Lata sześćdziesiąte. Ewa (6)

Jesienią 1962 dziewczynki z zastępu Ewy były w klasie piątej. Ich działalność harcerska na zbiórkach stała się z biegiem czasu coraz mniej formalna. Korzystając z pogody spotykały się nie w szkole, a na podwórku Ewy i Marzenki, co dla Joli było jednie kwestią przekroczenia ulicy Liebknechta, a dla Basi wyjścia z klatki przecinającej ją Klary Zetkin.
Ewa złakniona uczuć zaproponowała braterstwo krwi, na co z entuzjazmem przystały. Pod balkonem Marzenki wykopały łyżką kuchenną jamę, w którą włożyły metalowe przedwojenne pudełko na stalówki dziadka Ewy, w którym zamknęły kartkę złożoną na osiem części. Tam, pod deklaracją dozgonnej przyjaźni wykaligrafowaną przez Jolę przypieczętowały akt przysięgi krwią ze wskazującego palca nakłutego szpilką.
Przy byle sprzeczce dziewczynki groziły, że wykopią dokument i zniszczą. Ewa wtedy rozpaczała i przeżywała to bardzo boleśnie. Raz po ostrej kłótni faktycznie pudełko wykopały i kartkę zniszczyły. Jednak wkrótce któraś z nich zaproponowała powtórzenie całej ceremonii, na co chętnie przysłały. Tym razem, jako profesjonalistki, skuteczniej i szybciej przyspieszyły wyciek krwi z palca wyssaniem i złożyły ślady na papierze bardziej wyraziste. Ponownie, z całym dostojeństwem chwili zakopały pudełko.
Tymczasem Dyrekcja szkoły i Komitet Rodzicielski wyasygnowały większe niż w latach ubiegłych kwoty na rozwój szkolnego harcerstwa. Druhna Podolak zorganizowała dla całej szkolnej drużyny jednodniową wycieczkę do Sztolni „Czarnego Pstrąga” w Tarnowskich Górach.
Zastęp Ewy w komplecie stawił się pod klatką schodową Marzenki i razem wyruszyły szarzejącym rankiem na dworzec. Szły nową, właśnie odblokowaną częścią ulicy Liebknechta ciągnącą się teraz aż do Placu Wolności. Skręciły na Mickiewicza, gdzie zamajaczyły budy nowo budowanego pawilonu Meblowego tuż przy Łaźni Miejskiej. Na chodniku zwalone stare deski zakrywały kałuże wody i błoto. Skręciły w Stawową. Rynek był rozkopany, a Stary Dworzec przestał działać. Budowę Nowego Dworca rozpoczęto rok temu i teraz miały bliżej dochodząc od ulicy Stawowej między drewnianymi płotami odgradzającymi prace budowlane, które kontynuowano bez wstrzymania ruchu kolejowego.
Na peronie 1 stało już mrowie harcerek i harcerzy z przewieszonymi przez ramię chlebakami z płótna żaglowego. W Tarnowskich Górach w parach przeszli przez miasto do Parku Repeckiego. W oddali majaczyły baszty spalonego po wkroczeniu sowietów pałacu, którego bezsensowną degradację w imię nienawiści do poniemieckiego dziedzictwa przypieczętowała ostateczna decyzja generała Ziętka. Nikt jednak, również Ewa, nie miał odwagi pytać o dzieje pałacu. Jej zastęp szedł z uczniami klas starszych, którzy także o nic nie pytali, gdyż pewnie już wszystko o wszystkim wiedzieli.
Szli po szerokich wyłożonych płytami dolomitowymi parkowych alejach, które rozwidlały się w ziemne, szerokie ścieżki. Ewa nie miała pojęcia – i chyba nikt inny z wycieczki – na czym polegała ta atrakcja wycieczki. Już samo przejście przez jesienny las stworzony z bardzo szlachetnych nasadzeń drzew przez niemieckich właścicieli sprzed dwóch wojen światowych zachwyciło ją i właściwie już w zupełności satysfakcjonowało. Jednak nieoczekiwanie pojawiła się atrakcja kolejna. Poniżej ścieżki zobaczyli jak z bajki, stojący wśród drzew okrągły domek z kamiennych głazów przypominający ul kryty gontem, bez okien, natomiast z niskim wejściem półokrągło sklepionym kojarzył się bardziej z średniowiecznym rycerstwem, niż górnictwem. Jednak napis szyb „Sylwester” wszystko wyjaśniał. Przed nim stała ławka i stragan obwieszony pamiątkami z Tarnowskich Gór. Przed domkiem stała już grupa turystów, więc dzieci pobiegły kupować pamiątki. Tam było wszystko: ciupagi góralskie, wyroby z bursztynu, parasolki japońskie i parzenice. Dzieci najczęściej kupowały kopalniaki, czyli czarne cukierki ślazowe i blaty śląskie, czyli okrągłe opłatki. Ponieważ 600 metrowy odcinek między szybem „Sylwester”, a szybem „Ewa” pokonywało się na połączonych łańcuchem łódkach w godzinę, a można było zabrać jedynie 40 osób, kolejka przesuwała się wolno. Jednak część wycieczki, w której znalazł się cały zastęp Ewy doczekała się swojej kolejki mimo, że Ewa i tak chętnie czekałaby jeszcze na nią dłużej, gdyż w zaczarowanym reptowskim lesie czuła się wyśmienicie. Zajęły pierwsze miejsca przed zakratowanym wejściem i jak przewodnik je otworzył schodziły krętymi, oświetlonymi schodami w dół sztolni jako pierwsze. Mrok zaskoczył je w momencie, kiedy nie czuły już pod butami żadnych schodów i skierowały się bez innej możliwości na tzw. przystań, gdzie zobaczyły jedynie obrysowaną światłem czarną sylwetkę przewodnika. Skierował je do pierwszej łódki, na czele której paliła się jedyna karbidowa lampka żywym, kołyszącym się płomieniem. Powoli łódki przesuwały się do przodu, a za nimi, za dwoma parami zastępu Ewy, która siedziała z Marzenką, a za nimi Jola z Basią, wsiadali harcerze i harcerki miarowo zapełniając cały długi ciąg drewnianych łódek, które przed wojną podobno były kajakami. Głęboka Sztolnia „Kościuszki” – jak nazwał ją stojący na końcu przewodnik lekko odpychając się od mokrych ścian korytarza – w swych wodach podobno mnożyła pstrągi wpuszczane tutaj w momentach jak podnosiła się woda z rzeki Drdy, które górnicy wyławiali i jedli.
Ewa nie uroniła ani jednego słowa przewodnika. Z nich zrozumiała, że jest teraz ten chodnik jedynie turystyczną ciekawostką, a pierwotna funkcja sprzed stu lat była też jedynie jedną z wydrążonych 8 sztolni odwadniających, ale tylko ten korytarz, gdzie poruszano się łódkami, oddano do zwiedzania.
Żeby usłyszeć przewodnika, harcerze musieli być cicho, co nie zawsze się udawało. Co jakiś czas rozlegały się chichoty i parskania, a Ewa z całym nabożeństwem i religijnym przestrachem wsłuchiwała się w ciepły głos przewodnika i plusk wody. Przepływali powoli między świecącymi się od wody kamiennym w kolorze miodu tunelem, na którym, jak mówił przewoźnik, rosły na stropach i ociosach korytarzy nacieki stalaktytów, stalagmitów, stalagnatów, makarony rurkowe, polewy, kurtyny, misy, niecki, kaskady martwicowe, perły jaskiniowe i pizolity. Nacieka mleczko wapienne i śmietana, utwardzają się konkrecje piaszczyste lub ilaste spojone kalcytem dzięki kapiącej wodzie. Tworzą się kamienne firanki i draperie, pienią się w koronki i kalafiory. Z parku Repeckiego – Ewa jeszcze bardziej nastawiła ucho – wchodzą rośliny, jednak tylko u wylotu szybu, gdyż potrzebują światła: glony, mszaki, porosty występujące w stropie chodnika grzyby oraz pleśnie, które odżywiają się odchodami nietoperzy.
Ewa nie zauważyła na ścianach żadnego śladu życia. Korytarz miał 4 metry wysokości, łukowaty sufit, ale nie dostrzegła tam żadnego nietoperza. Na wprost łódki jarzyło się anemicznie światełko, do którego łódka zdążała. Tym niemniej należało być cicho, gdyż nietoperze mogły spać i nie należało ich budzić, szczególnie, że to one tutaj mieszkały, a harcerze byli tylko gośćmi.
Dopływali właśnie do szybu „Ewa” i przewodnik powiedział, że jeśli na pokładzie łódek znajduje się jakąś Ewa, to może powiedzieć życzenie, a on je spełni. Nikt się nie odezwał i Ewa nieśmiało powiedziała, że ma na imię Ewa i chciałaby, by przewodnik odpowiedział jej na pytanie, gdzie są nietoperze. Okazało się, że ich hibernacja trwa wprawdzie tylko w zimie, jednak fragmenty podziemi wykorzystują cały rok i ich po prostu w tych ciemnościach nie widać. Naliczono 150 nietoperzy stałych, wśród nich nocka dużego, jest też nocek wąsatek, nocek rudy i gacek brunatny. Oprócz nietoperzy mieszkają tu dżdżownice, pchły, motyle, chrząszcze, żaby, piżmaki, myszy, ryby.
– Właściwie tylko pstrągi, które od czarnej wody nazwano czarnymi – uzupełnił troskliwie przewodnik. I wtedy, jak przewodnik kończył tak interesujący dla Ewy wykład, wszystkie łódki na wprost od przewodnika przechyliły się jak w dominie i po kolei zaczęły wyrzucać do wody swoją zawartość. Było płytko, woda nie przekraczała metra głębokości, jednak lodowate zimno przeniknęło Ewę, Marzenkę Basię i Jolę, a za nimi jeszcze pięć siedzących par. Resztę łódek przewodnik zdołał powstrzymać sobie znanym tylko sposobem przed podobnym losem, w tym łódki z chłopcami, którzy je umiejętnie potrafili rozhuśtać.
Zbliżali się już do końca wycieczki i druhna Podolak zarządziła, by nie pchać się do wyjścia i pozwolić na przejście mokrym harcerzom w pierwszej kolejności. Szły 20 metrów w górę schodami do wyjścia, gdzie stał identyczny okrągły leśny domek nadszybia, tym razem z napisem „Ewa”.
Był już jesienny zmierzch, kiedy druhna Podolak dzięki pomocy sprzątaczek poczekalni stacji kolejowej Tarnowskich Gór i babci klozetowej kolejowego szaletu wysuszyła mokre druhny. Zrozpaczona błagała, by nikt nie przyznawał się w domu do kąpieli w podziemiach kopalni. By to ukryć, musieli przepuścić kilka pociągów do Katowic, gdyż tak długo trwało suszenie i opóźnić powrót, co spowodowało panikę wśród rodziców oczekujących powrotu dzieci.
Krystyna wróciła bezradna od telefonu Zosi, gdyż telefon do dyrekcji szkoły niczego nie wyjaśnił. Właściwie wszyscy rodzice, którzy posiadali telefony gasili w ten sposób swój niepokój, ale tych na całe szczęście nie było dużo.
Nikt nie zachorował, a Ewa z czułością, długo wspominała podziemny świat, którego tak zazdrościła nietoperzom.
Nastały wielkie mrozy i wielkie ponaglania do odśnieżania ulic. Właściwie o niczym się nie mówiło, tylko o źle grzejących kaloryferach i o nie stawianiu się z łopatami na apele komitetów blokowych. Butelki z mlekiem pękały już w wózkach przed rozwiezieniem, powoli wszystko ustawało i wreszcie w połowie stycznia Śląskie Kuratorium Katowickiego okręgu Szkolnego zezwoliło Inspektorom na przerwanie nauki w szkołach wszystkich szczebli do odwołania. Zrobiono to w ostatniej chwili, gdyż i tak kotłownia na Koszutce uległa poważnej awarii. Zamknięto pocztę, szkołę i wszystkie niedogrzane pomieszczenia przenosząc pracowników do innych miejsc. W lutym zarządzono, że zakłady pracy mogą rozpoczynać pracę z opóźnieniem, a szkoły podstawowe rozpoczynać naukę o pół godziny później. Te wszystkie centralne decyzje bez indywidualnych modyfikacji powodowały narastający paraliż dosłownie wszystkich dziedzin życia codziennego. Operacja „Śnieg” z początku – by uniknąć protestów – objęła ścisłym obowiązkiem jedynie internaty szkół zawodowych. Jednak już niebawem wezwano wszystkich mieszkańców. Z samego Sosnowca wywieziono 2 tysiące sześcienne śniegu. Pod koniec zimy akcja białych niedziel objęła całą Polskę i czyn społeczny w odśnieżaniu ulic odbywał się obowiązkowo przez kolejne trzy niedziele. Do odśnieżania powołano wszystkich obywateli miast, którzy byli pilnowani przez komitet Frontu Jedności Narodu. W Katowicach odśnieżało w pierwszą niedzielę 500 mieszkańców, potem ta liczba wzrastała, tak że brakowało łopat. W trzecią niedzielę odśnieżało już 65 tysięcy katowiczan, ale i to nie powstrzymało paraliżu miasta. Kioski były zasypane i nie można było z nich ani wejść, ani wyjść, ani do nich podejść. Transporty mleka utykały już na stacjach przeładunkowych, a potem nie wyjeżdżały nawet z PGR-ów, skutkiem niemożności wydojenia krów. W drugiej połowie lutego topniejący śnieg podniósł poziom śmierdzącej Rawy co groziło jej wylewem, w związku z czym zdecydowano się rozebrać kilka budynków w Szopienicach. Zalegający śnieg na dachach topniejąc zaczął zalewać mieszkania i tak zalał mieszkanie Ewy. Lód blokował uliczne studzienki, stojąca woda na ulicach nazajutrz zamieniła się w gołoledź.
Wczesną wiosną Ewa zarządziła kolejne zdobywanie sprawności, które miało jakąś konkretną nazwę, jednak nie wiedziały jaką. Misję dowiedzenia się o jaką sprawność chodzi zleciły Joli. Zaplanowały szukanie pierwszych objawów wiosny i w tym celu pojechały w marcu tramwajem do Parku Kultury z zamiarem zasięgnięcia języka w Planetarium na temat astronomicznych przyczyn wiosny. Zwrot o „zasięgnięciu języka” był autorstwa Joli i Ewa obawiała się, czy nie będzie to zbyt niegrzeczne wobec dyrektora planetarium, gdyż, jakby co, wszystko spadnie na nią, bo tylko ona miał brązowy sznur. Pojechały w środę zaraz po szkole, kiedy było najmniej lekcji wpadając do domu, by zostawić tornister i zabrać kanapki na wycieczkę. Krystyna zapakowała Ewie buchty i dała butelkę z herbatą zatkaną korkiem. Zapakowała wszystko do chlebaka i sprawdziła, czy w kuce jest notes i ołówek, oraz kredki. Odkąd miła finkę, nie musiała nosić scyzoryka, mimo, że finka był tępa i właściwie bezużyteczna.
Pojechały „szóstką” i wysiadły na przystanku „Wesołe Miasteczko”. Sezon rozpoczynał się pierwszego maja i wszystkie widoczne zza wysokiego metalowego ogrodzenia karuzele i koła młyńskie stały nieruchomo i smutno. Od ulicy Złotej skierowały się w aleję wiodącą do ZOO, ale minęły starożytną bramę przeniesioną przez Ziętka z zdewastowanego pałacu Donnersmarcków ze Świerklańca i popatrzyły w prawo, gdzie majaczyła pusta fontanna z rzeźbami fok, a na dalszym planie gigantyczna żyrafa o trzech nogach. Minęły ZOO, ale zwierząt na wybiegach nie zobaczyły, bo te pochowały się w swoich pawilonach. W tym roku spodziewano się znacznego przychówku, miały rozmnożyć się szopy, jenoty, lisy małpy makaki, rezusy, koczkodany, mandryle i dla nich miano wybudować nowe kwatery. Przymierzano się do budowy nowej słoniarni i zakupu czterech słoni. Ale one tam nie wchodziły. Ich celem bowiem nie było infantylne oglądanie, ale poważne, przyrodnicze badanie. Jednak na przestrzeni tych 600 hektarów nie było żywego ducha i poczuły się nieswojo. Jednak z harcerską determinacją przystąpiły do badania ziemi w poszukiwaniu rodzącego się życia. Niestety ziemia też była martwa i nie dawała żadnych sygnałów rodzącego się życia. Ubiegłoroczne trawy zniszczone tegoroczną zimą stulecia zdawały się nigdy nie odrodzić. Wreszcie Jola znalazła pąk podbiału, co Ewa skrzętnie i z entuzjazmem odnotowała w notesie, odrysowując roślinę i kolorując kredkami.
Jednak przemierzenie kolejnych kilometrów i przeczesywanie ziemi nic nie dało.
Tym sposobem dotarły do Planetarium. Minęły przysadkowaty, monumentalny pomnik Kopernika i zaczęły piąć się po schodach jak do świątyni. Zresztą, wszystko miało tutaj znamiona sakralności. Plan koła, kolumnada wewnątrz z której roztaczał się widok na atrium z centralnie wmurowanym o trzymetrowej średnicy zegarem słonecznym.
Szły onieśmielone po marmurowych posadzkach na piętro, gdzie dotarły do gabinetu dyrektora Józefa Sałabuna. W całym budynku nie było żywego ducha i ostrożnie zapukały. Otworzył im osobiście drzwi sześćdziesięcioletni mężczyzna w okularach i zaprosił do obszernego biurka, za którym usiadł, przysuwając im kilka foteli. Jola prześcignęła Ewę w tłumaczeniu o co chodzi zastępowi harcerskiemu, a dyrektor planetarium z cała powagą je przyjął i odpowiadał na zadawane pytania. Żałował, że nie będzie ich tutaj w kwietniu, kiedy otworzy wystawę „Czas i jego pomiar w rozwoju dziejowym”. Pokażą 300 eksponatów pochodzących z zakładów i muzeów uniwersyteckich, muzeów narodowych Krakowa, Wrocławia, Poznania, z Głównego Urzędu Miar.
– Pokażę też i swoje wynalazki – pochwalił się dyrektor Sałabun i podniósł słuchawkę. W drzwiach pojawił się jego asystent, który zabrał dziewczynki do sali, gdzie pośród niesłychanej ilości zegarków, kompasów i zupełnie niezrozumiałych urządzeń stały wynalazki dyrektora.
Następnie przeszły z asystentem do osobnego pomieszczenia przykrytego ogromną drewnianą kopułą, w którym stał gigantyczny teleskop wycelowany w sklepienie kopuły. Młody asystent wyjaśnił, że aberracja chromatyczna obiektywu refraktora Zeiss’a 30/450 cm „drażni” wspaniale Wenus, natomiast Jowisz i Księżyc słabiej. – Są tu dwa różne systemy mikroruchów działających przy mechanizmie zegarowym w celu niwelacji ruchu obrotowego Ziemi – wyjaśnił.
– Głowicą rewolwerową można precyzyjnie uzyskać ostrość obserwacji – dodał.
Potem wybrał najmniejszą dziewczynkę i była to Ewa. Podeszli do ściany, gdzie obok zdjęć komet wywołanych na szkle bezpośrednio z teleskopu mającego możliwość wykonywania tak dużych fotografii nieba, wskazał metalową klamkę. Ewa stojąc na palcach przekręciła ją w lewą stronę i ku zdziwieniu i zachwycie wszystkich kopuła zaczęła się rozsuwać pokazując błękitne, wiosenne niebo.
Sprawność zastępowej Ewy została zaliczona. W maju druhna Podolak zawiadomiła je, że będzie ceremonia nadania krzyża harcerskiego. Ewa zgłosiła cały zastęp do odznaczenia krzyżem harcerskim, ale druhna Podolak powiedziała, że przysłali ich mało i może dać tylko jeden i to zastępowej. Reszta zastępu Ewy śmiertelnie się obraziła i kiedy już po zrobieniu dziury w mundurku i przykręceniu krzyża śrubką od wewnątrz Ewa pozyskała krzyż harcerski raz na zawsze, przestały chodzić na zbiórki i bawić się w harcerstwo.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata sześćdziesiąte. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *