotografiach nie robi tak teatralnego wrażenia, jak w rzeczywistości.
Trudno nie oprzeć się tutaj przekonaniu, że świat to fikcja. Zaraz się przypomniana Calderon ze swoim Portugalczykiem „Księciem niezłomnym”. Ten gigantyczny plac na planie kwadratu, który nie tylko pamiętał jak w gruzach legły Maurów posady, trzęsienie ziemi, ale też Salazara, który tutaj na wiecach przekonywał rodaków, że tylko neutralność pozwoli im bez strat przeczekać wojnę, ale na wieść o śmierci Hitlera przesłał kondolencje i kazał spuścić flagi do połowy na znak żałoby.
Pessoa nie cierpiał Salazara tak samo, jak nie cierpiał faszystów i komunistów. Może przez to ostanie był tak nieobecny w polskiej kulturze i może dlatego wszystkiego o jego czasach należy dowiadywać się od nowa. Właśnie niedawno wznowiono wydaną w Polsce w 1939 roku napisaną przez Salazara „Rewolucję pokojową”, którą z pewnością posiadał kardynał Wyszyński wychwalając Salazara na kazaniach w 1981 roku.
Cóż mogliśmy o tym wszystkim wiedzieć i cóż można wiedzieć o skutkach dzisiejszych takich właśnie wznowień dla prawicowych portali internetowych.
Nierzeczywistość Placu Pałacowego o wielu nazwach, czyli „Placu Handlowego”, „Placu Czarnego Konia”, czy po prostu „Praça do Comércio” mija po oswojeniu się z przestrzenią wielkiego teatru dla mas, półmroku z zapalonymi już światłami przeciwległego wybrzeża Tagu i pływających na nim okrętów.
Idę z rozśpiewanymi i rozkrzyczanymi grupami by przekroczyć z nimi Łuk Triumfalny. Pessoa z wyraźną dumą opisuje szczegółowo wszystkie wyrzeźbione w białym marmurze postacie z czarną sylwetką Króla Józefa I na czarnym koniu depczącego węża, jak i na zwieńczeniu Łuku Triumfalnego. Jest tam podobno i Vasco de Gama, i Markiz Pombal i wszystkie alegorie patronujące dziełu odbudowy Lizbony jak Chwała, Geniusz i Odwaga. Podobno wkoło w amfiladach były wszystkie ważne urzędy miasta, budynki ministerstw i ambasad. Teraz jest mnóstwo restauracji i kawiarni, biur podróży i informacja turystyczna, Muzeum Piwa. Odnajduję w północno wschodnim narożniku pod arkadami legendarną Cafe Martinho da Arcada, gdzie Pessoa spotkał maga tych czasów Aleistera Crowleya. Jakie czasy, tacy magowie. Nam swego czasu dane były spotkania jedynie z Kaszpirowskim i tylko za pośrednictwem telewizora w telewizji publicznej.
Jednak w wypadku Pessoi fluidy metafizyczne były tak silne, że mimo jego społecznej alienacji, przechowano podobno do dzisiaj w tej kawiarni jak relikwię filiżankę, z której Pessoa pił zawsze kawę, nawet jeszcze trzy dni przed śmiercią.
Mijam stoliki wystawione przed restauracją nakryte żółtymi obrusami harmonizującymi z pomarańczową barwą ścian podcieni. Ludzie jedzą kolacje na papierowych, białych, jednorazowych podkładkach z daleka wyglądających jak olśniewająco wyprane i wyprasowane obrusy. Wewnątrz stoi pianino, nad którym wisi nowoczesny, barwny portret Pessoi. Portrety dość niedbale wraz z czarno białymi fotografiami poety i wycinkami z gazet zdobią wszystkie ściany lokalu. Kelnerzy w czarnych spodniach i kamizelkach w prążki, w białych koszulach z długimi rękawami odsługują liczną klientelę turystów, którzy przyszli tu jedynie na strawę spożywczą.
Chodzę trochę po Rua Augusta, restauracje wystawiły stoliki na całej jej szerokości, kelnerzy zaczepiają przechodzących zachęcając ich do zajmowania stolików. Grajkowie uliczni na różnych instrumentów nie grają fado, muzyka jest międzynarodowa jak i pewnie grajkowie. Ten chłopak z wiolonczelą gra klasykę, za nim kilka merów dalej zainstalowała się grupa jazu tradycyjnego z Nowego Orleanu. Próbuję poszukać, gdzie był w czasie wojny Banco Espírito Santo, gdzie balkon Ministerstwa Finansów, skąd przemawiał w 1941 Salazar, gdzie Niemieckie Centrum Propagandowe i gdzie mógłby się toczyć dalszy ciąg filmu „Casablanca”. Skręcam na ulicę Złotą, potem na Srebrną, wracam na Augusta, by już definitywnie iść do domu krętymi uliczkami Alfamy, opóźniając powrót. Domy po jakiejś fieście połączone są girlandami podobnymi do łańcuchów choinkowych o tęczowych barwach, a pod nimi mrowią się stoliki, gdzie jedzą piją i jeszcze raz jedzą, ale lulek nie palą. Tu już dochodzą dźwięki fado zapewne na okoliczność tasiemcowo przesuwających się po ulicach korowodów wycieczek turystycznych, które prowadzą swoich podopiecznych do malowniczych knajpek, tam na ich rzecz nawet zrezygnowano z oglądania meczu. Reszta lokali jest albo wyludniona, albo odpoczywają po meczu w telewizorze.
Otwierając gigantycznym kluczem klatkę schodową pamiętam, że mieszkanie jest na czwartym piętrze. Przestaję jednak liczyć piętra wiedząc, że mój pokój ma dwuspadowy dach, a więc to musi być najwyższe piętro. Kiedy wkładam mój gigantyczny klucz do gigantycznej dziurki, wewnątrz słyszę jakieś spłoszone odgłosy, które w pewnym momencie zamierają. Po moim odezwaniu się wychodzi przestraszony chłopak i mówi po angielsku, że nic nie wie, że on tylko wynajmuje. Schodzę na niższe piętro, tym razem wypadło na odgłos mojego gmerania w ich zamku młode małżeństwo, które wskazało mi drzwi po przeciwnej stronie. Tam mój klucz pasował.
W ogromnym telewizorze Barbary transmitowano właśnie ostatnie wiadomości lokalne. Tej niedzieli pogoda była wyśmienita, temperatura dochodziła do 34 ° Benfica pozostała mistrzem zgodnie z prognozami najdoskonalszych magów lizbońskich.
Zespół przybył tuż po północy. Z tunelu wychodził zawodnik jeden po drugim po czerwonym dywanie, który doprowadził ich do gigantycznego pomnika markiza Pombala na środku ronda. Tam skakali, krzyczeli i śpiewali z fanami przez godzinę. Po ogniach sztucznych nagle rzucono petardy a potem szklane butelki i kostki brukowe zaczęto rzucać w tłum.
Interweniowała Policji Bezpieczeństwa Publicznego. Nie wiadomo, co lub kto spowodował zamieszki. Nadjechały ambulanse.
Zasnęłam jak kamień na moim poddaszu, gdzie dwa lufciki pompowały do wnętrza ciepłe powietrze lizbońskiej nocy wolne od much i komarów. Całą noc sączyło się gdzieś fado przetykane dźwiękami gitary przedzierającej się z ulicznej grupy młodzieżowej, która stawiała tamtym dźwiękom beznadziejny opór. Barbara przygotowała do przykrycia jedynie prześcieradło, na taką majową noc w sam raz.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii dziennik ciała i oznaczony tagami , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Jedna odpowiedź do Dziennik lizboński (1)

  1. MarekL pisze:

    Trudno było znaleźć ten post w google, stronka ciekawa, zasługuje na większy ruch. SEO w 2015 stało się bardzo trudne, jest coś co ci się napewno przyda, poszukaj sobie w google – niezbędnik dla każdego webmastera

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *