Lata sześćdziesiąte. Krystyna (4)

Nowo wprowadzone na parter małżeństwo z dwojgiem dzieci polubiło się z Krystyną i Rudkiem, być może jedynie z powodu bliskości mieszkań. Do pani Ireny na parterze Krystyna mogła w pantoflach wpadać codziennie i odwrotnie. Mimo takiej już, kilkumiesięcznej zażyłości, pozostały na pani.

Pani Irena była szczuplejszą i atrakcyjniejszą kobietą od Zosi, w każdym razie tak się czuła i nie szczędzono plotek o jej licznych biurowych romansach. Była architektem pracującym w „Miastoprojekcie” i całymi wieczorami przebywała w biurze na tzw. „KOPI”, co mogło być o tyle prawdopodobne, że Ziętek od kilku lat zmuszał katowickie biura budowlane do jałowych prac rzadko wykorzystywanych, gdyż jego pomysły powstałe “at hoc” w czasie popojek z Gierkiem w willi w Beskidzie Śląskim w weekendy wcielał natychmiast po powrocie do Katowic w życie biurowe, z których później się wycofywał. W każdym razie opieka nad ośmioletnią Danusią i pięcioletnim Witkiem spadała na jej męża, też inżyniera. Jednak Pani Irena w ramach wypoczynku, jako ciężko pracująca osoba, której należy się wypoczynek, jeździła dwa razy w roku sama do kurortów i domów wczasowych z Funduszu Wczasów Pracowniczych zostawiając dzieci pod opieką męża. Mąż pani Ireny, Franek, którego jeszcze chłopcem wywieziono z rodzicami, bratem i siostrą do Kazachstanu w czasie wojny i tam wymordowano rodziców, a on ze starszym rodzeństwem w ramach repatriacji wrócił i dostał na Koszutce mieszkanie, był tak nerwowy i tak przemęczony, że mimo łagodnego charakteru, nie wytrzymywał i na klatce schodowej słychać było coraz częściej jego ryki na dzieci i ich płacz. Krystyna, która wpadała do pani Ireny na papierosa w wieczory, jak ta nie miała „kopi” i wracała do domu na noc, patrzyła z troską na permanentny bałagan w dużym pokoju, gdzie stało zawsze milczące pianino, a na nim duże pudło wykonane z obszywanych kordonkiem pocztówek, które mieściło w swoim wnętrzu pocztówki słane przez panią Irenę do własnego domu z wczasów pracowniczych. I może któregoś zimowego wieczoru, albo na jej imieninach, 5 maja, gdzie przyszła z Rudkiem i Ewą, gdzie było dużo rzodkiewek, mimo, że rzodkiewki były drogie, to stała cała salaterka tych rzodkiewek i pyszna jarzynowa sałatka, a ona była po awanturze z Rudkiem i poszli tam osobno, Rudek dał pani Irenie w prezencie ulubione korale Krystyny, być może z nieświadomości, łudziła się Krystyna, być może wtedy powstał ten pomysł na wakacje. Albo może to była komunia Danusi, uroczystość, gdzie ich zaproszono z Ewą, Danusia miała krótką sukienkę, bo pani Irena była Ślązaczką, a śląskie dzieci szły w sukienkach krótkich najczęściej. Może właśnie wtedy zapadła decyzja, że Krystyna w to lato pojedzie na wyspę Wolin do rybackiej chaty, którą wynajmie pani Irena za niewielkie pieniądze poprzez ogłoszenie prasowe.

W to lato brat Krystyny, Leszek miał do Przemyśla przywieźć po dwutygodniowych wczasach nad morzem Mirkę, i potem spędzić tam pozostałą część urlopu z żoną Renią. Syna wysyłali regularnie na kolonie, których nienawidził, ale nikt się tym nie przejmował. Kłopot był z córką Mirką, gdyż na kolonie była za mała. Tak, że w Przemyślu w to lato dla nich miejsca nie było.
Krystyna zdołała, odkładając co miesiąc z pensji – bo wiedziała, że Rudek, który zatajał przed nią wysokość zarobków i nagrody pieniężne, nic jej więcej nie dawał – odpowiednią kwotę odłożyć na wakacje, która miała starczyć nawet na odwiedziny Międzyzdrojów, by dzieci mogły zobaczyć morze i tam kupić lody „pingwin” sprzedawane na plaży.

Wyjechali w trójkę nazajutrz po rozdaniu świadectw pociągiem pospiesznym ciągnionym przez lokomotywę parową, jadąc cały dzień w okropnym ścisku. Czerwiec był brzydki, mokry, zagrażający plonom i sklepy były pełne ludzi wykupujących, co się dało. Krystyna miała nadzieję, że od rybaków będzie mogła kupować jedzenie i odetchnąć od męczących kolejek. Żegnali świtem pochmurne Katowice, całą drogę padał deszcz, ale na końcu podróży całkowicie się rozjaśniło. Wysiedli wieczorem na dworcu MIĘDZYZDROJE, na niewielkiej stacji o szlachetnej, starej zabudowie z drewnianą wiatą na peronie.
Od razu poczuli w płucach morskie powietrze i wielką radość. Wraz z nimi wysypała się część podróżnych, głównie młodzież objuczona plecakami z wystającymi z nich rulonami koców.
Do Lubina jechali pięć kilometrów wynajętym konnym wozem przypominającym dorożkę, rezygnując z czekania na PKS na ulicy Kolejowej wraz z tłumem objuczonym tobołami lokalnej ludności.

Rybacka chata okazała się bardzo prymitywnym, dwuizbowym domem w którym nie wiadomo było, gdzie na czas wynajmu letnikom mieszkali jego właściciele. Krystyna zapłaciła za dwa miesiące z góry i pocieszyła się tym, że dzieciom się tu od razu bardzo spodobało. Chata rybacka stała na kompletnym pustkowiu, z dala od wsi, nie było tu nikogo i nawet zaraz poznikali gospodarze. Toteż, kiedy po kilku dniach przybyła z Katowic opiekunka z dziećmi pani Ireny, Krystyna odetchnęła z ulgą. Niespodziewanie z przyjezdnymi z Katowic pojawił się jeszcze jeden chłopiec, Krzyś, miał siedem lat i nie wiadomo było, czy był kuzynem Danusi i Witusia, czy krewnym opiekunki. Opiekunka okazała się zażywną, prostą kobietą z którą Krystyna nawiązała szybko kontakt i która bardzo sprawnie z miejsca wzięła się do roboty. Krystyna też potrafiła palić w piecu, przeżyła całą okupację hitlerowską borykając się z brakiem bieżącej wody i kuchenki gazowej, ale tak spartańskich warunków się nie spodziewała. Gotowały razem zupy, obierały kartofle i przede wszystkim wędziły węgorze, które na początku wszyscy entuzjastycznie jedli. Szczególnie Ewa, lubiąca ryby jadła węgorza po raz pierwszy w życiu zadowolona z tak niepospolitego i wykwintnego jedzenia. Miejscowi rybacy sprzedawali potajemnie całe wiadra wijących się węgorzy, opiekunka także kupowała, by uwędzone zabrać do Katowic. Właściwie cały dzień oprócz gotowania obiadu nie robiła nic innego, tylko przygotowywała je do wędzenia. Straszną scenę solenia wiadra z węgorzami, zamykania go pokrywką, by nie wypełzały, Ewa ujrzała w momencie, kiedy na węgorze z przejedzenia i tak już patrzeć nie mogła. Gospodarz chaty miał wędzarnię w oddzielnie zbudowanej szopie gdzie wytwarzał dym i tam a opiekunka wprowadzała swoje węgorze, zawiesiwszy je na długich żerdziach wśród innych ryb.

Brak podstawowych wygód i ciężka fizyczna praca jednak Krystynę coraz bardziej zniechęcały do Lubina. Na dodatek gospodarze – jeśli ich spotykała – byli ciągle pijani i się ich bała. Zamierzała z dziećmi pójść w najbliższym czasie do Międzyzdrojów i wiedziała, że jak tam pójdą, to już nie wrócą. Jednak z drugiej strony żal było opuszczać Zalew Szczeciński. Dzieci bawiły się tutaj całymi dniami i były zachwycone. Stanowiły pięcioosobową bandę dla której stroma, niemal pionowa ściana brzegu jeziora Zalewu Szczecińskiego utworzona wskutek podmywania brzegu przez fale była egzotycznym, niemal z wysp tropikalnych doświadczeniem. Codziennie trenowali na splecionych sznurach wspinaczki na sam szczyt przy usuwającej się ziemi pod butami podsadzając kolejno wspinające się młodsze dzieci. Robili łuki, z których celowali do serduszka wyciętego w drzwiach wygódki osiągając coraz lepsze wyniki. Ewa odkryła w sobie prawdziwy talent do łucznictwa.
Przyszywany Krzyś nie podzielał entuzjazmu pozostałych i najbardziej lubił siedzieć wśród słuchaczy i rozmawiać. Zmęczeni chętnie siadywali wszyscy pod drzewem i gadali. Jednak Krzyś ciągle zbaczał na tematy moczowo płciowe i Danusia z Witusiem je podchwytywali. Ewa nie mogła zrozumieć takiej potrzeby, jej zasadności, a tym bardziej płynącej z niej wyraźnej przyjemności opowiadających, która się nasilała w miarę opowiadania. Ewa zetknęła się z czymś podobnym po raz pierwszy i nie mogła dociec skąd się to się brało.
I może właśnie to zadecydowało, że zgodziły się na opuszczenie tego prawdziwego, wakacyjnego raju na rzecz zupełnej niewiadomej, jakim były Międzyzdroje, które kusiły i nęciły. Decyzję matki dzieci podchwyciły, chociaż żal im było opuszczać wspinaczek na klifie i kontaktu z prawdziwą przyrodą. Jednak cywilizacja wzywała. Krystyna nawet nie upomniała się o zwrot pieniędzy. Spakowała walizy i pożegnała się z dziećmi Ireny i z ich opiekunką. Opłaciwszy jakiegoś rybaka wsiadła do dostawczego Żuka.

Wylądowali wśród starożytnych willi na południu miasteczka i kierowali się tam, gdzie widzieli wywieszki mówiące o wolnych pokojach. Krystyna dostała pokój na parterze, który opłaciła z góry i dowiedziała się, że w willi po przeciwnej stronie ulicy można zamówić obiady.

Po rozpakowaniu się poszli na plażę i dzieci stanęły zachwycone twarzami do kończącego się słońca nad horyzontem. Ewa nie mogła pojąć, że spotyka ją tak wielkie szczęście, szczęście ujrzenia morza. Woda się nie kończyła i oglądanie horyzontu niczego nie wyjaśniało.

Nie inaczej było kiedy zwiedzili miasteczko i przeszli promenadę nadmorską, zaglądnęli do muszli koncertowej, kupili sobie lody „calypso” w budce przy kasie do wejścia na molo. Skręcili na lewo promenadą i szli wzdłuż morza. Mewy krążyły wokół mola i po niebie, a odcinające się od piasku i nieba drewniane pale podtrzymujące drewniany deptak wyglądały jak kolumny świątyni.

Idąc promenadą oglądali stare, dwupiętrowe pałacyki, czytali ich nazwy: Ośrodek Wczasowy „Cecylia”, Ośrodek Wczasowy „Rybitwa” z półkolistymi rytmicznymi sklepieniami balkonów okolonych blankami, przepiękny, o załamanej fasadzie trójdzielną konstrukcją zwieńczoną wieżyczkami Ośrodek Wczasowy „Zacisze” przylegający do ulicy Fornalskiej, Dom Wczasowy „Srebrna Fala” z wejściem i schodami jak do pałacu, Wojskowy Dom Wypoczynkowy „Bałtyk” o niespotykanej budowie na planie rotundy. Ewie szczególnie podobał się ten okrągły dom zwieńczony pięknym, masywnym dachem, w którym było mnóstwo okien zadaszonych czerwonymi dachówkami. Doszli do budynku, który teraz był Domem Wczasowym „Rybitwa I” przed którym stały zagraniczne namioty i zachodnie samochody. Zaczęli wracać, przeszli bocznymi uliczkami do głównej ulicy Świerczewskiego i podążyli w kierunku centrum. Doszli do placu łączącego ulicę Niepodległości z ulicą Zwycięstwa. Pośrodku widniał pomnik przedstawiający chudego, stojącego marynarza z karabinem maszynowym. Usiedli na ławce wśród klombów i kwietnych dywanów. Wieczór rzęsiście rozświetlał ulice latarniami, zapalały się okna w hotelach, restauracjach i kawiarniach. Postanowili uliczkami wrócić na promenadę i podążyć jeszcze jej wschodnią częścią, na prawo od mola. Świecił się już neon “Komenda” Wojskowego Domu Wypoczynkowego, z restauracji „Canada” z tanecznym parkietem dochodziła już muzyka dansingowej orkiestry. Lśnił hotel „Polonia” z którego biła elitarność i widać było po stojących przed nim samochodach, że był przeznaczony dla specjalnych gości. Wojskowy Dom Wypoczynkowy “Fregata”, Wojskowy Dom Wypoczynkowy “Szarotka”, “Krokus”, “Lutnia”, Wojskowy Dom Wypoczynkowy “Morskie Oko”, trzykondygnacyjny Wojskowy Dom Wypoczynkowy “Grunwald” oraz Wojskowy Dom Wypoczynkowy “Galeon”, kameralny, jednopiętrowy budynek Wojskowego Domu Wypoczynkowego “Neptun” widniały z daleka świecąc napisami na dachach. Jednak najpiękniej prezentował się Dom wczasowy FWP „Slavia” o białej elewacji, który ulokowany na wysokości mola widoczny był z zewsząd.
Rano poszli na dziką plażę wbijając w biały piasek wystrugane patyki, na które wsunęli uszyty przez Krystynę kretonowy wiatrochron w żółte, wesołe kwiaty. Wiatr wiał tak mocno, że bez tego parawanu nie wysiedzieli by na plaży. Woda była lodowata, jednak Ewa kąpała się z Andrzejem i nie chcieli z niej wyjść.
O pierwszej musieli wracać na obiad. Przed willą już stało mnóstwo wczasowiczów bardzo ładnie ubranych w zagraniczne ciuchy. Młoda kobieta z czteroletnim chłopcem w amerykańskich dżinsach uśmiechnęła się do nich. Obiady były bardzo smaczne, jedzone przy wspólnym długim stole w holu przystosowanym na wakacyjną stołówkę. Krystyna była zachwycona łatwością życia i nie mogła pojąć, jak to wszystko znosiła nad Zalewem Szczecińskim.
Chodzili na dziką plażę daleko w stronę Kawczej Góry, by uniknąć opłaty. Rozpoczynali pobyt na plaży od wykopania jamy, w której można położyć koc. Raz po nieświadomym zajęciu pustego grajdołka, który był pusty, ludzie którzy przyszli później w chamski sposób się o niego upomnieli. Nigdy potem nie ryzykowali już zajęcia cudzych grajdołów i za każdym razem usypywali nowe. Na plaży płatnej do której przechodziło się między dwiema wieżyczkami, gdzie były kasy i sprzedaż biletów na molo, można było wynająć kosz wiklinowy, rower wodny, leżak, wiatrochron itp. Wynajęcie kosza wiklinowego było tak samo drogie, jak i wszystkie inne atrakcje turystyczne w Międzyzdrojach. Toteż nie kupili na plaży ani lodów „pingwin” roznoszonych przez chłopaka z dzwonkiem w tzw. „lodziarówce” na głowie, a który docierał nawet na plażę dziką ze swoim pudłem na pasku, ani cukrowej waty, ani nawet pamiątki w kiosku RUCHU lub Cepelii. Nie zrobili sobie zdjęcia u chodzącego po plaży fotografa z drewnianym kołem ratunkowym, na którym, namalował „Międzyzdroje 62”. Byli raz na molo jak była ładna pogoda i zobaczyli stamtąd latarnię morską w Świnoujściu. Ale woleli chodzić na Kawczą Górę, wspinać się po schodach na sam szczyt i oglądać stamtąd panoramę miasta, leżących na plaży ludzi, poprzewracane kosze wiklinowe i kąpiących się w morzu wczasowiczów. Po plaży fruwały latawce, piłki dmuchane, ludzie tam i z powrotem chodzili wzdłuż plaży, mocząc jedynie nogi w zimnej wodzie dotykając fal morskich.

Ewa robiła na plaży rzeźby syren z zielonymi wodorostami zamiast włosów, ale najbardziej lubiła bez skutku szukać bursztynów. Wiedziała, że to zależy od wiatru. Tylko północny wiatr przynosił bursztyny. Ale trzeba by wstawać rano i je zbierać, gdyż tłum ludzi przeczesywał wybrzeże codziennie szukając bursztynów i na pewno je wyzbierał. Zamiast nich, Ewa przynosiła do pokoju kawałki drewna wyrzucone przez morze, nadmuchane pęcherzyki morszczynu, zbierała muszle sercówki, trąbiki, złotorosty, modraki, wapienne rurki, strzałki piorunowe, otoczki jajowe, pancerze raczyńców i kamyki. To nizała na sznurki, malowała plakatówkami, dłubała finką w drewnianych kawałkach, scalała, układała i komponowała. Drewniane molo na horyzoncie z jednej strony, a z drugiej wysoki klif Kawczej Góry ograniczały przestrzeń i dawały poczucie bezpieczeństwa mocno nadwyrężone tłumem plażowiczów w południe. Miasteczko było upstrzone napisami, które czytali wracając na obiad. Były przybite do starożytnych drzew, informowano gdzie można dostać coctalie, lody, smażone ryby, kiełbasę z rusztu i piwo. Reklamy okazywały się niepotrzebne, bo i tak wszystkie stoiska sprzedające cokolwiek były natychmiast oblegane przez wczasowiczów. Krystyna starała się coś kupić na kolację i śniadanie w nowoczesnym pawilonie handlowym SAM należącym do ogólnopolskiej sieci sklepów, gdzie oprócz działu spożywczego handlowano butami i telewizorami, gdzie były gigantyczne kolejki, gdyż kupowali tam nie tylko przyjezdni, ale mieszkańcy Międzyzdrojów i okolicznych wsi.

Wracając do domu mijali pola campingowe w ogródkach przy domach, kolorowe tropiki namiotów pojedynczych, lub całych kolonii. Dowiedzieli się z licznych plakatów, że dwa lata temu 3 marca 1960 roku utworzono Woliński Park Narodowy z siedzibą w Międzyzdrojach mający na celu chronienie żubrów, które zostały zjedzone w czasie ostatniej wojny przez żołnierzy i pozostały jakieś nieliczne tylko egzemplarze. W tym roku utworzono Muzeum Przyrodnicze Parku. Ewa przejęła się bardzo żubrami i odezwami, by nie wchodzić na wydmy, które są pod ochroną nie mogąc zrozumieć, jak dopuszczono, by to piękne miasteczko budować na wydmach.

Po kolacji Ewa z Andrzejem szli, gdzie kilkanaścioro dzieci w wieku szkolnym bawiło się na budowie sąsiedniej willi. Był to zbudowany już niemal w stanie surowym dwukondygnacyjny dom mający jeszcze wokół drewniane rusztowania, na podwórzu sterty piachu i cegieł świadczyły o tym, że budowa nie została zakończona. Kiedy Ewa z Andrzejem dołączyli do grupy skaczącej po rusztowaniach dzieci, które właśnie konstruowały z wyrwanych desek zjeżdżalnię opartą na górze piachu, co łączyło się z nie lada odwagą, gdyż zjeżdżało się z pierwszego piętra. Myśleli, że jest to jednorazowa zabawa, pod sporadyczną nieobecność robotników i właściciela budowy. Jednak, kiedy sytuacja powtórzyła się następnego dnia i ciągnęła się codziennie przez cały ich pobyt w Międzyzdrojach, doszli do wniosku, by uspokoić sumienie, że o tym domu i budowie zapomniano na amen i nikt się już nie zakłóci tego wandalizmu. Pod koniec wakacji budowa przedstawiała żałosny obraz całkowitego spustoszenia i zniweczenia przy zupełnej obojętności sąsiadów. Dzieci wyłamały, co tylko się dało z ponurą satysfakcją niszczenia do końca, nawet jak już byli spakowani i zamierzali udać się na dworzec kolejowy, w dalszym ciągu nie ustawały w pastwieniu się nad domem i nikt im w tym nie przeszkadzał.

 

 

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata sześćdziesiąte i oznaczony tagami , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

4 odpowiedzi na Lata sześćdziesiąte. Krystyna (4)

  1. inżynier pisze:

    Według mnie, powinno być dużą literą: Komisja Oceny Projektów Inwestycyjnych, w skrócie KOPI.
    Tak, Międzyzdroje zniszczono gospodarką rabunkową.
    Serdecznie pozdrawiam!

    • Ewa pisze:

      Dziękuję! Mógłby Pan napisać, co to w ogóle było to “KOPI”? Pamiętam z dzieciństwa tylko nazwę.
      Również pozdrawiam!

      • inżynier pisze:

        KOPI było częścią Wojewódzkiej Komisji Planowania Gospodarczego przy Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej, tam na pół etatu pracował wieczorami, po swojej głównej pracy, zespół ekspertów, mający ostateczne zadecydować, czy budować. Bez ich decyzji nic się nie budowało. Eksperci dostawali materiały, na podstawie których pisali koreferat za lub przeciw, lub do poprawki. Potem zwoływano komisję z udziałem inwestora i z autorem projektu i odczytywano decyzję. Wiele było utrącanych, niemożliwych, gdyż jak wiadomo, panowała zasada centralnego planowania.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *