Lata sześćdziesiąte. Rudek (4)

Trudno było oglądać Rudkowi telewizję, kiedy spiker z godzinnym opóźnieniem rozpoczynał audycję. Drukowane po gazetach programy praktycznie nigdy nie zgadzały się z faktyczną emisją. Zapowiadany film zagraniczny zastępowano radzieckim jak gdyby nigdy nic, bez żadnych wyjaśnień. I te, nie wiadomo kiedy mające się zakończyć, pojawiające się na ekranie plansze kontrolne „Przepraszamy za usterki”…
Rudek zbliżał się już do pięćdziesiątki i na czekanie czasu nie miał. Telewizja, jako źródło informacji o świecie, w którym przyszło mu żyć zawodziła za każdym jej włączeniem. Rudek nie śledził tajnych komunikatów antypaństwowych zawartych jakoby w wystąpieniach Wicherka, o których nazajutrz huczała cała ekipa inżynierów w Łagiszy. Tym niestety coraz bardziej się wykluczał ze wspólnoty pracownianej nie wiedząc, o czym rozmawiają i z czego się śmieją. Rudek nie mając żadnego istotnego kontaktu z żoną, lgnął do ludzi w pracy i cenił sobie ludzką sympatię, chciał być lubiany. Adam, jego przyjaciel ze studiów pozostał w przydzielonej mu po studiach pracy w „Energoprojekcie”, tam awansował z roku na rok, umacniał swoją pozycję i nawiązywał nowe przyjaźnie i znajomości. Rudek przeszedł już cztery przeniesienia i tutaj pracując drugi rok, nie pozyskał nikogo sobie bliskiego. Środowisko było zatomizowane, panował strach nie tylko przed donosami ile przed nie osiągnięciem odpowiedniego stopnia sprawności ideologicznej, na mocy której otrzymywało się przydział na mieszkanie i premię pieniężną. Starano się o tytuł „Najlepszego w Zawodzie” oraz „Najlepszego Pracownika i Kolegi” mogąc je pozyskać jedynie na drodze współzawodnictwa, czyli tylko przy eliminacji innych współpracowników. Zobowiązania podjęte w ramach obchodów Tysiąclecia Państwa Polskiego dodatkowo wytracały energię i tak już napiętego i nierealnego planu budowy. Rok podzielony był na święta państwowe, do których docelowo pędziła załoga budowlana nie by wykonać plan, lecz by zdążyć przed nadchodzącym świętem. Napięte harmonogramy były niemożliwe do wykonania skutkiem wielu przeszkód, awaryjności podzespołów, a także wiecznie pijanych robotników i kierowców ciężarówek gnieżdżących się w zabłoconych barakach. Ale dyrekcja maskowała ten stan rzeczy fikcyjnymi pokazami rezultatów budowy w trakcie np. delegacji zagranicznych, czy przy okazji świąt państwowych delegacji z resortu z Warszawy. Męczyło to Rudka i pozbawiało satysfakcji zawodowych, gdyż zamiast mobilizować załogę, jeszcze bardziej ją demoralizowało pozbawiając resztek uczciwości.
Po pracy wpadając do domu jedynie na obiad, jechał na egzaminy budowlane dające mu większy zakres specjalizacji inżynierskich i na kursy językowe. Bardzo ubolewał nad swoją alienacją, jednak z chłopską determinacją konsekwentnie realizował plan wyjazdu z Polski.
W grudniu 1962 ukończył w Wyższej Szkole Ekonomicznej przy ulicy 1 Maja róg Bogucickiej kurs poświęcony problematyce społeczno-ekonomicznej krajów gospodarczo słabo rozwiniętych prowadzony na zlecenie Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego z inicjatywy Komitetu Współpracy Gospodarczej i Naukowo-Technicznej z Zagranicą przy Radzie Ministrów. Został do niego wytypowany przez swój resort. Tam odbył 105 godzin wykładów i seminariów, 85 lektoratu języków obcych: angielskiego i hiszpańskiego, i zdał kolokwium.
Stawało się coraz bardziej realne, że wyślą go na Kubę, gdyż trwająca tam już dwa lata rebelia przeciwko amerykańskiej dominacji stabilizowała się i na gwałt potrzebowano fachowców, którzy by zastąpili wydalonych z wyspy, bądź uciekających pracowników wyższego szczebla przemysłu kubańskiego.
Rudek bardzo chciał pojechać właśnie na Karaiby, być może spotkałby się z bratem, do którego tęsknił i z którym potajemnie przed Krystyną utrzymywał bardzo intensywny kontakt korespondencyjny. Wysyłał bratu bez jej wiedzy przedwojenne kryształy przywożone przez Krystynę z Przemyśla. Wielki, niemal półmetrowej wysokości kryształ wysłał w czasie, kiedy Krystyna była na wakacjach z dziećmi nad morzem. Brat słał listy o swojej katastrofalnej sytuacji, której się nie spodziewał jadąc na zaproszenie rodziny żony, a która jak przypłynął Batorym, po hucznym powitaniu, nie pomogła mu szukać pracy. Nie znając języka i będąc niewykwalifikowanym robotnikiem, gdyż w Chorzowie w Hucie pracował jako urzędnik w dziale administracji, godzinami wystawał przy brygadach kopiących rowy, aż oni się zmęczyli i brygadzista wołał go do pomocy, dając mu kilka dolarów. Rudek dawno już wybaczył mu, że bez uprzedzenia naraził go na tak kolosalne koszty comiesięcznej spłaty mebli, które podżyrował i które jeszcze pół roku musi spłacać. Wysyłając kryształy, miał nadzieję, że mają nawet wyższą cenę tam, niż w Polsce, gdyż tutaj były i tak bardzo kosztowne. Produkowała je jedyna w Polsce Huta szkła w Stroniu Śląskim, ale głównie na eksport do USA i innych krajów. Nie sposób ich było zwyczajnie w sklepie kupić, słał więc to co było w domu, słusznie przypuszczając, że Krystyna zaaferowana dniem powszednim i telewizyjnymi programami i tak nie spostrzeże ich braku.
Wiedząc o zbliżającym się wyjeździe w obawie, że potem nie będzie miał czasu, pojechał do żyjącej jeszcze rodziny wujków na wieś i tam we łzach i morzu wódki się z nimi pożegnał.
W połowie lipca, jak wybierająca się sójka za morze z wiersza Brzechwy poszedł na ulicę 3 Maja kupić walizy na wyjazd. Te tekturowe powojenne nie nadałyby się już na tak długą podróż przez ocean. Sklepy z galanterią skórzaną wypełnione były klientami. Widocznie związane to było z trwającym cały czas okresem urlopowym. Sklep był zastawiony walizami po sufit, na wszystkich regałach stały walizki, walizeczki i kufry, torby o różnych kolorach i wielkościach z wyrafinowanymi, niklowanymi zapięciami. Jednak najtańsza z nich kosztowała 1400 zł, była ciężka z wyprawionej skóry na imitację węża. Inne były jeszcze droższe, wykwintniejsze i zaopatrzone w zupełnie niepotrzebne mu luksusowe zapięcia. Rudek postanowił jednak wykorzystać te walizki, które Krystyna zabrała na wakacje na Wolin i skierował się – nic nie kupiwszy – do sklepu „Cepelia”, gdzie nabył w podobnej cenie kosztowny naszyjnik z bursztynu. Nazajutrz wysłał go jako prezent swojej bratanicy Jadzi do Ameryki.
Dwie walizki lekkie (lotnicze), z beżowego brezentu z zamkiem błyskawicznym udało się we wrześniu kupić Krystynie w nowo otwartym Supersamie.
Jednak żadne powiadomienie o wyjeździe nie nadchodziło.
W lutym 1963 nakazano Rudkowi napisać w języku hiszpańskim i angielskim swój życiorys i złożyć w biurze „Polservice” w Warszawie. W kwietniu zlecono mu złożyć w Biurze Paszportów M.S.W. Komendy Wojewódzkiej MO w Katowicach wniosek o paszport. Jako powód jego wydania, Rudek wpisał w odpowiedniej rubryce, że wniosek składa na mocy skierowania służbowego przez Polservice – Warszawa. Zamiast czarnych, musiał już wpisać włosy szpakowate. Wzrost 170, oczy piwne, podlegający służbie wojskowej, ale bez stopnia wojskowego. Macierzysty zakład pracy to Elektrownia “Łagisza” w budowie, gdzie pełni funkcję kierownika nadzoru budowlanego. Gdzie podróżował poza granicami PRL? Dostał tylko raz po wojnie zezwolenie na przekroczenie granicy Polski Ludowej w 1958 do NRD na mocy paszportu wydanego w Warszawie. Celem podróży jest kontrakt pomiędzy Republiką Kuby a Polservice. Tak, ma za granicą rodzinę. Jest nią brat Marian mieszkający w Mansfield w stanie Ohio.
Następnie skierowano go do Miejskiego Inspektoratu Sanitarnego w Katowicach, gdzie poddano wszelkim badaniom jego starzejącego się już ciała. Wyniki były rewelacyjne. Otrzymał szczepionki przeciwko chorobom krajów tropikalnych, strup na ramieniu po szczepieniu przeciwko ospie goił się błyskawicznie.
Otrzymał żółtą, składającą się z wielu pól do wypełnienia książeczkę stanowiącą międzynarodowy medyczny paszport pozwalający na przekraczanie granic wszystkich krajów na świecie. Wielokrotnie jeździł do Warszawy na ulicę Poznańską 15 gdzie mieściła się siedziba Przedsiębiorstwa Handlu Zagranicznego dla Eksportu Usług i Realizacji Współpracy naukowo-technicznej „Polservice”. Urzędnicy pouczali go co ma ze sobą zabrać mając najświeższe wiadomości od specjalistów polskich, którzy na Kubie już są. Rewolucja wprowadziła w miastach Kuby reglamentację żywności, również w Hawanie, gdzie będzie mieszkał. Racjonowany jest proszek do prania, pasta do zębów i mydło (jeden kawałek kuchennego i jeden toaletowego na miesiąc). Oczywiście tego zabrać nie sposób, ale inne przedmioty tak. Nie można kupić grzebienia, ani okularów słonecznych. Również ubrania są z przydziału w niewielkich ilościach po jednej sztuce raz na rok. Mile widziane w formie prezentów są wody kolońskie, tusz do rzęs, pomadki do ust i wedlowskie.

Rudek wracał pełen otuchy z Warszawy sądząc, że lada dzień przyślą mu wiadomość o dacie wylotu z Polski, ale żadne informacje nie przychodziły. Jesienią jadąc na grób matki ponownie spotkał się z krewnymi na wsi, z którymi już się raz pożegnał. Tym razem nie żegnali go tak gorąco, po prostu nie wierzyli, że jedzie.
Ale nazajutrz po Wszystkich Świętych Rudek dostał telegram wyznaczający mu datę wyjazdu. Bilet miał otrzymać w biurze Polservice w Warszawie, gdzie zapewniono mu przed odlotem miejsce w hotelu.
Krystyna pożegnała rano Rudka w domu, gdyż musiała przygotować dzieci do szkoły. Udał się na dworzec niosąc dwie wypakowane mydłem i proszkiem do prania walizy. Oprócz tego zapakował słowniki polsko-angielskie jeszcze po swoim teściu i nowy słownik polsko-hiszpański, „Geometrię wykreślną” Bartla i suwak.
Jednak nazajutrz jak niepyszny wrócił do Katowic ku zaskoczeniu Krystyny i dzieci.
Ponowny wyjazd do Warszawy w połowie listopada okazał się jednak skuteczny. Okęcie zaskoczyło go. Wszedł w nowy, nieznany mu świat. Jego wytarty kapelusz i wełniany płaszcz w burą jodełkę wyraźnie odcinał się od futer i pelis, kołnierzy z lisów na pachnących szyjach wiotkich kobiet z grubo pomalowanymi czarnym tuszem oczach. Nawet nie przypuszczał, że taki świat istnieje, nie tylko w Polsce, ale i za granicą. Nigdy niczego podobnego nie widział, czarno-biały obraz telewizora nie dawał w żadnym wypadku obrazu takiego, jaki teraz oglądał. Podróżni trzymali w urękawicznionych dłoniach przepiękne, skórzane nesesery, zachowywali się swobodnie, jakby latali samolotami codziennie. Palili pachnące, zagraniczne papierosy, z którymi nie rozstawali się nigdy zapalając coraz to nowego papierosa, a niedopalone połówki nonszalancko rzucając w obficie rozstawione popielniczki na stojakach. Leciał najpierw do Pragi, natychmiast piękna stewardesa LOT-u przyniosła cukierki, potem soki pomarańczowe, potem niebywale obfite jedzenie dwudaniowe z mięsami, które jadł po raz pierwszy w życiu, nie znał nawet ich nazwy, a na koniec kunsztownie udekorowany deser. Nocując w hotelu „Praha” kilka dni z rzędu czekając na odlot samolotu linii Cubana poczuł się nareszcie kimś, kto wygrał. Z lubością wsiadł do ogromnego samolotu, gdzie stewardesami były otyłe, ale bardzo pociągające czarnoskóre Kubanki noszące co chwilę pasażerom rum i papierosy oraz cygara, które zwalały z nóg.
By zatankować paliwo, mieli dwa śródlądowania, w Irlandii i w Kanadzie. Rudek zdecydował się wysłać Krystynie bardzo kosztowną pocztówkę po przelocie nad Oceanem Spokojnym z Gander z wizerunkiem wodospadu Niagara donosząc, że samolot zaraz odlatuje do Hawany.
W samolocie w czasie tego pierwszego w życiu lotu powietrznego rozmyślał nad swoim życiem. Wchodził właśnie w jego drugą połowę, miał już 47 lat i nie spodziewał się, że coś jeszcze w jego życiu może się wydarzyć. W najśmielszych marzeniach nie przywidywał, że zdarzy się mu coś tak pomyślnego. Los uśmiechnął się i do niego. Zatrzymał się myślami nad latami, kiedy przyjęto go w Gliwicach na organizującą się dopiero po wojnie Politechnikę. Skierowano go na kurs przygotowawczy mający na celu wyrównanie poziomu studentów, gdyż wielu miało po maturze tak jak Rudek przerwę skutkiem okupacji hitlerowskiej i jak on kończyło profil humanistyczny w przedwojennym gimnazjum. Mieli cztery godziny trzy razy w tygodniu wykładów z matematyki, fizyki i chemii jeszcze na wakacjach poprzedzających rok akademicki.
Na Wydziale Inżynieryjno-Budowlanym było 400 studentów, a uczyli ich profesorowie właśnie przybyli wagonami bydlęcymi ze Lwowa. Nie było żadnych podręczników, wszystko musieli zapisywać na wykładach. W salach nie było ogrzewania, siedzieli w płaszczach. Nie było żadnej indoktrynacji ideologicznej, władze uczelni rozpoczynały inaugurację mszą świętą w kościele. Aktywiści partyjni z biegiem lat pojawiali się stopniowo, ale w dalszym ciągu nielicznie. Na inauguracji roku akademickiego 1946 był generał Zawadzki, obok siedział biskup Adamski. Rektorem został prof. Władysław Kuczewski, który jednak szybko przeobraził się w partyjnego aparatczyka.
Dostawali po kilka razy w roku paczki z UNRY, były to dziesięciokilogramowe worki z konserwami i ubraniem.
Następowało wszystko stopniowo, ale nieubłaganie. Wprowadzono na wyższych latach egzamin z nauki o Polsce Współczesnej gdzie podręcznikiem był „Wstęp do teorii marksizmu” Adama Schaffa.
Żadnych stypendiów nie było, Rudek rozpamiętywał swoje pierwsze dorywcze prace w biurach projektów w czasie studiów, swoje lata w bursie i w pięknym, poniemieckim domu na Lipowej, zajętym przez Politechnikę, gdzie umieszczono studentów lat wyższych. Wspominał te lata z najwyższą czułością i wiedział, że lądując w Hawanie zastanie też taki radosny ferment napawania się wolnością, jak on w czasach studenckich.

Już przy wychodzeniu z samolotu na lotnisko Jose Marti w Hawanie odczuł tropikalną wilgoć, która nagle zawładnęła jego całym ciałem, czego nigdy wcześniej nie zaznał. Z Rudka wręcz lało się strumieniami.
Czekający na niego smagły Kubańczyk o rysach Indianina natychmiast go rozpoznał kiedy wychodził po odprawie celnej i podszedł zabierając dwie drelichowe walizki, pakując je do granatowo-białego Chevroleta.
Rudek jechał szerokimi ulicami obsadzonymi królewskimi palmami i nie dzielił się zachwytem z kierowcą, który go milcząc nie zachęcał.
Jechali szybko mijając błyszczące w słońcu karoserie Cadillaków, Buicków, Fordów, Chevroletów. Zauważył jeszcze nie pozamieniane na hiszpańskie amerykańskie numery rejestracji.
Wjechali do Hawany, Rudek widział na ulicach mężczyzn w białych koszulach, przez które przezierały podkoszulki na ramiączkach. Wszyscy w długich spodniach, w kapeluszach często słomkowych na głowach, kobiety elegancko ubrane w obcisłych sukienkach, z nogami w pończochach, zawsze na wysokich obcasach. Wśród tłumu co i rusz grupki batalionów brodaczy z karabinami w wojskowych strojach.
Przed ważniejszymi gmachami żeńskie oddziały Milicji Ludowej w zielonych, wełnianych mundurkach, w pończochach i wełnianych botkach do kolan w kolorze munduru. Uzbrojone w pistolety i broń automatyczną.
Rudek oszołomiony wjechał w ciemny tunel, potem jechali wybrzeżem cały czas na wschód aż dojechali do osiedla niskich domków. Kierowca przystanął przed tym z napisem Casa 20. Wyjął z bagażnika dwie walizki Rudka, postawił na chodniku przed domem, wyciągnął rękę na pożegnanie i odjechał.
Tymczasem z domku wyszedł niewiele młodszy od niego Polak. Był to Pydymowski.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | 9 komentarzy

WIERSZE ZIELONE (5)

Ogród zamknięty. W swej przestrzeni dziwaczy.
Czeka na decyzje. Już wiosna szaleje,
prze porodowo synem.
To nie CzeKa. Tu Terror
Zielony, zdeterminowany Darwinem.
Tu dzieci się rodzą tylko z rolnej pracy
bez zbędnych płceń, horror
dżdżownic w ziemi jedynie.

Nie ma patosu
ziemi rycie, ot co
ta robota jest nawet wstydem…
Tak samo kopią i grabią
groby kończące życie,
a tu przecież chodzi o sezon,
o habitat, miłość do przyrody,
o to, by pielęgnować ogrody,
by się nie zmarnowało
piękno wypracowane,
którego w roku za mało
dostanego od losu.
Plon, plon, plon.

Kiedy minie wiosenne grzebanie
zachwyci, zapachnie, zawieje,
przyjdzie obcość tropiku,
popiół przenikanie knieje. Na sianie
trawników stopami wyczekiwanie
zmierzchu jesieni, trudu końca,
cyklu uwięzienia w ciele
Świata. W jego miesiącach.

Zaszufladkowano do kategorii Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Krystyna (4)

Nowo wprowadzone na parter małżeństwo z dwojgiem dzieci polubiło się z Krystyną i Rudkiem, być może jedynie z powodu bliskości mieszkań. Do pani Ireny na parterze Krystyna mogła w pantoflach wpadać codziennie i odwrotnie. Mimo takiej już, kilkumiesięcznej zażyłości, pozostały na pani.

Pani Irena była szczuplejszą i atrakcyjniejszą kobietą od Zosi, w każdym razie tak się czuła i nie szczędzono plotek o jej licznych biurowych romansach. Była architektem pracującym w „Miastoprojekcie” i całymi wieczorami przebywała w biurze na tzw. „KOPI”, co mogło być o tyle prawdopodobne, że Ziętek od kilku lat zmuszał katowickie biura budowlane do jałowych prac rzadko wykorzystywanych, gdyż jego pomysły powstałe “at hoc” w czasie popojek z Gierkiem w willi w Beskidzie Śląskim w weekendy wcielał natychmiast po powrocie do Katowic w życie biurowe, z których później się wycofywał. W każdym razie opieka nad ośmioletnią Danusią i pięcioletnim Witkiem spadała na jej męża, też inżyniera. Jednak Pani Irena w ramach wypoczynku, jako ciężko pracująca osoba, której należy się wypoczynek, jeździła dwa razy w roku sama do kurortów i domów wczasowych z Funduszu Wczasów Pracowniczych zostawiając dzieci pod opieką męża. Mąż pani Ireny, Franek, którego jeszcze chłopcem wywieziono z rodzicami, bratem i siostrą do Kazachstanu w czasie wojny i tam wymordowano rodziców, a on ze starszym rodzeństwem w ramach repatriacji wrócił i dostał na Koszutce mieszkanie, był tak nerwowy i tak przemęczony, że mimo łagodnego charakteru, nie wytrzymywał i na klatce schodowej słychać było coraz częściej jego ryki na dzieci i ich płacz. Krystyna, która wpadała do pani Ireny na papierosa w wieczory, jak ta nie miała „kopi” i wracała do domu na noc, patrzyła z troską na permanentny bałagan w dużym pokoju, gdzie stało zawsze milczące pianino, a na nim duże pudło wykonane z obszywanych kordonkiem pocztówek, które mieściło w swoim wnętrzu pocztówki słane przez panią Irenę do własnego domu z wczasów pracowniczych. I może któregoś zimowego wieczoru, albo na jej imieninach, 5 maja, gdzie przyszła z Rudkiem i Ewą, gdzie było dużo rzodkiewek, mimo, że rzodkiewki były drogie, to stała cała salaterka tych rzodkiewek i pyszna jarzynowa sałatka, a ona była po awanturze z Rudkiem i poszli tam osobno, Rudek dał pani Irenie w prezencie ulubione korale Krystyny, być może z nieświadomości, łudziła się Krystyna, być może wtedy powstał ten pomysł na wakacje. Albo może to była komunia Danusi, uroczystość, gdzie ich zaproszono z Ewą, Danusia miała krótką sukienkę, bo pani Irena była Ślązaczką, a śląskie dzieci szły w sukienkach krótkich najczęściej. Może właśnie wtedy zapadła decyzja, że Krystyna w to lato pojedzie na wyspę Wolin do rybackiej chaty, którą wynajmie pani Irena za niewielkie pieniądze poprzez ogłoszenie prasowe.

W to lato brat Krystyny, Leszek miał do Przemyśla przywieźć po dwutygodniowych wczasach nad morzem Mirkę, i potem spędzić tam pozostałą część urlopu z żoną Renią. Syna wysyłali regularnie na kolonie, których nienawidził, ale nikt się tym nie przejmował. Kłopot był z córką Mirką, gdyż na kolonie była za mała. Tak, że w Przemyślu w to lato dla nich miejsca nie było.
Krystyna zdołała, odkładając co miesiąc z pensji – bo wiedziała, że Rudek, który zatajał przed nią wysokość zarobków i nagrody pieniężne, nic jej więcej nie dawał – odpowiednią kwotę odłożyć na wakacje, która miała starczyć nawet na odwiedziny Międzyzdrojów, by dzieci mogły zobaczyć morze i tam kupić lody „pingwin” sprzedawane na plaży.

Wyjechali w trójkę nazajutrz po rozdaniu świadectw pociągiem pospiesznym ciągnionym przez lokomotywę parową, jadąc cały dzień w okropnym ścisku. Czerwiec był brzydki, mokry, zagrażający plonom i sklepy były pełne ludzi wykupujących, co się dało. Krystyna miała nadzieję, że od rybaków będzie mogła kupować jedzenie i odetchnąć od męczących kolejek. Żegnali świtem pochmurne Katowice, całą drogę padał deszcz, ale na końcu podróży całkowicie się rozjaśniło. Wysiedli wieczorem na dworcu MIĘDZYZDROJE, na niewielkiej stacji o szlachetnej, starej zabudowie z drewnianą wiatą na peronie.
Od razu poczuli w płucach morskie powietrze i wielką radość. Wraz z nimi wysypała się część podróżnych, głównie młodzież objuczona plecakami z wystającymi z nich rulonami koców.
Do Lubina jechali pięć kilometrów wynajętym konnym wozem przypominającym dorożkę, rezygnując z czekania na PKS na ulicy Kolejowej wraz z tłumem objuczonym tobołami lokalnej ludności.

Rybacka chata okazała się bardzo prymitywnym, dwuizbowym domem w którym nie wiadomo było, gdzie na czas wynajmu letnikom mieszkali jego właściciele. Krystyna zapłaciła za dwa miesiące z góry i pocieszyła się tym, że dzieciom się tu od razu bardzo spodobało. Chata rybacka stała na kompletnym pustkowiu, z dala od wsi, nie było tu nikogo i nawet zaraz poznikali gospodarze. Toteż, kiedy po kilku dniach przybyła z Katowic opiekunka z dziećmi pani Ireny, Krystyna odetchnęła z ulgą. Niespodziewanie z przyjezdnymi z Katowic pojawił się jeszcze jeden chłopiec, Krzyś, miał siedem lat i nie wiadomo było, czy był kuzynem Danusi i Witusia, czy krewnym opiekunki. Opiekunka okazała się zażywną, prostą kobietą z którą Krystyna nawiązała szybko kontakt i która bardzo sprawnie z miejsca wzięła się do roboty. Krystyna też potrafiła palić w piecu, przeżyła całą okupację hitlerowską borykając się z brakiem bieżącej wody i kuchenki gazowej, ale tak spartańskich warunków się nie spodziewała. Gotowały razem zupy, obierały kartofle i przede wszystkim wędziły węgorze, które na początku wszyscy entuzjastycznie jedli. Szczególnie Ewa, lubiąca ryby jadła węgorza po raz pierwszy w życiu zadowolona z tak niepospolitego i wykwintnego jedzenia. Miejscowi rybacy sprzedawali potajemnie całe wiadra wijących się węgorzy, opiekunka także kupowała, by uwędzone zabrać do Katowic. Właściwie cały dzień oprócz gotowania obiadu nie robiła nic innego, tylko przygotowywała je do wędzenia. Straszną scenę solenia wiadra z węgorzami, zamykania go pokrywką, by nie wypełzały, Ewa ujrzała w momencie, kiedy na węgorze z przejedzenia i tak już patrzeć nie mogła. Gospodarz chaty miał wędzarnię w oddzielnie zbudowanej szopie gdzie wytwarzał dym i tam a opiekunka wprowadzała swoje węgorze, zawiesiwszy je na długich żerdziach wśród innych ryb.

Brak podstawowych wygód i ciężka fizyczna praca jednak Krystynę coraz bardziej zniechęcały do Lubina. Na dodatek gospodarze – jeśli ich spotykała – byli ciągle pijani i się ich bała. Zamierzała z dziećmi pójść w najbliższym czasie do Międzyzdrojów i wiedziała, że jak tam pójdą, to już nie wrócą. Jednak z drugiej strony żal było opuszczać Zalew Szczeciński. Dzieci bawiły się tutaj całymi dniami i były zachwycone. Stanowiły pięcioosobową bandę dla której stroma, niemal pionowa ściana brzegu jeziora Zalewu Szczecińskiego utworzona wskutek podmywania brzegu przez fale była egzotycznym, niemal z wysp tropikalnych doświadczeniem. Codziennie trenowali na splecionych sznurach wspinaczki na sam szczyt przy usuwającej się ziemi pod butami podsadzając kolejno wspinające się młodsze dzieci. Robili łuki, z których celowali do serduszka wyciętego w drzwiach wygódki osiągając coraz lepsze wyniki. Ewa odkryła w sobie prawdziwy talent do łucznictwa.
Przyszywany Krzyś nie podzielał entuzjazmu pozostałych i najbardziej lubił siedzieć wśród słuchaczy i rozmawiać. Zmęczeni chętnie siadywali wszyscy pod drzewem i gadali. Jednak Krzyś ciągle zbaczał na tematy moczowo płciowe i Danusia z Witusiem je podchwytywali. Ewa nie mogła zrozumieć takiej potrzeby, jej zasadności, a tym bardziej płynącej z niej wyraźnej przyjemności opowiadających, która się nasilała w miarę opowiadania. Ewa zetknęła się z czymś podobnym po raz pierwszy i nie mogła dociec skąd się to się brało.
I może właśnie to zadecydowało, że zgodziły się na opuszczenie tego prawdziwego, wakacyjnego raju na rzecz zupełnej niewiadomej, jakim były Międzyzdroje, które kusiły i nęciły. Decyzję matki dzieci podchwyciły, chociaż żal im było opuszczać wspinaczek na klifie i kontaktu z prawdziwą przyrodą. Jednak cywilizacja wzywała. Krystyna nawet nie upomniała się o zwrot pieniędzy. Spakowała walizy i pożegnała się z dziećmi Ireny i z ich opiekunką. Opłaciwszy jakiegoś rybaka wsiadła do dostawczego Żuka.

Wylądowali wśród starożytnych willi na południu miasteczka i kierowali się tam, gdzie widzieli wywieszki mówiące o wolnych pokojach. Krystyna dostała pokój na parterze, który opłaciła z góry i dowiedziała się, że w willi po przeciwnej stronie ulicy można zamówić obiady.

Po rozpakowaniu się poszli na plażę i dzieci stanęły zachwycone twarzami do kończącego się słońca nad horyzontem. Ewa nie mogła pojąć, że spotyka ją tak wielkie szczęście, szczęście ujrzenia morza. Woda się nie kończyła i oglądanie horyzontu niczego nie wyjaśniało.

Nie inaczej było kiedy zwiedzili miasteczko i przeszli promenadę nadmorską, zaglądnęli do muszli koncertowej, kupili sobie lody „calypso” w budce przy kasie do wejścia na molo. Skręcili na lewo promenadą i szli wzdłuż morza. Mewy krążyły wokół mola i po niebie, a odcinające się od piasku i nieba drewniane pale podtrzymujące drewniany deptak wyglądały jak kolumny świątyni.

Idąc promenadą oglądali stare, dwupiętrowe pałacyki, czytali ich nazwy: Ośrodek Wczasowy „Cecylia”, Ośrodek Wczasowy „Rybitwa” z półkolistymi rytmicznymi sklepieniami balkonów okolonych blankami, przepiękny, o załamanej fasadzie trójdzielną konstrukcją zwieńczoną wieżyczkami Ośrodek Wczasowy „Zacisze” przylegający do ulicy Fornalskiej, Dom Wczasowy „Srebrna Fala” z wejściem i schodami jak do pałacu, Wojskowy Dom Wypoczynkowy „Bałtyk” o niespotykanej budowie na planie rotundy. Ewie szczególnie podobał się ten okrągły dom zwieńczony pięknym, masywnym dachem, w którym było mnóstwo okien zadaszonych czerwonymi dachówkami. Doszli do budynku, który teraz był Domem Wczasowym „Rybitwa I” przed którym stały zagraniczne namioty i zachodnie samochody. Zaczęli wracać, przeszli bocznymi uliczkami do głównej ulicy Świerczewskiego i podążyli w kierunku centrum. Doszli do placu łączącego ulicę Niepodległości z ulicą Zwycięstwa. Pośrodku widniał pomnik przedstawiający chudego, stojącego marynarza z karabinem maszynowym. Usiedli na ławce wśród klombów i kwietnych dywanów. Wieczór rzęsiście rozświetlał ulice latarniami, zapalały się okna w hotelach, restauracjach i kawiarniach. Postanowili uliczkami wrócić na promenadę i podążyć jeszcze jej wschodnią częścią, na prawo od mola. Świecił się już neon “Komenda” Wojskowego Domu Wypoczynkowego, z restauracji „Canada” z tanecznym parkietem dochodziła już muzyka dansingowej orkiestry. Lśnił hotel „Polonia” z którego biła elitarność i widać było po stojących przed nim samochodach, że był przeznaczony dla specjalnych gości. Wojskowy Dom Wypoczynkowy “Fregata”, Wojskowy Dom Wypoczynkowy “Szarotka”, “Krokus”, “Lutnia”, Wojskowy Dom Wypoczynkowy “Morskie Oko”, trzykondygnacyjny Wojskowy Dom Wypoczynkowy “Grunwald” oraz Wojskowy Dom Wypoczynkowy “Galeon”, kameralny, jednopiętrowy budynek Wojskowego Domu Wypoczynkowego “Neptun” widniały z daleka świecąc napisami na dachach. Jednak najpiękniej prezentował się Dom wczasowy FWP „Slavia” o białej elewacji, który ulokowany na wysokości mola widoczny był z zewsząd.
Rano poszli na dziką plażę wbijając w biały piasek wystrugane patyki, na które wsunęli uszyty przez Krystynę kretonowy wiatrochron w żółte, wesołe kwiaty. Wiatr wiał tak mocno, że bez tego parawanu nie wysiedzieli by na plaży. Woda była lodowata, jednak Ewa kąpała się z Andrzejem i nie chcieli z niej wyjść.
O pierwszej musieli wracać na obiad. Przed willą już stało mnóstwo wczasowiczów bardzo ładnie ubranych w zagraniczne ciuchy. Młoda kobieta z czteroletnim chłopcem w amerykańskich dżinsach uśmiechnęła się do nich. Obiady były bardzo smaczne, jedzone przy wspólnym długim stole w holu przystosowanym na wakacyjną stołówkę. Krystyna była zachwycona łatwością życia i nie mogła pojąć, jak to wszystko znosiła nad Zalewem Szczecińskim.
Chodzili na dziką plażę daleko w stronę Kawczej Góry, by uniknąć opłaty. Rozpoczynali pobyt na plaży od wykopania jamy, w której można położyć koc. Raz po nieświadomym zajęciu pustego grajdołka, który był pusty, ludzie którzy przyszli później w chamski sposób się o niego upomnieli. Nigdy potem nie ryzykowali już zajęcia cudzych grajdołów i za każdym razem usypywali nowe. Na plaży płatnej do której przechodziło się między dwiema wieżyczkami, gdzie były kasy i sprzedaż biletów na molo, można było wynająć kosz wiklinowy, rower wodny, leżak, wiatrochron itp. Wynajęcie kosza wiklinowego było tak samo drogie, jak i wszystkie inne atrakcje turystyczne w Międzyzdrojach. Toteż nie kupili na plaży ani lodów „pingwin” roznoszonych przez chłopaka z dzwonkiem w tzw. „lodziarówce” na głowie, a który docierał nawet na plażę dziką ze swoim pudłem na pasku, ani cukrowej waty, ani nawet pamiątki w kiosku RUCHU lub Cepelii. Nie zrobili sobie zdjęcia u chodzącego po plaży fotografa z drewnianym kołem ratunkowym, na którym, namalował „Międzyzdroje 62”. Byli raz na molo jak była ładna pogoda i zobaczyli stamtąd latarnię morską w Świnoujściu. Ale woleli chodzić na Kawczą Górę, wspinać się po schodach na sam szczyt i oglądać stamtąd panoramę miasta, leżących na plaży ludzi, poprzewracane kosze wiklinowe i kąpiących się w morzu wczasowiczów. Po plaży fruwały latawce, piłki dmuchane, ludzie tam i z powrotem chodzili wzdłuż plaży, mocząc jedynie nogi w zimnej wodzie dotykając fal morskich.

Ewa robiła na plaży rzeźby syren z zielonymi wodorostami zamiast włosów, ale najbardziej lubiła bez skutku szukać bursztynów. Wiedziała, że to zależy od wiatru. Tylko północny wiatr przynosił bursztyny. Ale trzeba by wstawać rano i je zbierać, gdyż tłum ludzi przeczesywał wybrzeże codziennie szukając bursztynów i na pewno je wyzbierał. Zamiast nich, Ewa przynosiła do pokoju kawałki drewna wyrzucone przez morze, nadmuchane pęcherzyki morszczynu, zbierała muszle sercówki, trąbiki, złotorosty, modraki, wapienne rurki, strzałki piorunowe, otoczki jajowe, pancerze raczyńców i kamyki. To nizała na sznurki, malowała plakatówkami, dłubała finką w drewnianych kawałkach, scalała, układała i komponowała. Drewniane molo na horyzoncie z jednej strony, a z drugiej wysoki klif Kawczej Góry ograniczały przestrzeń i dawały poczucie bezpieczeństwa mocno nadwyrężone tłumem plażowiczów w południe. Miasteczko było upstrzone napisami, które czytali wracając na obiad. Były przybite do starożytnych drzew, informowano gdzie można dostać coctalie, lody, smażone ryby, kiełbasę z rusztu i piwo. Reklamy okazywały się niepotrzebne, bo i tak wszystkie stoiska sprzedające cokolwiek były natychmiast oblegane przez wczasowiczów. Krystyna starała się coś kupić na kolację i śniadanie w nowoczesnym pawilonie handlowym SAM należącym do ogólnopolskiej sieci sklepów, gdzie oprócz działu spożywczego handlowano butami i telewizorami, gdzie były gigantyczne kolejki, gdyż kupowali tam nie tylko przyjezdni, ale mieszkańcy Międzyzdrojów i okolicznych wsi.

Wracając do domu mijali pola campingowe w ogródkach przy domach, kolorowe tropiki namiotów pojedynczych, lub całych kolonii. Dowiedzieli się z licznych plakatów, że dwa lata temu 3 marca 1960 roku utworzono Woliński Park Narodowy z siedzibą w Międzyzdrojach mający na celu chronienie żubrów, które zostały zjedzone w czasie ostatniej wojny przez żołnierzy i pozostały jakieś nieliczne tylko egzemplarze. W tym roku utworzono Muzeum Przyrodnicze Parku. Ewa przejęła się bardzo żubrami i odezwami, by nie wchodzić na wydmy, które są pod ochroną nie mogąc zrozumieć, jak dopuszczono, by to piękne miasteczko budować na wydmach.

Po kolacji Ewa z Andrzejem szli, gdzie kilkanaścioro dzieci w wieku szkolnym bawiło się na budowie sąsiedniej willi. Był to zbudowany już niemal w stanie surowym dwukondygnacyjny dom mający jeszcze wokół drewniane rusztowania, na podwórzu sterty piachu i cegieł świadczyły o tym, że budowa nie została zakończona. Kiedy Ewa z Andrzejem dołączyli do grupy skaczącej po rusztowaniach dzieci, które właśnie konstruowały z wyrwanych desek zjeżdżalnię opartą na górze piachu, co łączyło się z nie lada odwagą, gdyż zjeżdżało się z pierwszego piętra. Myśleli, że jest to jednorazowa zabawa, pod sporadyczną nieobecność robotników i właściciela budowy. Jednak, kiedy sytuacja powtórzyła się następnego dnia i ciągnęła się codziennie przez cały ich pobyt w Międzyzdrojach, doszli do wniosku, by uspokoić sumienie, że o tym domu i budowie zapomniano na amen i nikt się już nie zakłóci tego wandalizmu. Pod koniec wakacji budowa przedstawiała żałosny obraz całkowitego spustoszenia i zniweczenia przy zupełnej obojętności sąsiadów. Dzieci wyłamały, co tylko się dało z ponurą satysfakcją niszczenia do końca, nawet jak już byli spakowani i zamierzali udać się na dworzec kolejowy, w dalszym ciągu nie ustawały w pastwieniu się nad domem i nikt im w tym nie przeszkadzał.

 

 

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , , , , , , | 4 komentarze

Eva Cassidy “Fields of Gold” z angielskiego tłumaczyła Ewa Bieńczycka

Och, Och, Och

Wspomnij: z zachodu wiatr zatrzepotał,
gdy byliśmy wśród jęczmienia,
mówiłaś, że słońce zazdrości nam cienia,
gdy szliśmy polami złota.

Kochałem od pierwszego spojrzenia,
gdy byliśmy wśród jęczmienia,
rozsypały się włosy w ramionach
w obfitości pól złota.

Czy zechcesz mnie kochać i być moja,
mówiłaś, że słońce zazdrości nam cienia,
gdy byliśmy wśród jęczmienia,
gdy szliśmy polami złota.

Słów nie daję by nie dotrzymać ich,
choć kilka złamałem potem.
Przysięgam, że do końca naszych dni,
będziemy chodzić polami złota,
będziemy chodzić polami złota.

Słów nie daję by nie dotrzymać ich,
choć kilka złamałem potem.
Przysięgam, że do końca naszych dni
będziemy chodzić polami złota,
będziemy chodzić polami złota.

Och, Och, Och

Wiele letnich pór, wiele lat istnienia,
gdy byliśmy wśród jęczmienia,
widzisz: dzieci biegną do słońca,
a ty leżysz w polach złota

Wspomnij: z zachodu wiatr zatrzepotał,
gdy byliśmy wśród jęczmienia,
mówiłaś, że słońce zazdrości nam cienia,
gdy szliśmy polami złota,
gdy szliśmy polami złota,
gdy szliśmy polami złota.

Och, Och, Och

Zaszufladkowano do kategorii się tłumaczy | Otagowano , | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Andrzej (3)

Dobrodziejstwo nowej szkoły Andrzej odczuł natychmiast, szczególnie, że czuł z nią podświadomie wspólnotę, zanim ją wybudowano. Była położona tam, gdzie spędził wczesne dzieciństwo, czyli na stoku dzikiej i nie zagospodarowanej Diabliny, miejscu zabaw wszystkich chłopców osiedla. Zniknął nagle dopływ Rawy zasypany buldożerami, a łagodny spadek rozczłonkowanej szkoły rozpadającej się na kilka odnóg połączonych delikatnymi nitkami oszklonych korytarzy sprawiał wrażenie, jakby cały budynek zsuwał się na uporządkowany skwer z ławkami i na nowe boisko szkolne. Podstawówka z ogólniakiem miała jedynie wspólne wejście i właściwie nie spotykali się z licealistami, niemniej świadomość tej wspólnoty, a także podsycane przez grono nauczycielskie aspiracje przedostania się po latach wzorowej nauki do prawego skrzydła pawilonówki energetyzowała jeszcze bardziej, niż materialny optymizm nowoczesnej, lekkiej architektury.
Andrzej miał dosłownie dwa kroki z domu do szkoły i chodził do niej chętnie, ucząc się łatwo, gdyż szkoła tysiąclecia miała wzorcowo wyposażone gabinety fizyki, chemii, biologii i geografii, a on się tym interesował.

W lutym zmarł nagle Władysław Broniewski. Jak ogłoszono na lekcji polskiego, zmarł największy poeta współczesny i Andrzej dzięki wyjątkowo rozbudowanej części artystycznej uroczystości żałobnych mógł przekonać się o możliwościach akustycznych szkolnej auli, specjalnie zaprojektowanej blisko wejścia, by szkolni goście nie przemęczali się chodzeniem długimi korytarzami. Wśród występujących na scenie rozpoznał Małgosię, z niższej klasy, która mieszkała piętro niżej. Była w mundurku harcerskim, recytowała bardzo głośno:

Nie o każdym śpiewają pieśni
lecz to imię opiewać będą,
ono potrafi się wznieść
ponad historię legendą.
Niech pomnikiem mu będzie armia
i najwyższy komin przemysłu,
Pieśń niech podejmie metalowa
                                                         tokarnia
I fale płynące Wisłą.
Posłuchajcie, robotnicy, żołnierze,
co szumią wiślane fale
o Karolu Świerczewskim-Walterze,
robotniku i generale.

Andrzej patrzył na grubą Małgosię w okularach i jej się bał, emanowała z niej nierozładowana agresja, miała fizyczną przewagę i mogła mu przywalić gdyby tylko zechciała, nie tylko w szkole, ale i na klatce schodowej domu. Nie słyszał nawet co recytuje, nie zrozumiał, że oddaje hołd też innym wielkim Polakom przedwcześnie zmarłym słowami Wielkiego Poety.
Patrząc na jej mundurek zadowolony był, że nie zapisał się mimo nalegań do harcerstwa i nie musi w czynie pierwszomajowym chodzić po mieszkaniach  zbierać makulatury, szmat i metali. Marzyła mu się jedynie słuchawka telefoniczna z odzysku, gdyż umożliwiała skonstruowanie radia na jednym „kryształku” w mydelniczce według projektu z „Horyzontów techniki”. Ale w mieście było niewiele automatów telefonicznych, najbliżej na placu Miarki i na Kościuszki, większość jednak była zepsuta i nie wiadomo, czy z powodu braku słuchawek obciętych przez chuliganów, czy też powodem ich obcięcia było to, że telefony nie działały. Na Głównej Poczcie na Pocztowej z trzech automatów dwa zawsze były nieczynne, do pozostałego ustawiały się gigantyczne kolejki, a słuchawek tam nikt nie obcinał.

Nadeszły ferie wiosenne z końcem kwietnia i po obowiązkowym malowaniu pisanek w domu Andrzej poszedł do miasta kupić sobie płyty za 20 złotych, które wydostał od matki na „zajączka”. To była jedna z tych szczęśliwych chwil, kiedy mógł dysponować tak wielką gotówką. Trudno było liczyć na większe kieszonkowe, z 20 złotymi był szczęściarzem. Inni mieli mniej szczęścia. Wczoraj w tv usłyszał o kierowniczkach stoisk sklepu odzieżowego MHD w Katowicach, które podmieniały metryczki na inne, z wyższymi cenami do czego służyła im specjalnie sprowadzona na zaplecze maszyna do szycia. Jedna z nich dostała wyrok 10 lat więzienia, a druga popełniła samobójstwo.
Nadeszły nieprawdopodobne upały, ludzie chodzili po ulicach już bez płaszczy. Gorączka przedświąteczna nie słabła, sklepy nawet w Niedzielę Palmową były otwarte i  zniesiono przerwy obiadowe. Ludzie na ulicy 3 Maja tłoczyli się w sklepach nie tylko spożywczych, ale dosłownie we wszystkich. Andrzeja uderzyły brudne szyby witryn sklepowych. Na Koszutce matka ciągle mówiła o oknach które po umyciu wycierała gazetami i o te gazety wszyscy się kłócili, gdyż każdego miesiąca i on, i siostra, musieli przynosić do szkoły makulaturę. Ale nie do pomyślenia było mieć brudne okna, nawet na trzecim piętrze. Szyby sklepu z artykułami papierniczymi na Stawowej i sąsiadujący Bar-Automat były dawno nie myte. Sklep tekstylny przy Stawowej też z brudnymi oknami że nic na wystawie nie widać. Nawet sklep cukierniczy “Toffi” i Rzemieślnicza Spółdzielnia Odzieżowa przy ulicy 3 Maja 21 miały brudne szyby. Był też nieczytelny szyld przy księgarni na 3 Maja 12. Najbrudniejszy był „Kreślarz” przy ulicy Wieczorka 12. Jeden ze sklepów miał krzywo przypięty reklamowy plakat z narysowaną parą w deszczu ubraną w przeźroczyste płacze z napisem: nie straszny dla nas burzy czas, bo mamy płaszcze z foli ze sklepów MHD i PDT, co wobec upalnej pogody Andrzeja rozśmieszyło.
Przyszedł tu też, by zobaczyć „Zenit” o którym cały czas mówiło się w radiu i telewizji i który nie wiadomo dlaczego, mimo wielokrotnych zapowiedzi nie został jeszcze otwarty. Sprawiał rzeczywiście imponujące wrażenie. Budowa Domu Handlowego PSS “Zenit” w Katowicach jak zapowiadano, wkraczała w stadium końcowe. W Domu Handlowym ma być czynnych, jak zapamiętał, 7 wind w tym 4 towarowe i 3 osobowe, mogące przewieźć jednocześnie 10 osób.
Na dachu umieszczano właśnie na pasie z czarnego marblitu ogromny neon z napisem ZENIT.
Andrzej podążył do ukrytych w podwórkach i piwnicach ulicy Wieczorka i 3 Maja sklepików prywatnych. Od miesiąca trwał w radiu plebiscyt najpopularniejszych piosenkarzy. Najwięcej głosów w plebiscycie zdobyli Irena Santor, Mieczysław Wojnicki, Sława Przybylska, Wiesław Michnikowski z piosenką „Addio pomidory”. Nic go oni nie obchodzili i ich nie słuchał. W szklanej gablocie wiszącej w podwórku, nie wiadomo do kogo należącej, bo nie było szyldów sklepów, wystawiono męskie czarne buty z długimi nosami z odręcznym napisem na kawałku tektury falistej bitelsówki bardzo modne.
Andrzej zszedł w dół po schodach do obwieszonej wszelkim towarem malutkiej oficyny. Z bogatej oferty pocztówek dźwiękowych produkowanych przez najróżniejsze firmy wybrał Elvisa Presleya „Hound dog” wyprodukowanej w Wytwórni Pocztówek Dźwiękowych Ropiaka z ilustracją do dziecięcej bajki Jana Marcina Szancera i zapłacił 18 złotych. Miał już kilka pocztówek i mógł ich słuchać na adapterze ojca połączonym z radiem w czasie kiedy on nie słuchał płyt do nauki hiszpańskiego.
Upał był coraz większy i za resztę Andrzej chciał kupić sobie lody.
Skierował się do baru “Pingwin” przy ul. 3 Maja, ale rozpoczęto tam remont. Zniknęły też kioski uliczne sprzedające lody popularne. Przypomniał sobie, że w dzienniku telewizyjnym mówiono o przejściowych trudnościach dotyczących właśnie lodów. Barom mlecznym lody dostarczały dwie wytwórnie, które podobno nie mają sprawnych „Żuków” do rozwożenia lodów po mieście. W tamtych roku głównym dostawcą lodów dla barów mlecznych był katowicki oddział Związku Spółdzielni Mleczarskich, posiadający własną dużą wytwórnię przy ulicy Świerczewskiego 40. W tym roku wytwórnia ta będzie nieczynna, przypomniał sobie Andrzej. Był projekt, aby bary mleczne przejęły tę wytwórnię lodów od Związku Spółdzielni Mleczarskich. Niestety wystąpiono z nim za późno, a już sezon na lody się rozpoczął. Bary mleczne nie zdążyłyby przeprowadzić w wytwórni niezbędnego remontu. Nie można już liczyć na lody “calipso” sprowadzane z Chłodni Składowej w Gdańsku. Na cały 1962 rok chłodnia gdańska zaplanowała barom mlecznym dostawę tylko 80 ton lodów i to jest za mało, by właśnie teraz, kiedy Andrzej ma ochotę na lody, je kupił.
Andrzej postanowił więc się czegoś napić, ale było to też niemożliwe, gdyż bolączki z trudnościami przejściowymi dotyczącymi piwa i napoi orzeźwiających także omawiano niedawno w telewizji. Na termometrze na rynku temperatura dochodziła do 38 stopni. Podobno wprawdzie Katowicką Spółdzielnię “Delfin” opuszcza codziennie 4 tys. butelek wody sodowej, 3 tys. oranvitu, 2 tys. fruktovitu oraz tysiąc butelek soku pomarańczowego to wędrują one do 27 kiosków spółdzielni inwalidów, barów mlecznych, sklepów MHD przy ulicach Świerczewskiego, Mikołowskiej, Gliwickiej i Armii Czerwonej, restauracji “Centralna”, “Śląska”, “Europa” i do Wesołego Miasteczka. Nic dziwnego, że tutaj na Rynku nie można kupić ani jednej butelki.
Andrzej wrócił do domu. Syfon, jak zwykle był pusty. Krystyna podała mu herbatę, którą duszkiem wypił. Popatrzył smętnie na syfon, ale nie chciało mu się iść do sklepu na Klary Zetkin, gdzie trzeba było z butelką stać w kolejce. Na dodatek dzieci tak niskie jak on stojące w kolejkach niejednokrotnie nie były obsługiwane, ekspedientka udawała, że ich nie dostrzega i obsługiwała tyko dorosłych. Mogły liczyć jedynie na litość ludzi w kolejce, którzy jednak zazwyczaj byli równie bezwzględni i sadystyczni, co ekspedientki. Rzadko po syfon chodził, po syfon chodziła Ewa, ale ona też tego nie lubiła. Raz stłukła butelkę i przyszła z główką syfonową i przytwierdzoną do niej szklaną rurką. Wyglądało to bardzo śmiesznie, ale ona przyszła z takim szlochem, że nie dało jej się uspokoić. Dopiero przestała płakać, gdy jej wytłumaczono i pocieszono, że można zdać tę część, którą przyniosła, główkę i rurkę, gdyż z tym przemysł syfoniasty ma największy problem. W sklepie po spisaniu protokołu stłuczenia przysługiwać będzie nowa butla syfonowa, na którą wprawdzie czeka się miesiąc, ale przynajmniej się ją odzyska. Nowych butli syfonowych nie sposób było kupić, mimo, że niektóre rodziny miały aż dwie butle, ale Krystyna nie miała pojęcia, skąd je dostawali. W każdym razie dostali za stłuczoną nową butlę, która ciągle była pusta i wydawała charakterystyczny odgłos kończącego się syfonu słyszalny z każdego kąta mieszkania i ten, który wypijał nie bacząc na potrzeby domowników ostatnią kroplę wody, sam się demaskował tym dźwiękiem.

Maj obchodzony był w szkole Andrzeja niezwykle uroczyście, gdyż szkoła jako pomnik tysiąclecia miała szczególny dług wdzięczności wobec państwa. Małgosia wykrzyczała kolejny wiersz Broniewskiego na akademii, który i tak znali wszyscy uczniowie, gdyż musieli się na języku polskim nauczyć się go na pamięć:

Ludowa Polsko! Piękna, nowa
Nad tobą szumi pieśń majowa!
Socjalistyczna pieśń radosna
Rewolucyjna, tak jak wiosna.
Jak czerwień wspólna, jak sztandary
Śpiewa ją Moskwa, i śpiewa Paryż
Śpiewać ją będzie kula ziemska
W ten dzień majowy,
Dzień zwycięstwa.

Idzie Ochota, Praga, Wola.
Idą fabryki, sztolnie, pola,
Murarze, tkacze, metalowcy
I młodzież. Patrz, dziewczęta, chłopcy,
Za nimi kraj nasz: Tatry, Wisła,
Sztandary znów i znów zabłysła
Tam Wisła.
Taki dzień majowy
Jakimiż mam opisać słowy?

Na akademii pochwalono sukcesy szkolnych harcerzy, którzy zebrali dla przemysłu w czynie pierwszomajowym makulaturę, odpady tekstylne, złom. Szkolna drużyna odpowiedziała na apel z 4 kwietnia 1962 Komendy Chorągwi Katowickiej i harcerze chodzili po mieszkaniach przez 3 dni od 17 kwietnia w poszukiwaniu surowców wtórnych. Harcerze szkoły zebrali 100 ton makulatury i 100 kg metali kolorowych. 1,5 ton szmat. Hufce rywalizowały ze sobą, w całym województwie zebrały 63 tysiące makulatury, 90 ton złomu żelaznego, 3 tony odpadów włókienniczych, 360 kg złomu kolorowego.
W maju przypadła też okrągła 50 rocznica istnienia „Prawdy” i na języku rosyjskim musieli mieć tę gazetę. Krystyna zachwyciła się liczbą kartek i cienkim papierem. Nadawała się wyjątkowo dobrze do czyszczenia okien i Krystyna postanowiła, że w tym celu będzie kupować „Prawdę”, która kosztowała tylko 30 groszy.

15 czerwca Rada Pedagogiczna i dyrektor Lewandowski wręczyli Andrzejowi na uroczystej akademii Odznakę Wzorowego Ucznia za którą musiał zapłacić dwa złote, cegiełkę na Fundusz Upiększania Miasta.
Książki do następnej klasy już od 5 czerwca czekały na nich w księgarniach Domu Książki, ale nie zdążono wydrukować wszystkich, a zgodnie z zarządzeniem, mogły je sprzedawać tylko szkoły. Najpierw przygotowano 1366500 książek dla szkół, czyli 60%, całego zapotrzebowania województwa katowickiego, a w końcu czerwca resztę.
Czerwiec był mokry i 24 czerwca 1962 w deszczu uroczyście żegnano radiowym przemówieniem wszystkich uczniów w całej Polsce. Przypomniano im, że jest to dzień radosny tylko dla tych, którzy dołożyli wszelkich starań, aby nie zmarnować wielkiego skarbu, jaki daje młodemu pokoleniu nasza Ludowa Ojczyzna czyli nieograniczone możliwości zdobycia wiedzy. W tym dniu kończyło rok szkolny przeszło pół miliona młodzieży ze Śląska i Zagłębia.
W tym roku 2000 Polaków ukończyło studia w ZSRR i przy wzorowych stopniach było to osiągalne dla każdego ucznia, jak zapewniał dyrektor.
Jednak Andrzej już nie myślał o szkole, bo był myślami gdzie indziej. Nazajutrz miał z siostrą i matką pierwszy raz w życiu pojechać na wakacje nad morze.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

Lata sześćdziesiąte. Ewa (5)

Budynek szkolny wzniesiony w latach pięćdziesiątych na skarpie Diabliny, do której przeniesiono Ewę wraz z częścią jej klasy trzeciej, był jeszcze okazalszy i trzykrotnie większy, niż szkoła, do której dotychczas chodziła. Teraz dopiero, po dokładnym przyjrzeniu się szczegółom budowlanym widać było jak na dłoni, że jej poprzednia szkoła 36 na ulicy SDKPiL zbudowana była w tej samej, przedwojennej manierze stylistyki obiektów użyteczności publicznej z naciskiem na ich dostojeństwo i powagę. Bardzo trudno było się nie bać tych czterech kolumn podtrzymujących ciągnącego się na szerokość pompatycznego wejścia balkonu służącego chyba jedynie jako miejsce na liczne flagi polskie i radzieckie oraz transparent wyprodukowany przez Warszawską Spółdzielnię Pracy dla wszystkich polskich podstawówek o treści: PRACĄ I NAUKĄ SŁUŻYMY POLSCE LUDOWEJ. Śmieszniej byłoby, gdyby dyrektor ze świtą właśnie na tym balkonie witał i przemawiał jak z trybuny pierwszomajowej do nowych uczniów wrześniowego słonecznego przedpołudnia 1961 roku. Jednak nikt nie odważyłby się uszczknąć czegokolwiek z tej powagi fundowanej pierwszoklasistom przybyłymi tutaj z matkami i tytkami wypełnionymi słodyczami. Dyrektor w ciemnym garniturze stał przed schodami mając przed ustami mikrofon na statywie, o kilka metrów dalej grono nauczycielskie w garsonkach i garniturach, a wyżej na schodach tuż przez głównymi drzwiami wejściowymi po obu stronach dyrektora sztandar szkolny z uczennicą i uczniem w biało granatowym stroju i symetrycznie po drugiej stronie sztandar harcerski z harcerką i harcerzem.
Tłum dzieci po zakończeniu uroczystości gęsiego przekraczał próg szkoły, niejednokrotnie po raz pierwszy. Ewa, z racji swojego małego wzrostu nie wiedziała gdzie się udać i co tak naprawdę się dzieje. Jej wzrok krążył po fasadzie tego trzykondygnacyjnego ponurego budynku z zakratowanymi suterenami, którego się bała. Podążyła za Marzenką i okazało się, że ich IV b będzie miała siedzibę nad suterenami, gdzie były szatnie.
Powitała ich młoda, wysoka, szczupła szatynka o miękkim przyjemnym głosie. Ewa z Marzenką usiadły w pierwszej ławce i natychmiast, od pierwszego wejrzenia pokochały panią Szaniawską z wzajemnością.
Czwarta klasa miała już podział na przedmioty prowadzone przez różne nauczycielki. Pokochały także panią Bator od polskiego, ale właściwie wszystkie nauczycielki im się podobały. Być może, przyszły nowe czasy, kiedy nikt nikogo nie bił linijką i nie trzeba było siedzieć z rękami założonymi za siebie. Nie zrezygnowano jednak z więziennego sposobu utrzymywania dyscypliny na przerwach, z tym, że korytarze były tu o wiele dłuższe i dyżurujących nauczycielek więcej i więcej papierosowego dymu. Nauczycielki paliły  „Carmeny”, „Piasty” i „Zefiry”, czekały z ciekawością na zapowiadane przez telewizję „Rarytasy”. Po kilku dniach chodzenia w parach po korytarzu dzieci rezygnowały nawet z rozmów i apatycznie przeczekiwały przerwy lekcyjne martwo przemierzając kilometry korytarzy, by wyżyć się dopiero w tych skąpych chwilach, kiedy jeszcze nauczycielka do klasy nie weszła, kiedy z całą premedytacją już z dziennikiem pod pachą kończyła palić papierosa w pokoju nauczycielskim, zagadywała koleżankę, zwlekała jak tylko mogła z rozpoczęciem lekcji. Wtedy klasy się konsolidowały, dzieci biegały, rzucały szmatą od tablicy i kredą, wykorzystywały do cna okazję do odreagowania więziennego spacerniaka. Dyżurny klasowy, wybierany w poniedziałki na tydzień z opaską na ramieniu z wyhaftowanym napisem DYŻURNY biegał ze wszystkimi zapominając o swoich obowiązkach. Jednak inicjacja społeczna Ewy nastąpiła właśnie na takim spacerniaku, a nie w klasie.
Podczas przerwy do Ewy i do Marzenki przyłączyła się pani Podolak, przysadkowata, zażywna młoda nauczycielka, która jak się okazało, była hufcową. Ewa nigdy nie mogła zapamiętać, kim była, bo kazała siebie nazywać druhną. Harcmistrz Podolak przeszła spacerując z Ewą i Marzenką na kilku przerwach kilka kilometrów korytarza mijając za każdym razem dostojne kolumny podpierające strop analogicznego korytarza, gdzie wyżej już nie tak zdominowane przez grono nauczycielskie kotłowały się klasy piąte i szóste. Pod koniec lekcji, po barwnych opowiastkach z życia harcerskiej braci, na ostatniej przerwie uzyskała przyrzeczenie, że do harcerstwa się zapiszą. Pani Marzenkowa, repatriantka ze wschodniej wsi, gdzie Ukraińcy robili czystki etniczne, a którym świadkowała z pełną świadomością już nie dziecka, gdyż była o pięć lat starsza od Krystyny, wpajała w Marzenkę wszelką możliwą niechęć do ruskich. Jednak przy naleganiach jedynaczki uległa. Ewie Krystyna też zgodziła się kupić harcerski mundurek. Do harcerstwa zapisały się też Jola, sąsiadka Mai i Basia, mieszkająca przy placu Grunwaldzkim.
Pierwsza zbiórka w harcówce na najwyższym piętrze budynku była dla Ewy oszałamiająca. Panował tam radosny zgiełk, luz i domowa atmosfera. Druhny były niejednokrotnie niezwykle rozwinięte ponad swój wiek, być może powtarzające klasy, z dużymi piersiami, umięśnionymi łydkami upiętymi czarnymi podkolanówkami. Wyrośnięci druhowie po mutacji z sypiącym się zarostem śmiali się z nimi i grali na gitarze. Sprawiali wrażenie, że właśnie wrócili z jakiegoś harcerskiego rajdu z lasu, gdzie panowała nie tyle atmosfera rodzinna, co małżeńska, a rzucone słowo wywoływało salwy śmiechu, podczas gdy wstępujący nie mieli pojęcia, o co chodzi. Ewa nieśmiało siadła z Marzenką na podłodze. I wtedy ta prowodyrka, ta najokazalsza z dziewcząt wskazała na Ewę. Ewa była dumna, że ją dostrzeżono i przysunęła się do druhny. Wtedy dziewczyna spytała o brata Andrzeja. Ewa powiedziała, że klasę Andrzeja przeniesiono do pawilonówki. Wtedy druhna, mająca zielony sznur i jakąś widać władzę, mianowała Ewę zastępową zastępu utworzonego w ich klasie, klasie IV b złożonego z Marzenki, Joli i Basi.
Ewa nie miała pojęcia, kim jest zastępowa i nie bardzo mogła się tego dowiedzieć. Była już po lekturze różnych książek młodzieżowych o podwórkowych gangach, opowiadaniach Andrzeja o „Kamieniach na szaniec” Kamińskiego, marzyła o takiej właśnie grupie zaprzyjaźnionych osób wspólnie spędzających czas na zabawie, ale nigdy nie chciała stać na jej czele. Wyrok druhny drużynowej zdawał się nieodwracalny i wzbudził hamowany sprzeciw grupy, której go narzucono. Szczególnie szemrała Jola, że takie wyróżnienie się Ewie nie należy, ale było już za późno. Ewa się zgodziła.
Krystyna nazajutrz oprócz wydatku na skórzany pas z klamrą, finką i skórzaną pochwą na finkę, chustę brązową i plastikową lilijkę do wsuwania rogów chusty zamiast wiązania, szary fartuszek z metalowymi guzikami z lilijką, szary sznur, musiała dokupić jeszcze brązowy sznur. Tylko Ewie wolno było nosić brązowy sznur, reszta zastępu pozostała przy sznurze szarym. Ewa była dumna ze swojego brązowego sznura i te wszystkie akcesoria, a szczególnie finka, wprowadzały ją w dumę i zachwyt.
Teraz przy publicznym meldowaniu obecności swojego zastępu składającego się zaledwie z trzech osób łatwych do zapamiętania, Ewa przeżywała katusze. Jej publiczne występy, mimo wykucia na blachę formułki obowiązującej przy meldowaniu zastępu drużynowej doprowadzały ją do takiego lęku, że nim zbliżyła się, ona, najmniejsza harcerka w całej szkole na placu przed szkołą na przepisową odległość do drużynowej, z pewnością powinna osiwieć, lub zemdleć. Jednak po udanym wygłoszeniu formułki i skręcie w stronę, której nie potrafiła zapamiętać, nie czuła satysfakcji przezwyciężenia go, ani wygrania sytuacji, przeciwnie, jeszcze większy strach przed analogicznym następnym meldunkiem. Torturą dla niej była musztra na boisku szkolnym, gdyż nie panowała nad stroną prawą i lewą. Po komendzie, w którą stronę mają się obrócić, niejednokrotnie wykonywała coś przeciwnego i by tego nie robić, podpatrywała sąsiadki z ominięciem zrozumienia rzuconej komendy, czym opóźniała toczące się ćwiczenia.
Jednak całą jesień Ewa skutecznie pełniła funkcję zastępowej obligowana do robienia raz w tygodniu zbiórek swojego zastępu w celu zdobywania przez niego sprawności harcerskich. Jedną z takich akcji była skutecznie zorganizowana akcja pod kryptonimem „Niewidzialna Ręka”, a polegająca na zainstalowaniu w klasie IV b kącika czystości. Dziewczynki złożyły się na zakup miednicy, wiadra do zlewania, ręcznika i mydła. Stojak na miednicę zaofiarował się wykonać ojciec Ewy. Rudek zespawał na budowie pręty zbrojeniowe i pomalował na biało lakierem, który nie chciał wyschnąć jeszcze długo po potajemnym wieczorowym dostarczeniu urządzenia do klasy. Podstawę stojaka zrobił z żelbetonu, by się nie przewracało i wykafelkował. Okazało się to tak ciężkie, że nie wiadomo, jakim cudem przynieśli to z ojcem Joli Florianem późną nocą do szkoły. Jola z Basią wykonały kartki z odciskiem czarnej ręki na wyrwanej z bloku rysunkowego kartce, i żeby nie było wątpliwości, podpisały ją „Niewidzialna Ręka”.
Na drugi dzień klasa nie tyle ucieszyła się niewątpliwie potrzebnym sprzętem klasowym, gdyż ubikacje były daleko, ile tym, że zaczarowana „Niewidzialna Ręka” zauważyła ich i ich potrzeby. Oczekiwano na akcje następne i zbytnio nie interesowano się, kim jest tajemnicza „Niewidzialna Ręka”.
Akcja została uznana jako sprawność harcerska i cały zastęp Ewy był z siebie dumny.
Ewa miała wiele powodów do zadowolenia jesienią 1961 roku. Przedsiębiorstwo Barów Mlecznych zaczęło sprzedawać lody “Calypso” produkowane w Chłodni Składowej w Gdańsku i rozprowadzało codziennie po Polce 2 tony lodów “Calypso”. Sklepiku ze słomkami wprawdzie tutaj nie było, ale można było lody „Calypso” kupić w „Dianie” na Klary Zetkin nawet w grudniu.
Równocześnie z czasów jakie nastały, zadowoleni byli nauczyciele, mimo, że klasy były w dalszym ciągu czterdziestoosobowe, to jednak zniesiono zmiany i mogli kończyć pracę wraz z uczniami. Na Dzień Nauczyciela wyróżniający się nauczyciele dostali darmowe zaproszenia na występy „Śląska” w Hali Parkowej w parku Kościuszki, gdzie odbyło się też spotkanie aktywu nauczycielskiego z członkami egzekutywy KW PZPR oraz przewodniczącymi prezydium wojewódzkiego Rady Narodowej.
W nowej szkole dbano, tak jak w poprzedniej o obowiązkowe szczepienia przeciwko Heinego-Medina. Podano wszystkim dzieciom w klasie do wypicia fiolki ze szczepionką. Również dbano o zęby. Po wstępnych oględzinach jamy ustnej na początku roku, dentystka chwaląca się pracą w wojsku i zawrotną liczbą usuniętych przez nią zębów żołnierzom bez znieczulenia, nie próżnowała. Wzywała do swojego gabinetu małych pacjentów przez swoją pomocnicę ubraną na biało w białym czepku pielęgniarki. Nie można było odmówić takiego wezwania i wizyta w gabinecie na parterze szkoły łączyła się zawsze z poczuciem niesprawiedliwego cierpienia. Kiedy Basia nie wróciła z zabiegu z gabinetu, gdzie zemdlała, wychowawczyni zwolniła ją z reszty lekcji i wysłała do domu. Jednak większość zakrwawionych uczniów posłusznie wracała do ławek.
Grudniowa wywiadówka powtórzyła wszystkie problemy klasy.
– Jeśli dwójkowicze nie wezmą się do roboty, jedna czwarta nie otrzyma promocji. Nie przychodzą rodzice takich dzieci na wywiadówki – powiedziała ze smutkiem pani Szaniawska, jednocześnie chwaląc dziewczynki za wzorowe zachowanie i postępy w nauce, w tym Ewę.
Nadciągała zima, której śniegu bano się, pamiętając zimę stulecia. Ogłoszono po klatkach schodowych zarządzenie Komitetów Blokowych żądających od mieszkańców czynów społecznych w odśnieżaniu ulic.
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia i w telewizji, jak co roku ogłoszono, że statek polskich linii oceanicznych wiezie do Polski cytryny i rodzynki, na motorowcu „Monte Cassino” też przypłyną cytrusy, a statek „Orłowo” w grudniu dostarczy cytryny i pomarańcze. Niczego z tych zapowiedzianych dostaw Krystynie nie udało się kupić. Wysyłała regularnie Ewę po rybę pod pretekstem, że Ewa lubi karpia. Faktycznie Ewa uwielbiała karpia w galarecie, chyba najbardziej z całego domu i chętnie wybrała się po niego ze sznurkową siatką do sklepów na Koszutce, gdzie wywieszono kartki, o której karpia przywiozą. Ponieważ dostawy się opóźniały, a kolejki się już formowały, postanowili ze spotkanym Edkiem, który też bardzo lubił karpia, pójść wyżej Koszutki do sklepu koło starej szkoły Ewy, tam gdzie kupowała słomki. Ale wszędzie sytuacja była podobna, zmarznięci Ewa z Edkiem wrócili do domu umawiając się, że wrócą do sklepów jeszcze wieczorem. Jednak Krystyna już nie puściła Ewy, gdyż miała przemoczone buty i na wigilię karpia nie mieli. Nigdy zresztą nie trzymali karpia w wannie jak większość domów na osiedlu, gdzie nie kąpano się przez cały tydzień karmiąc karpie chlebem. Ewa nigdy nie doświadczyła w domu takiego widoku i nie nawiązała więzi emocjonalnej z rybą. Jednak podświadomie była zadowolona, że nie przyniosła do domu ryby, której pyszczek by z pewnością zakleszczał się oczkami sznurkowej siatki.
W wigilię Ewa dostała na imieniny grubą książeczkę w kształcie dużego modlitewnika w twardej okładce z dziewczynką w bereciku z antenką na okładce ściskającą maskotkę zielonego słonia. Była to powieść Heleny Boguszewskiej „Czerwone węże” i stała się natychmiast ulubioną książką Ewy. Jak się okazało w czytaniu, słoń był broszką zbyt powiększoną na okładce, czymś tak drogocennym, że na końcu książki dziewczynka oddała ją z bólem serca swojej przyjaciółce w dowód najwyższej miłości i wyrzeczenia. Ta z kolei zrobiła podobny gest oddając jej coś najcenniejszego, co posiadała, próbki materiałów z fabryki włókienniczej w Łodzi. Ewa oczywiście chciałaby też dostać taką właśnie kolekcję z barwnymi tkaninami, gdyż cierpiała na głód pięknych materiałów dla swoich lalek, by mogła uszyć im sukienki. Te najwyżej próby zachowania międzyludzkie dziewczynek z ubogich, proletariackich rodzin polski międzywojennej, kiedy rodził się ruch robotniczy i siatka konspiratorów lewicowych zawiązywała komitety pomocy rodzinom śląskim podejmującym w kopalniach i hutach strajki, budziły w Ewie najwyższy podziw i uznanie. Ponieważ jej potrzeby uczuciowe nie zawsze satysfakcjonujące z Marzenką, zaczęły przesuwać się na pozostałe członkinie zastępu harcerskiego, a „Czerwone węże” wzbudziły w Ewie nadzieję, że jest to możliwe.

Zaszufladkowano do kategorii lata sześćdziesiąte | Otagowano , , , , | Dodaj komentarz

WIERSZE ZIELONE (4)

Listki, listeczki,
z dnia na dzień listeczki,
wpełzają językami listeczki, listeczki, listeczki!
Nigdy nie jest za późno na przezwyciężenie!
Czas jest osobny.
Za późno na śnieg i na zamieć, kręci się przyroda bez nas, bez związku,
nie było końca w początku biegnąc ścieżką wąską
zawsze w przód, bez oglądania się, przy dźwiękach liry
lub samochodowych silników. Wytrzymać spełnienie
w rytmie ubywania, kiedy wzrasta z dnia na dzień obfitość natury,
iść, nadążyć za wydłużającym się cieniem,
iść stromym zboczem i wspinać się pod górę
iść tam, gdzie tylko rozmawiają listki, listki, listeczki.

 

Zaszufladkowano do kategorii 2015, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano , | Dodaj komentarz

Wielkanoc 2015

WIELKANOC 2015

Zaszufladkowano do kategorii obrzędy | Dodaj komentarz