Trudno było oglądać Rudkowi telewizję, kiedy spiker z godzinnym opóźnieniem rozpoczynał audycję. Drukowane po gazetach programy praktycznie nigdy nie zgadzały się z faktyczną emisją. Zapowiadany film zagraniczny zastępowano radzieckim jak gdyby nigdy nic, bez żadnych wyjaśnień. I te, nie wiadomo kiedy mające się zakończyć, pojawiające się na ekranie plansze kontrolne „Przepraszamy za usterki”…
Rudek zbliżał się już do pięćdziesiątki i na czekanie czasu nie miał. Telewizja, jako źródło informacji o świecie, w którym przyszło mu żyć zawodziła za każdym jej włączeniem. Rudek nie śledził tajnych komunikatów antypaństwowych zawartych jakoby w wystąpieniach Wicherka, o których nazajutrz huczała cała ekipa inżynierów w Łagiszy. Tym niestety coraz bardziej się wykluczał ze wspólnoty pracownianej nie wiedząc, o czym rozmawiają i z czego się śmieją. Rudek nie mając żadnego istotnego kontaktu z żoną, lgnął do ludzi w pracy i cenił sobie ludzką sympatię, chciał być lubiany. Adam, jego przyjaciel ze studiów pozostał w przydzielonej mu po studiach pracy w „Energoprojekcie”, tam awansował z roku na rok, umacniał swoją pozycję i nawiązywał nowe przyjaźnie i znajomości. Rudek przeszedł już cztery przeniesienia i tutaj pracując drugi rok, nie pozyskał nikogo sobie bliskiego. Środowisko było zatomizowane, panował strach nie tylko przed donosami ile przed nie osiągnięciem odpowiedniego stopnia sprawności ideologicznej, na mocy której otrzymywało się przydział na mieszkanie i premię pieniężną. Starano się o tytuł „Najlepszego w Zawodzie” oraz „Najlepszego Pracownika i Kolegi” mogąc je pozyskać jedynie na drodze współzawodnictwa, czyli tylko przy eliminacji innych współpracowników. Zobowiązania podjęte w ramach obchodów Tysiąclecia Państwa Polskiego dodatkowo wytracały energię i tak już napiętego i nierealnego planu budowy. Rok podzielony był na święta państwowe, do których docelowo pędziła załoga budowlana nie by wykonać plan, lecz by zdążyć przed nadchodzącym świętem. Napięte harmonogramy były niemożliwe do wykonania skutkiem wielu przeszkód, awaryjności podzespołów, a także wiecznie pijanych robotników i kierowców ciężarówek gnieżdżących się w zabłoconych barakach. Ale dyrekcja maskowała ten stan rzeczy fikcyjnymi pokazami rezultatów budowy w trakcie np. delegacji zagranicznych, czy przy okazji świąt państwowych delegacji z resortu z Warszawy. Męczyło to Rudka i pozbawiało satysfakcji zawodowych, gdyż zamiast mobilizować załogę, jeszcze bardziej ją demoralizowało pozbawiając resztek uczciwości.
Po pracy wpadając do domu jedynie na obiad, jechał na egzaminy budowlane dające mu większy zakres specjalizacji inżynierskich i na kursy językowe. Bardzo ubolewał nad swoją alienacją, jednak z chłopską determinacją konsekwentnie realizował plan wyjazdu z Polski.
W grudniu 1962 ukończył w Wyższej Szkole Ekonomicznej przy ulicy 1 Maja róg Bogucickiej kurs poświęcony problematyce społeczno-ekonomicznej krajów gospodarczo słabo rozwiniętych prowadzony na zlecenie Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego z inicjatywy Komitetu Współpracy Gospodarczej i Naukowo-Technicznej z Zagranicą przy Radzie Ministrów. Został do niego wytypowany przez swój resort. Tam odbył 105 godzin wykładów i seminariów, 85 lektoratu języków obcych: angielskiego i hiszpańskiego, i zdał kolokwium.
Stawało się coraz bardziej realne, że wyślą go na Kubę, gdyż trwająca tam już dwa lata rebelia przeciwko amerykańskiej dominacji stabilizowała się i na gwałt potrzebowano fachowców, którzy by zastąpili wydalonych z wyspy, bądź uciekających pracowników wyższego szczebla przemysłu kubańskiego.
Rudek bardzo chciał pojechać właśnie na Karaiby, być może spotkałby się z bratem, do którego tęsknił i z którym potajemnie przed Krystyną utrzymywał bardzo intensywny kontakt korespondencyjny. Wysyłał bratu bez jej wiedzy przedwojenne kryształy przywożone przez Krystynę z Przemyśla. Wielki, niemal półmetrowej wysokości kryształ wysłał w czasie, kiedy Krystyna była na wakacjach z dziećmi nad morzem. Brat słał listy o swojej katastrofalnej sytuacji, której się nie spodziewał jadąc na zaproszenie rodziny żony, a która jak przypłynął Batorym, po hucznym powitaniu, nie pomogła mu szukać pracy. Nie znając języka i będąc niewykwalifikowanym robotnikiem, gdyż w Chorzowie w Hucie pracował jako urzędnik w dziale administracji, godzinami wystawał przy brygadach kopiących rowy, aż oni się zmęczyli i brygadzista wołał go do pomocy, dając mu kilka dolarów. Rudek dawno już wybaczył mu, że bez uprzedzenia naraził go na tak kolosalne koszty comiesięcznej spłaty mebli, które podżyrował i które jeszcze pół roku musi spłacać. Wysyłając kryształy, miał nadzieję, że mają nawet wyższą cenę tam, niż w Polsce, gdyż tutaj były i tak bardzo kosztowne. Produkowała je jedyna w Polsce Huta szkła w Stroniu Śląskim, ale głównie na eksport do USA i innych krajów. Nie sposób ich było zwyczajnie w sklepie kupić, słał więc to co było w domu, słusznie przypuszczając, że Krystyna zaaferowana dniem powszednim i telewizyjnymi programami i tak nie spostrzeże ich braku.
Wiedząc o zbliżającym się wyjeździe w obawie, że potem nie będzie miał czasu, pojechał do żyjącej jeszcze rodziny wujków na wieś i tam we łzach i morzu wódki się z nimi pożegnał.
W połowie lipca, jak wybierająca się sójka za morze z wiersza Brzechwy poszedł na ulicę 3 Maja kupić walizy na wyjazd. Te tekturowe powojenne nie nadałyby się już na tak długą podróż przez ocean. Sklepy z galanterią skórzaną wypełnione były klientami. Widocznie związane to było z trwającym cały czas okresem urlopowym. Sklep był zastawiony walizami po sufit, na wszystkich regałach stały walizki, walizeczki i kufry, torby o różnych kolorach i wielkościach z wyrafinowanymi, niklowanymi zapięciami. Jednak najtańsza z nich kosztowała 1400 zł, była ciężka z wyprawionej skóry na imitację węża. Inne były jeszcze droższe, wykwintniejsze i zaopatrzone w zupełnie niepotrzebne mu luksusowe zapięcia. Rudek postanowił jednak wykorzystać te walizki, które Krystyna zabrała na wakacje na Wolin i skierował się – nic nie kupiwszy – do sklepu „Cepelia”, gdzie nabył w podobnej cenie kosztowny naszyjnik z bursztynu. Nazajutrz wysłał go jako prezent swojej bratanicy Jadzi do Ameryki.
Dwie walizki lekkie (lotnicze), z beżowego brezentu z zamkiem błyskawicznym udało się we wrześniu kupić Krystynie w nowo otwartym Supersamie.
Jednak żadne powiadomienie o wyjeździe nie nadchodziło.
W lutym 1963 nakazano Rudkowi napisać w języku hiszpańskim i angielskim swój życiorys i złożyć w biurze „Polservice” w Warszawie. W kwietniu zlecono mu złożyć w Biurze Paszportów M.S.W. Komendy Wojewódzkiej MO w Katowicach wniosek o paszport. Jako powód jego wydania, Rudek wpisał w odpowiedniej rubryce, że wniosek składa na mocy skierowania służbowego przez Polservice – Warszawa. Zamiast czarnych, musiał już wpisać włosy szpakowate. Wzrost 170, oczy piwne, podlegający służbie wojskowej, ale bez stopnia wojskowego. Macierzysty zakład pracy to Elektrownia “Łagisza” w budowie, gdzie pełni funkcję kierownika nadzoru budowlanego. Gdzie podróżował poza granicami PRL? Dostał tylko raz po wojnie zezwolenie na przekroczenie granicy Polski Ludowej w 1958 do NRD na mocy paszportu wydanego w Warszawie. Celem podróży jest kontrakt pomiędzy Republiką Kuby a Polservice. Tak, ma za granicą rodzinę. Jest nią brat Marian mieszkający w Mansfield w stanie Ohio.
Następnie skierowano go do Miejskiego Inspektoratu Sanitarnego w Katowicach, gdzie poddano wszelkim badaniom jego starzejącego się już ciała. Wyniki były rewelacyjne. Otrzymał szczepionki przeciwko chorobom krajów tropikalnych, strup na ramieniu po szczepieniu przeciwko ospie goił się błyskawicznie.
Otrzymał żółtą, składającą się z wielu pól do wypełnienia książeczkę stanowiącą międzynarodowy medyczny paszport pozwalający na przekraczanie granic wszystkich krajów na świecie. Wielokrotnie jeździł do Warszawy na ulicę Poznańską 15 gdzie mieściła się siedziba Przedsiębiorstwa Handlu Zagranicznego dla Eksportu Usług i Realizacji Współpracy naukowo-technicznej „Polservice”. Urzędnicy pouczali go co ma ze sobą zabrać mając najświeższe wiadomości od specjalistów polskich, którzy na Kubie już są. Rewolucja wprowadziła w miastach Kuby reglamentację żywności, również w Hawanie, gdzie będzie mieszkał. Racjonowany jest proszek do prania, pasta do zębów i mydło (jeden kawałek kuchennego i jeden toaletowego na miesiąc). Oczywiście tego zabrać nie sposób, ale inne przedmioty tak. Nie można kupić grzebienia, ani okularów słonecznych. Również ubrania są z przydziału w niewielkich ilościach po jednej sztuce raz na rok. Mile widziane w formie prezentów są wody kolońskie, tusz do rzęs, pomadki do ust i wedlowskie.
Rudek wracał pełen otuchy z Warszawy sądząc, że lada dzień przyślą mu wiadomość o dacie wylotu z Polski, ale żadne informacje nie przychodziły. Jesienią jadąc na grób matki ponownie spotkał się z krewnymi na wsi, z którymi już się raz pożegnał. Tym razem nie żegnali go tak gorąco, po prostu nie wierzyli, że jedzie.
Ale nazajutrz po Wszystkich Świętych Rudek dostał telegram wyznaczający mu datę wyjazdu. Bilet miał otrzymać w biurze Polservice w Warszawie, gdzie zapewniono mu przed odlotem miejsce w hotelu.
Krystyna pożegnała rano Rudka w domu, gdyż musiała przygotować dzieci do szkoły. Udał się na dworzec niosąc dwie wypakowane mydłem i proszkiem do prania walizy. Oprócz tego zapakował słowniki polsko-angielskie jeszcze po swoim teściu i nowy słownik polsko-hiszpański, „Geometrię wykreślną” Bartla i suwak.
Jednak nazajutrz jak niepyszny wrócił do Katowic ku zaskoczeniu Krystyny i dzieci.
Ponowny wyjazd do Warszawy w połowie listopada okazał się jednak skuteczny. Okęcie zaskoczyło go. Wszedł w nowy, nieznany mu świat. Jego wytarty kapelusz i wełniany płaszcz w burą jodełkę wyraźnie odcinał się od futer i pelis, kołnierzy z lisów na pachnących szyjach wiotkich kobiet z grubo pomalowanymi czarnym tuszem oczach. Nawet nie przypuszczał, że taki świat istnieje, nie tylko w Polsce, ale i za granicą. Nigdy niczego podobnego nie widział, czarno-biały obraz telewizora nie dawał w żadnym wypadku obrazu takiego, jaki teraz oglądał. Podróżni trzymali w urękawicznionych dłoniach przepiękne, skórzane nesesery, zachowywali się swobodnie, jakby latali samolotami codziennie. Palili pachnące, zagraniczne papierosy, z którymi nie rozstawali się nigdy zapalając coraz to nowego papierosa, a niedopalone połówki nonszalancko rzucając w obficie rozstawione popielniczki na stojakach. Leciał najpierw do Pragi, natychmiast piękna stewardesa LOT-u przyniosła cukierki, potem soki pomarańczowe, potem niebywale obfite jedzenie dwudaniowe z mięsami, które jadł po raz pierwszy w życiu, nie znał nawet ich nazwy, a na koniec kunsztownie udekorowany deser. Nocując w hotelu „Praha” kilka dni z rzędu czekając na odlot samolotu linii Cubana poczuł się nareszcie kimś, kto wygrał. Z lubością wsiadł do ogromnego samolotu, gdzie stewardesami były otyłe, ale bardzo pociągające czarnoskóre Kubanki noszące co chwilę pasażerom rum i papierosy oraz cygara, które zwalały z nóg.
By zatankować paliwo, mieli dwa śródlądowania, w Irlandii i w Kanadzie. Rudek zdecydował się wysłać Krystynie bardzo kosztowną pocztówkę po przelocie nad Oceanem Spokojnym z Gander z wizerunkiem wodospadu Niagara donosząc, że samolot zaraz odlatuje do Hawany.
W samolocie w czasie tego pierwszego w życiu lotu powietrznego rozmyślał nad swoim życiem. Wchodził właśnie w jego drugą połowę, miał już 47 lat i nie spodziewał się, że coś jeszcze w jego życiu może się wydarzyć. W najśmielszych marzeniach nie przywidywał, że zdarzy się mu coś tak pomyślnego. Los uśmiechnął się i do niego. Zatrzymał się myślami nad latami, kiedy przyjęto go w Gliwicach na organizującą się dopiero po wojnie Politechnikę. Skierowano go na kurs przygotowawczy mający na celu wyrównanie poziomu studentów, gdyż wielu miało po maturze tak jak Rudek przerwę skutkiem okupacji hitlerowskiej i jak on kończyło profil humanistyczny w przedwojennym gimnazjum. Mieli cztery godziny trzy razy w tygodniu wykładów z matematyki, fizyki i chemii jeszcze na wakacjach poprzedzających rok akademicki.
Na Wydziale Inżynieryjno-Budowlanym było 400 studentów, a uczyli ich profesorowie właśnie przybyli wagonami bydlęcymi ze Lwowa. Nie było żadnych podręczników, wszystko musieli zapisywać na wykładach. W salach nie było ogrzewania, siedzieli w płaszczach. Nie było żadnej indoktrynacji ideologicznej, władze uczelni rozpoczynały inaugurację mszą świętą w kościele. Aktywiści partyjni z biegiem lat pojawiali się stopniowo, ale w dalszym ciągu nielicznie. Na inauguracji roku akademickiego 1946 był generał Zawadzki, obok siedział biskup Adamski. Rektorem został prof. Władysław Kuczewski, który jednak szybko przeobraził się w partyjnego aparatczyka.
Dostawali po kilka razy w roku paczki z UNRY, były to dziesięciokilogramowe worki z konserwami i ubraniem.
Następowało wszystko stopniowo, ale nieubłaganie. Wprowadzono na wyższych latach egzamin z nauki o Polsce Współczesnej gdzie podręcznikiem był „Wstęp do teorii marksizmu” Adama Schaffa.
Żadnych stypendiów nie było, Rudek rozpamiętywał swoje pierwsze dorywcze prace w biurach projektów w czasie studiów, swoje lata w bursie i w pięknym, poniemieckim domu na Lipowej, zajętym przez Politechnikę, gdzie umieszczono studentów lat wyższych. Wspominał te lata z najwyższą czułością i wiedział, że lądując w Hawanie zastanie też taki radosny ferment napawania się wolnością, jak on w czasach studenckich.
Już przy wychodzeniu z samolotu na lotnisko Jose Marti w Hawanie odczuł tropikalną wilgoć, która nagle zawładnęła jego całym ciałem, czego nigdy wcześniej nie zaznał. Z Rudka wręcz lało się strumieniami.
Czekający na niego smagły Kubańczyk o rysach Indianina natychmiast go rozpoznał kiedy wychodził po odprawie celnej i podszedł zabierając dwie drelichowe walizki, pakując je do granatowo-białego Chevroleta.
Rudek jechał szerokimi ulicami obsadzonymi królewskimi palmami i nie dzielił się zachwytem z kierowcą, który go milcząc nie zachęcał.
Jechali szybko mijając błyszczące w słońcu karoserie Cadillaków, Buicków, Fordów, Chevroletów. Zauważył jeszcze nie pozamieniane na hiszpańskie amerykańskie numery rejestracji.
Wjechali do Hawany, Rudek widział na ulicach mężczyzn w białych koszulach, przez które przezierały podkoszulki na ramiączkach. Wszyscy w długich spodniach, w kapeluszach często słomkowych na głowach, kobiety elegancko ubrane w obcisłych sukienkach, z nogami w pończochach, zawsze na wysokich obcasach. Wśród tłumu co i rusz grupki batalionów brodaczy z karabinami w wojskowych strojach.
Przed ważniejszymi gmachami żeńskie oddziały Milicji Ludowej w zielonych, wełnianych mundurkach, w pończochach i wełnianych botkach do kolan w kolorze munduru. Uzbrojone w pistolety i broń automatyczną.
Rudek oszołomiony wjechał w ciemny tunel, potem jechali wybrzeżem cały czas na wschód aż dojechali do osiedla niskich domków. Kierowca przystanął przed tym z napisem Casa 20. Wyjął z bagażnika dwie walizki Rudka, postawił na chodniku przed domem, wyciągnął rękę na pożegnanie i odjechał.
Tymczasem z domku wyszedł niewiele młodszy od niego Polak. Był to Pydymowski.
Natknąłem się w na yt na film Macieja Drygasa “Jeden dzień z życia PRL” – bardzo w duchu Twojej epopei i dokładnie z tego, 62 roku. Tam też opowieść zbiorowa obywateli piszących listy o swoich bolączkach do władz. Wynotowałem jeden, który przypadł mi do smaku i tu zamieszczam, a nawiązuje do kłopotów Rudka w zakupie walizki, choć nie o walizkę tu chodzi.
(czyta, z wielką trudnością, stara, wiejska kobieta)
(…)Drogi Redaktorze!
Jesteśmy tu codziennymi świadkami gorszącego widowiska zniechęcającego do pracy i do życia. W grę chodzi mianowicie chleb. Zwykły powszedni chleb, którego mieliśmi za sanacji w bród, a po który po 17 latach niepodległości ludowej odbywają się boje pod drzwiami jednej piekarni, połączone z darciem odzieży, gwałtami i bluźnierstwami pod adresm boga i socjalizmu. Przed wojną mieliśmy tu pięć piekarni, w których o każdej porze dnia można było kupić pieczywa dowolnego gatunku i dowolnej ilości. Dziś jedna piekarnia, na jaką ześliśmy obsługuje ogromny teren dwóch miasteczek oraz wsie 4 gmin. Przed każdorazowym otwarciem sklepu ustawiają się ogony ludzi, niekiedy pod nadzorem milicji. Po otwarciu drzwi tłum szturmuje wyjąc. Po pół godziny jakby piorun trzasł. Wszystkie półki na pieczywo puste, jak za najgorszych okupacyjnych czasów.(…)
A ja się natknęłam w Sieci, jakoby Kalina Jędrusik będąc latem nad morzem omijając baby stojące po chleb w spożywczym odburknęła im w odwecie, że musi wykąpać się w szampanie i go kupić bez kolejki. To podobno jakieś anegdoty powstałe w celu umilenia tego okresu PRL. Rzeczywistość była brutalna dla ludzi spoza układu i jak piszesz, najważniejsze są dokumenty z epoki.
Jędrusik podobno była znienawidzona przez Gomułkę i jego żonę Stanisławę, tak chodziła legenda. Być może od czasu kiedy w latach 60 wystąpiła z okazji święta „Barbórki”. Pierwsza impreza dla górników z udziałem wydekoltowanej Kaliny Jędrusik wywołała skandal, który zakończył się ingerencją władz partyjnych i kościelnych.
Ale czy to prawda? – skoro właściwie do końca życia grała co tylko zagrać się dało.
A ja pamiętam, jak Emil Karewicz stał posłusznie w kolejce do jakiegoś sklepu nad morzem i wołali do niego „Brunner, ty świnio” wcale nie pieszczotliwie. Atmosfera stawała się groźna.
No bo Karewicz był esesmanem i trudno było mu liczyć na sympatię społeczeństwa, które utożsamiało aktorów z postaciami, które grali. Wystarczy przypomnieć sobie Olbrychskiego, który rozsiekał w Zachęcie aktorów w mundurach nazistów…
Ale już taki Zygmunt Kęstowicz mógł o wiele więcej i kolejka mogła mu skoczyć..
Pamiętam tego Pankracego i Telesfora jak, też nad morzem w drugiej połowie lat 60, bezceremonialnie zignorował wielką kolejkę w smażalni ryb i władczo zażądał 4 porcji. Kolejka – poznawszy kto zacz – ani piknęła.
Ach, co do Jędrusik, to miała jednoznacznie złe konotacje nie u Gomułkowej (syn to zakwestionował), ale u księży i nie wiadomo dlaczego. Jak jeździłam na PAT do Krakowa pamiętam, że jak chciano przedstawić zło wcielone przywoływano Jędrusik. A to była już niemal połowa lat osiemdziesiątych i kler ten jaśniejszy przecież. Być może z braku jedynie bardziej wyrazistego demona. W PRL nawet demony były na miarę ustroju.
Tak przeczesuję Internet i czytam nostalgiczne i pieszczotliwe komentarze odnośnie tych lat, nie znajduję w swoich wspomnieniach podobnej aprobaty w momencie, kiedy to trwało nim zamieniło się we wspomnienie. Nie sądzę, by Kęstowiczowi dali kupić ryby bez kolejki jedynie z sympatii. Wiadomo, że ryby smażyły się etapami i trzeba było czekać, aż kolejna porcja się usmaży. Bez kolejki (bo można czekać w nieskończoność) mógł kupić tylko ktoś terrorem. Widocznie Kęstowicz sterroryzował kolejkę.
Pamiętam jak Cybulski na molo spał w dzień na deskach pijany w specjalnie dla filmowców odgrodzonym obszarze i właściwie nikogo nie obchodził.
W siermiężnych latach 60 zło było dobrze pochowane i bało się wyściubiać nosa z szafy. Jedna Jędrusik odważyła się pokazać co nieco i to starczyło. W każdych czasach jest zapotrzebowanie religijne na wyobrażenie zła wcielonego, ale noszonego w kimś rozpoznawalnym z “nazwiskiem” i widocznie to co Kalina Jędrusik miała “w sobie” stykło. Nie wiedziałem, że po dwóch dekadach zużytą i starawą Jędrusik sukienkowi nadal straszyli dziatwę. To jakiś polski fenomen, ale też jakieś wielkie lenistwo katolibanu.
Nie wierzę synkowi Gomułki. Komuchy kłamią zawsze. Taka jest ich zasada, tak działał ten system. Nawet jak przez przypadek i dezinformację powiedzieli prawdę – to też kłamali.
I co? Niby Stanisława gustowała w dekoltach Jędrusik? w perwersyjnych dziurach pod pachami skrajnie obcisłych sukienek? w tym wyzywającym makijażu i sennym, nosowym timbrze głosu niczym po stosunku?
Tak naprawdę cała ta banda w dupie miała Jędrusik. Sprzedali ją kościołowi bez ceregieli, bo zawsze robili interesy z kościołem. Ale i dla socjalizmu wizerunek Jędrusik był też wielce przydatny. Tak nie miała wyglądać kobieta w PRL.
Robercie, dla porządku, wiem, że trudno zapamiętać imiona Pierwszych Dam, ale Gomułkowa to Zofia, a Staszka to Gierkowa. Wprawdzie Gomułka w „Pamiętnikach” nazywa ją Liwią, ale w powojennej rzeczywistości już była tylko Zofią.
Podobno ma powstać rzetelna biografia Władysława Gomułki, teraz faktycznie panuje zupełna samowolka i może masz rację z Kaliną Jędrusik, chociaż Ryszard Strzelecki, jak podaje wikipedia ich „jedyny” syn (mieli dwóch), zaklina się, że Gomułka nie mógł rzucać w telewizor butem w, Jedrusik, bo miał buty ortopedyczne po domu i by go rozbił, zresztą sznurowane, takie trudno użyć impulsywnie.
Miałam duże trudności z ustaleniem daty śmierci siostry Gomułki, wikipedia źle podaje. Najlepszym źródłem są cmentarze, niestety, jeszcze nie wszystkie są w Sieci.
Jednak wracając do Jędrusik, to „Dzienniki” świadków epoki odnotowują wściekanie się Gomułki na brak purytańskich zachowań w mediach i wyrażał to na dodatek w ordynarny sposób, co doskonale oddał Szpotański w swojej twórczości.
Tak, tylko dla porządku może być i Zofią. Oni zasługują i tak na wieczne zapomnienie, a nie na kolejne biografie, nawet “rzetelne”, co już pachnie kolejnym humbugiem. Całkowicie wyczerpują niezwykle trafnie charakterystykę tego prymitywnego chama i bandziora wikicytaty. Każdy łatwo znajdzie. Ale może warto i tu przytoczyć jeden:
Nie obrażajcie się panowie, że my Wam tylko ofiarujemy miejsca w rządzie, takie, jakie sami uznamy za możliwe. Myśmy bowiem gospodarze (…) Władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy. (…) Zniszczymy wszystkich bandytów reakcyjnych bez skrupułów. Możecie jeszcze krzyczeć, że leje się krew narodu polskiego, że NKWD rządzi Polską, lecz to nie zawróci nas z drogi.
z przemówienia w czasie moskiewskich rozmów mających na celu utworzenie Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej